Miłość do siebie: egoizm, krytyk i zmiany | worldmaster.pl
#

Od kilku dni chodzi za mną pytanie, które mnie wewnętrznie podszczypuje. To zwykle oznacza dla mnie, że odpowiednio trafia w czułe punkty. „Jeśli zapytałbym Ciebie, kogo kochasz, ile czasu zajmie Ci, wymienienie siebie?”. Złapcie emocje, myśli i uczucia, które pojawiły się w Was po przeczytaniu tego pytania, i dokładnie w tym stanie, w którym jesteście, porozmawiajmy o miłości do siebie.

warto kochać siebie

Zapatrzony w siebie czy zakochany w sobie?

Prawdopodobnie nie jestem najlepszą osobą do mówienia, aby kochać siebie. Przez lata „gnębiłem siebie” i byłem dla siebie chujem. Odkąd straciłem dziewictwo dzieciństwa, patrzyłem w lustro i ciągle widziałem człowieka, któremu czegoś brakuje. Nie podobała mi się postać, na którą patrzyłem każdego dnia. Doszukiwałem się w niej wad, rys i blizn. Gdybym otrzymał propozycję wyjścia ze sobą na piwo albo herbatę, nie skorzystałbym. Nie byłem dla siebie interesujący i atrakcyjny, więc nic dziwnego, że trudno było mi wtedy spędzać czas w samotności.

Ludzie, którzy znają mnie z okresu licealnego, mogą pamiętać, jak bardzo byłem zapatrzony w siebie i swoje ciało. Ktoś z boku mógłby pomyśleć: „Narcyz i egoista!” – i miałby w tym dużo racji. Problem w tym, że za egoizmem i narcyzmem nie idzie prawdziwa oraz szczera miłość do siebie, ani zdrowa pewność siebie. Byłem przestraszonym chłopcem, który próbował odnaleźć się w świecie dorastania i zmieniającej się rzeczywistości pod wpływem biochemicznej transformacji organizmu (wiecie – hormony i te sprawy).

Między szesnastym a dwudziestym rokiem życia bardzo dużo trenowałem na siłowni i robiłem wszystko, aby tylko mieć „ładne” ciało. Nie robiłem tego jednak po to, aby podobać się płci żeńskiej. Robiłem to po to, aby wreszcie zadowolić siebie i tego krzykliwego krytyka, który za każdym razem, gdy patrzyłem w lustro, wrzeszczał głosem małego, skrzywdzonego dziecka: „Jesteś brzydki! Jesteś gruby! Jesteś niewystarczający i niewartościowy! Nigdy Ci się nic nie udaje i nie uda!”. Na marginesie – jeśli towarzyszy Wam podobny głos, dobrym pomysłem jest zacząć od wsłuchania się i zastanowienia, czyj głos ma Wasz krytyk i kogo Wam przypomina.

Wielu rzeczy w swoim życiu nie robiłem dla siebie. Robiłem je dla innych albo po to, aby się wreszcie od siebie odpierdolić. Nie działało, bo za każdym razem leczyłem objaw, a nie źródło. Nigdy nie byłem dla siebie wystarczający. Zawsze znajdowałem coś, co było do poprawy: albo w wyglądzie, albo w nauce, albo w pracy, albo w relacjach, albo w rozwoju – po prostu w sobie. Myślę, że do mniej więcej dwudziestego drugiego roku życia, ani razu nie spojrzałem na siebie, jak na człowieka kompletnego, wystarczającego i wartościowego.

Przeliczając, 22 lata to 264 miesiące, czyli ponad 8 000 dni. Nie wyobrażam sobie spędzić tyle czasu z kimś, kogo nie do końca lubię. Zwykle jest bowiem tak, że jak czujemy, że ktoś nam nie pasuje, to ograniczamy lub kończymy znajomość. Ze sobą jest oczywiście inaczej. Swoją drogą, to i tak uważam siebie za szczęściarza, bo zajęło mi to tylko 22 lata, a nie całe życie. Zresztą, gdybym nawet miał umrzeć jutro, to lepiej, że w miłości do siebie.

miłość do siebie a egoizm

Iluzja akceptacji

Sam nie wiem, czy o miłości do siebie powinny bardziej mówić Ci, którzy od zawsze kochali siebie, czy może Ci, którzy znają zarówno gorzki, jak i słodki smak tego stanu?

