Od kilku dni chodzi za mną pytanie, które mnie wewnętrznie podszczypuje. To zwykle oznacza dla mnie, że odpowiednio trafia w czułe punkty. „Jeśli zapytałbym Ciebie, kogo kochasz, ile czasu zajmie Ci, wymienienie siebie?”. Złapcie emocje, myśli i uczucia, które pojawiły się w Was po przeczytaniu tego pytania, i dokładnie w tym stanie, w którym jesteście, porozmawiajmy o miłości do siebie.
Zapatrzony w siebie czy zakochany w sobie?
Prawdopodobnie nie jestem najlepszą osobą do mówienia, aby kochać siebie. Przez lata „gnębiłem siebie” i byłem dla siebie chujem. Odkąd straciłem dziewictwo dzieciństwa, patrzyłem w lustro i ciągle widziałem człowieka, któremu czegoś brakuje. Nie podobała mi się postać, na którą patrzyłem każdego dnia. Doszukiwałem się w niej wad, rys i blizn. Gdybym otrzymał propozycję wyjścia ze sobą na piwo albo herbatę, nie skorzystałbym. Nie byłem dla siebie interesujący i atrakcyjny, więc nic dziwnego, że trudno było mi wtedy spędzać czas w samotności.
Ludzie, którzy znają mnie z okresu licealnego, mogą pamiętać, jak bardzo byłem zapatrzony w siebie i swoje ciało. Ktoś z boku mógłby pomyśleć: „Narcyz i egoista!” – i miałby w tym dużo racji. Problem w tym, że za egoizmem i narcyzmem nie idzie prawdziwa oraz szczera miłość do siebie, ani zdrowa pewność siebie. Byłem przestraszonym chłopcem, który próbował odnaleźć się w świecie dorastania i zmieniającej się rzeczywistości pod wpływem biochemicznej transformacji organizmu (wiecie – hormony i te sprawy).
Między szesnastym a dwudziestym rokiem życia bardzo dużo trenowałem na siłowni i robiłem wszystko, aby tylko mieć „ładne” ciało. Nie robiłem tego jednak po to, aby podobać się płci żeńskiej. Robiłem to po to, aby wreszcie zadowolić siebie i tego krzykliwego krytyka, który za każdym razem, gdy patrzyłem w lustro, wrzeszczał głosem małego, skrzywdzonego dziecka: „Jesteś brzydki! Jesteś gruby! Jesteś niewystarczający i niewartościowy! Nigdy Ci się nic nie udaje i nie uda!”. Na marginesie – jeśli towarzyszy Wam podobny głos, dobrym pomysłem jest zacząć od wsłuchania się i zastanowienia, czyj głos ma Wasz krytyk i kogo Wam przypomina.
Wielu rzeczy w swoim życiu nie robiłem dla siebie. Robiłem je dla innych albo po to, aby się wreszcie od siebie odpierdolić. Nie działało, bo za każdym razem leczyłem objaw, a nie źródło. Nigdy nie byłem dla siebie wystarczający. Zawsze znajdowałem coś, co było do poprawy: albo w wyglądzie, albo w nauce, albo w pracy, albo w relacjach, albo w rozwoju – po prostu w sobie. Myślę, że do mniej więcej dwudziestego drugiego roku życia, ani razu nie spojrzałem na siebie, jak na człowieka kompletnego, wystarczającego i wartościowego.
Przeliczając, 22 lata to 264 miesiące, czyli ponad 8 000 dni. Nie wyobrażam sobie spędzić tyle czasu z kimś, kogo nie do końca lubię. Zwykle jest bowiem tak, że jak czujemy, że ktoś nam nie pasuje, to ograniczamy lub kończymy znajomość. Ze sobą jest oczywiście inaczej. Swoją drogą, to i tak uważam siebie za szczęściarza, bo zajęło mi to tylko 22 lata, a nie całe życie. Zresztą, gdybym nawet miał umrzeć jutro, to lepiej, że w miłości do siebie.
Iluzja akceptacji
Sam nie wiem, czy o miłości do siebie powinny bardziej mówić Ci, którzy od zawsze kochali siebie, czy może Ci, którzy znają zarówno gorzki, jak i słodki smak tego stanu?