Miłość do siebie to nie narcyzm, ani egoizm, choć uważam, że każdy jest w pewnym stopniu egoistą – i dobrze. Bo dawka zdrowego egoizmu trzyma nas przy sobie i nie pozwala o sobie zapominać. Miłość do siebie pod wieloma względami przypomina miłość do kogoś. Dlaczego, skoro jesteśmy w stanie pokochać kobietę lub mężczyznę, i uczynić z nich swoich partnerów na całe życie, nie możemy zrobić tego ze sobą? Dlaczego tak trudno przychodzi nam obdarowanie siebie taką piękną miłością, jaką obdarowujemy innych?

Nikt nie jest w stanie dać nam i przybliżyć miłości do siebie. Przez całe swoje życie zawsze miałem i mam kogoś, kto mnie kochał – szczerze i bezwarunkowo. Miałem i mam szczęście mieć wokół siebie osoby, które potrafiły chwalić mnie i doceniać za to, za co sam siebie krytykowałem. Najtrudniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nikt i nic – żadne słowa i żadne osoby, nie mogły sprawić, abym wreszcie pokochał, zakceptował i polubił siebie. Każda pochwała, każde wspierające słowo i całe dobro odbijało się od niewidzialnej ściany o nazwie: „Jesteś za jakiś”. Pod słowem „jakiś” mogę natomiast wstawić dowolne słowo o różnym znaczeniu i ładunku emocjonalnym.

Życia miłością i życie miłości

Miłość do siebie nie polega na tym, aby przestać się rozwijać i posypywać gówno brokatem. Nie chodzi o to, aby udawać, że śmierdzące szambo w naszym życiu jest smacznym tortem albo pachnącym kwiatkiem. To oszustwo i zakłamywanie rzeczywistości. Takie postępowanie nie jest miłością ani nawet akceptacją, tylko lękiem i lenistwem. Kiedy używam określenia: „Miłość”, mam na myśli szczerą, prawdziwą i zdrową. Nie utożsamiam jej z narcyzmem i chorobliwym egoizmem, który prowadzi do krzywdy: swojej lub innych ludzi.

Gdybym miał opisać miłość do siebie, nie wiem, co ostatecznie bym powiedział. Przybiera ona dla mnie tak wiele form i obrazów, że ciężko je sprecyzować oraz opisać. Poza tym dla każdego znaczy coś innego i objawia się w inny sposób. Kiedy jem zdrowo i smacznie, czuję, że wyrażam w ten sposób miłość do siebie. Tak samo, kiedy biegam w lesie, opiekuję się sobą czy stawiam granice innym ludziom. Precyzując to i uogólniając, mógłbym na przykład powiedzieć, że miłość do siebie to dojrzałe i odważne stanięcie przed samym sobą – pomimo lęku i strachu, a następnie powiedzenie sobie, swojemu wewnętrznemu dziecku i wszystkiemu, co w nas jest: Kocham siebie takim, jakim jestem, pomimo że nie jestem idealny, bo właśnie to czyni mnie idealnym. Stawiam tutaj jednak gwiazdkę z przypomnieniem, że cały czas mówię o osobach i przypadkach, w których nie jesteśmy zagrożeniem dla innych oraz siebie, i w których nie krzywdzimy siebie i innych w sposób intencjonalny.

Kiedyś, gdy coś zaczynało mi we mnie przeszkadzać, natychmiast chciałem to zmienić. Obecnie, kiedy odczuwam, że coś zaczyna mi we mnie „śmierdzieć”, zanim zareaguję, zastanawiam się, czy naprawdę potrzebuję to zmieniać i czy ta potrzeba wychodzi prawdziwie ze mnie, czy może z niedowartościowanego Tomka z przeszłości, skrzywdzonego wewnętrznego dziecka, czy może jest tylko głosem i opinią innych ludzi? Kiedy potrzeba wynika ze mnie, wtedy podejmuję działanie i robię wszystko, aby wprowadzić zmiany i poczuć się lepiej ze sobą. Często natomiast dochodzę do wniosku, że nie chcę i nie potrzebuję niczego zmieniać, a ten głos nie jest moim głosem.

Można kochać siebie i zmieniać siebie jednocześnie. To tak jak z relacjami z innymi ludźmi. Silne i prawdziwe relacje to dla mnie te, w których się rozmawia, w których się zmienia i które żyją. Ciężko żyje się w relacji na tych samych zasadach przez dłuższy czas, skoro nieustannie zmienia się świat, okoliczności i przede wszystkim osoby, stanowiące tę relację.

Miłość – jakakolwiek, nie jest stagnacją, jest ewolucją. Miłość – z natury, nie może być martwa i stała. To żywioł, energiczna i dynamiczna siła, która jest niezwykłą witalnością. Miłość to nie słowa, ale czyny. Za każdym: „Kocham Cię!” albo „Kocham siebie!”, powinno stać działanie. W zasadzie często nie potrzeba nawet słów, bo czyny – same w sobie – powinny być wyrazem miłości do siebie i osób, które kochamy. Miłość jest życiem, ale tylko wtedy, gdy sama żyje. Nie trzymajcie jej więc na uwięzi, tylko dajcie jej wolność i przestrzeń.

czym jest miłość

Miłość do siebie

Są dni, w których czuję, że rozpiera mnie miłość do siebie. Są też jednak takie dni, które czasami trwają dłużej, niż bym chciał, w których na swój widok i myśl o sobie, trochę kręcę nosem. I zwłaszcza w takich chwilach, zamiast mówić: „Jesteś chujowy!” (lub coś podobnego), można stanąć po swojej stronie i rzec: „No tak, coś Ci może przeszkadzać, ale kocham Cię – kocham siebie, pomimo!”.

I zanim dotrzecie do końca tego tekstu (to już za chwilę), pamiętajcie, że nie jestem kimś, kto ma Wam mówić, jak macie żyć. Co więcej – nie ma kogoś takiego na świecie poza Wami. To jednocześnie taka drobna sugestia, że czasami warto dwa razy przemyśleć udział w konferencji za tysiące złotych „oświeconego life coacha, pierdolącego motywacyjne frazesy” albo „samozwańczej szamanki z piórami we włosach”, którzy mają Wam wskazać jedyną i prawdziwą drogę w życiu. Jeśli już – szczerze i z autopsji polecam zainwestować te pieniądze w dobrego psychoterapeutę i smaczną kolację w dobrej restauracji albo relaksujący masaż. W większości przypadków będzie to o wiele lepsza inwestycja, niż udział w „pseudopsychologicznej i pseudoduchowej konferencji, zmieniającej Wasze życie”.

Ale ostatecznie to Wasza decyzja, bo co ja mogę wiedzieć o Was? Nie jestem i nie pretenduję do roli osoby, odkrywającej prawdy życia. Jestem tylko niespełna 25-latkiem, który błądzi, boi się, kocha, płacze, nienawidzi, śmieje się, przeżywa, popełnia błędy, wkurwia się, odkrywa siebie, poznaje świat, spotyka ludzi i czasami ich krzywdzi, a czasami kocha… Jestem tylko i aż człowiekiem – jak każdy. Nie jestem wyjątkowy, ale jestem inny. Każdy jest jednak inny i właśnie to, czyni ludzi wyjątkowymi.

Myślicie, że zawsze budzę się rano z sercem pełnym miłości do siebie? Słuchajcie, czasami otwieram oczy i czuję się jak gówno, które zostało setki razy przejechane i rozchlapane po brudnej ulicy. Uwierzcie, że i tak ujmuję to w delikatnych słowach. Wszystko, co wychodzi z mojego mózgu, serca i ducha (czyli to, co czytacie lub doświadczacie w inny sposób ode mnie), jest tylko moim postrzeganiem rzeczywistości i próbą – mniej lub bardziej udolną, uzewnętrznienia swoich myśli, emocji i uczuć. Pisanie jest dla mnie autoterapią, pamiętajcie o tym.

A teraz zakończenie (wreszcie).

Na początku gdybałem, ale na końcu zapytam – nieco inaczej.

Kochasz siebie?

Jeśli to dla Ciebie za trudne, zadam inne pytanie.

Lubisz siebie?

Jeśli to też jest dla Ciebie ciężkie i nie jesteś pewien odpowiedzi, polecam odejść od komputera, odłożyć telefon, wyjść z tego całego pierdolnika i przestać uciekać od siebie w życie innych ludzi, a potem ze sobą szczerze porozmawiaj.

Nie jesteś sam. Masz siebie.

Powodzenia!

Tęsknię za tym, co już nigdy nie wróci. Nikt i nic nie sprawi, że cofnę się w miejsca, aby znów doświadczyć tego i spotkać tych, których kochałem. W pewnym momencie życia przychodzi moment, w którym uświadamiasz sobie, że życie jest jak partia szachów, której nie możesz przerwać. Nie trzeba wykonywać żadnych ruchów, ale zegar tyka. Bez względu na to, czy zrobisz posunięcie, czy też nie, Twój czas i tak dobiegnie końca.