Miłość do siebie to nie narcyzm, ani egoizm, choć uważam, że każdy jest w pewnym stopniu egoistą – i dobrze. Bo dawka zdrowego egoizmu trzyma nas przy sobie i nie pozwala o sobie zapominać. Miłość do siebie pod wieloma względami przypomina miłość do kogoś. Dlaczego, skoro jesteśmy w stanie pokochać kobietę lub mężczyznę, i uczynić z nich swoich partnerów na całe życie, nie możemy zrobić tego ze sobą? Dlaczego tak trudno przychodzi nam obdarowanie siebie taką piękną miłością, jaką obdarowujemy innych?
Nikt nie jest w stanie dać nam i przybliżyć miłości do siebie. Przez całe swoje życie zawsze miałem i mam kogoś, kto mnie kochał – szczerze i bezwarunkowo. Miałem i mam szczęście mieć wokół siebie osoby, które potrafiły chwalić mnie i doceniać za to, za co sam siebie krytykowałem. Najtrudniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nikt i nic – żadne słowa i żadne osoby, nie mogły sprawić, abym wreszcie pokochał, zakceptował i polubił siebie. Każda pochwała, każde wspierające słowo i całe dobro odbijało się od niewidzialnej ściany o nazwie: „Jesteś za jakiś”. Pod słowem „jakiś” mogę natomiast wstawić dowolne słowo o różnym znaczeniu i ładunku emocjonalnym.
Życia miłością i życie miłości
Miłość do siebie nie polega na tym, aby przestać się rozwijać i posypywać gówno brokatem. Nie chodzi o to, aby udawać, że śmierdzące szambo w naszym życiu jest smacznym tortem albo pachnącym kwiatkiem. To oszustwo i zakłamywanie rzeczywistości. Takie postępowanie nie jest miłością ani nawet akceptacją, tylko lękiem i lenistwem. Kiedy używam określenia: „Miłość”, mam na myśli szczerą, prawdziwą i zdrową. Nie utożsamiam jej z narcyzmem i chorobliwym egoizmem, który prowadzi do krzywdy: swojej lub innych ludzi.
Gdybym miał opisać miłość do siebie, nie wiem, co ostatecznie bym powiedział. Przybiera ona dla mnie tak wiele form i obrazów, że ciężko je sprecyzować oraz opisać. Poza tym dla każdego znaczy coś innego i objawia się w inny sposób. Kiedy jem zdrowo i smacznie, czuję, że wyrażam w ten sposób miłość do siebie. Tak samo, kiedy biegam w lesie, opiekuję się sobą czy stawiam granice innym ludziom. Precyzując to i uogólniając, mógłbym na przykład powiedzieć, że miłość do siebie to dojrzałe i odważne stanięcie przed samym sobą – pomimo lęku i strachu, a następnie powiedzenie sobie, swojemu wewnętrznemu dziecku i wszystkiemu, co w nas jest: „Kocham siebie takim, jakim jestem, pomimo że nie jestem idealny, bo właśnie to czyni mnie idealnym”. Stawiam tutaj jednak gwiazdkę z przypomnieniem, że cały czas mówię o osobach i przypadkach, w których nie jesteśmy zagrożeniem dla innych oraz siebie, i w których nie krzywdzimy siebie i innych w sposób intencjonalny.
Kiedyś, gdy coś zaczynało mi we mnie przeszkadzać, natychmiast chciałem to zmienić. Obecnie, kiedy odczuwam, że coś zaczyna mi we mnie „śmierdzieć”, zanim zareaguję, zastanawiam się, czy naprawdę potrzebuję to zmieniać i czy ta potrzeba wychodzi prawdziwie ze mnie, czy może z niedowartościowanego Tomka z przeszłości, skrzywdzonego wewnętrznego dziecka, czy może jest tylko głosem i opinią innych ludzi? Kiedy potrzeba wynika ze mnie, wtedy podejmuję działanie i robię wszystko, aby wprowadzić zmiany i poczuć się lepiej ze sobą. Często natomiast dochodzę do wniosku, że nie chcę i nie potrzebuję niczego zmieniać, a ten głos nie jest moim głosem.
Można kochać siebie i zmieniać siebie jednocześnie. To tak jak z relacjami z innymi ludźmi. Silne i prawdziwe relacje to dla mnie te, w których się rozmawia, w których się zmienia i które żyją. Ciężko żyje się w relacji na tych samych zasadach przez dłuższy czas, skoro nieustannie zmienia się świat, okoliczności i przede wszystkim osoby, stanowiące tę relację.
Miłość – jakakolwiek, nie jest stagnacją, jest ewolucją. Miłość – z natury, nie może być martwa i stała. To żywioł, energiczna i dynamiczna siła, która jest niezwykłą witalnością. Miłość to nie słowa, ale czyny. Za każdym: „Kocham Cię!” albo „Kocham siebie!”, powinno stać działanie. W zasadzie często nie potrzeba nawet słów, bo czyny – same w sobie – powinny być wyrazem miłości do siebie i osób, które kochamy. Miłość jest życiem, ale tylko wtedy, gdy sama żyje. Nie trzymajcie jej więc na uwięzi, tylko dajcie jej wolność i przestrzeń.
Miłość do siebie
Są dni, w których czuję, że rozpiera mnie miłość do siebie. Są też jednak takie dni, które czasami trwają dłużej, niż bym chciał, w których na swój widok i myśl o sobie, trochę kręcę nosem. I zwłaszcza w takich chwilach, zamiast mówić: „Jesteś chujowy!” (lub coś podobnego), można stanąć po swojej stronie i rzec: „No tak, coś Ci może przeszkadzać, ale kocham Cię – kocham siebie, pomimo!”.
I zanim dotrzecie do końca tego tekstu (to już za chwilę), pamiętajcie, że nie jestem kimś, kto ma Wam mówić, jak macie żyć. Co więcej – nie ma kogoś takiego na świecie poza Wami. To jednocześnie taka drobna sugestia, że czasami warto dwa razy przemyśleć udział w konferencji za tysiące złotych „oświeconego life coacha, pierdolącego motywacyjne frazesy” albo „samozwańczej szamanki z piórami we włosach”, którzy mają Wam wskazać jedyną i prawdziwą drogę w życiu. Jeśli już – szczerze i z autopsji polecam zainwestować te pieniądze w dobrego psychoterapeutę i smaczną kolację w dobrej restauracji albo relaksujący masaż. W większości przypadków będzie to o wiele lepsza inwestycja, niż udział w „pseudopsychologicznej i pseudoduchowej konferencji, zmieniającej Wasze życie”.
Ale ostatecznie to Wasza decyzja, bo co ja mogę wiedzieć o Was? Nie jestem i nie pretenduję do roli osoby, odkrywającej prawdy życia. Jestem tylko niespełna 25-latkiem, który błądzi, boi się, kocha, płacze, nienawidzi, śmieje się, przeżywa, popełnia błędy, wkurwia się, odkrywa siebie, poznaje świat, spotyka ludzi i czasami ich krzywdzi, a czasami kocha… Jestem tylko i aż człowiekiem – jak każdy. Nie jestem wyjątkowy, ale jestem inny. Każdy jest jednak inny i właśnie to, czyni ludzi wyjątkowymi.
Myślicie, że zawsze budzę się rano z sercem pełnym miłości do siebie? Słuchajcie, czasami otwieram oczy i czuję się jak gówno, które zostało setki razy przejechane i rozchlapane po brudnej ulicy. Uwierzcie, że i tak ujmuję to w delikatnych słowach. Wszystko, co wychodzi z mojego mózgu, serca i ducha (czyli to, co czytacie lub doświadczacie w inny sposób ode mnie), jest tylko moim postrzeganiem rzeczywistości i próbą – mniej lub bardziej udolną, uzewnętrznienia swoich myśli, emocji i uczuć. Pisanie jest dla mnie autoterapią, pamiętajcie o tym.
A teraz zakończenie (wreszcie).
Na początku gdybałem, ale na końcu zapytam – nieco inaczej.
Kochasz siebie?
Jeśli to dla Ciebie za trudne, zadam inne pytanie.
Lubisz siebie?
Jeśli to też jest dla Ciebie ciężkie i nie jesteś pewien odpowiedzi, polecam odejść od komputera, odłożyć telefon, wyjść z tego całego pierdolnika i przestać uciekać od siebie w życie innych ludzi, a potem ze sobą szczerze porozmawiaj.
Nie jesteś sam. Masz siebie.
Powodzenia!