Im starszy jestem, tym częściej gdy spoglądam wstecz, czuję tęsknotę. To nie tak, że kiedyś było lepiej, a to, co dzieje się teraz, jest gorsze. To nie tak, że zawsze chciałbym wrócić do tego, co było. Po prostu to, co już minęło, było piękne. I choć mój wiek predestynuje mnie raczej do tego, aby w sobotnią noc zamawiać kolejne piwo przy barze w obecności mniej lub bardziej znajomych twarzy, to jednak dziś za towarzyszkę mam tęsknotę.

Przyszła nieproszona, ale…

Ugościłem ją i nie żałuję.

za czym tęsknisz

Tęsknota

Chwilami tęsknię za czasem, kiedy wszystko było proste.

Gdy jednym z największych zmartwień, był test z matematyki, na który zapomniałem się przygotować. Kiedy koniec czerwca, był zwiastunem największej wolności, jaką jest sobie w stanie wyobrazić dziecko. Gdy w sobotnie poranki można było otulić się ulubionym kocykiem, obejrzeć Scooby’ego Doo i zjeść kanapki, które zrobiła mama lub babcia.

Tęsknię za czasem, w którym nie dotykały nas problemy dorosłych i trudności świata. W którym nie było lęku o przyszłość i tęsknoty za tym, co minęło i nigdy nie wróci. W którym nie zastanawialiśmy się, czy mamy czas coś zrobić, tylko wsiadaliśmy na rower i jechaliśmy na spotkanie z przyjaciółmi, albo braliśmy piłkę i szliśmy na boisko.

Tęsknię za czasem, w którym miałem jeszcze dziadków i sądziłem, że moi bliscy zawsze będą. Gdy moi rodzice byli młodsi, a ja myślałem, że są nieśmiertelni. Kiedy nie myślałem o tym, czy jestem wystarczająco dobry albo wartościowy, tylko po prostu byłem – taki, jaki jestem. Gdy nie zastanawiałem się, co powinienem robić w życiu albo gdzie być, tylko zwyczajnie wybierałem i robiłem to, co lubiłem, czułem i na co miałem ochotę.

Tęsknię za czasem, który był wypełniony charakterystycznym dźwiękiem, przychodzącej wiadomości na Gadu-Gadu, oglądaniem zdjęć na Naszej Klasie i pilnowaniem limitu SMS-ów, wykupionych na cały miesiąc. Tęsknię za wakacjami, które zawsze pachniały świeżo skoszonym zbożem, domowym kompotem i długimi wieczorami, okraszonymi koncertem świerszczy i żab.

tęsknota

Spojrzenie za siebie

Tęsknię za czasem, gdy jeszcze nie wiedziałem, czym jest ból, cierpienie i krzywda. Kiedy towarzyszyła mi ta typowa dla dzieci nieskazitelność, czystość i niewinność. Tęsknię za domem i jego ciepłem, które zawsze mnie koiło i sprawiało, że odzyskiwałem spokój.

Tęsknię za czasem, w którym nie znałem śmierci osobiście, tylko słyszałem o niej z nagłówków gazet albo z telewizji. Kiedy niedziela była dniem wolnym od pracy i okazją na spotkania z bliskimi. Gdy cała rodzina zawsze spotykała się na ważnych wydarzeniach i wspólne je świętowała, nie szukając żadnych wymówek.

Tęsknię za czasem, w którym siadałem przy stole i grałem z babcią w Tysiąca, albo bawiłem się z nią samochodzikami, a potem prosiłem o zrobienie dla mnie porcji frytek. Gdy wspólnie z najbliższymi graliśmy w siatkówkę na podwórku, a za siatkę służyła nam zwykła brama. Kiedy czekałem na święta Bożego Narodzenia od połowy października i które zawsze miały w sobie tę niewypowiedzianą magię.

Tęsknię za czasem, w którym relacje romantyczne były tak proste, że sprowadzały się do chodzenia ze sobą. Tęsknię za tym, gdy jeszcze nikt nie powiedział mi, że jestem za jakiś. Kiedy nie myślałem o pieniądzach i nie wiedziałem, że istnieje coś takiego, jak markowe ubrania. Gdy dwa złote od rodziców było majątkiem, za które mogłem kupić w szkole drożdżówkę, sok i gumę do żucia.

Tęsknię za czasem, kiedy kochałem grać w szachy i dzięki nim zwiedzałem Polskę, poznawałem nowych ludzi, i uczyłem się życia. Gdy na gra na komputerze sprowadzała się do Pinballa. Kiedy w niedzielne popołudnie z całą rodziną, siedziałem przed telewizorem z wypiekami na twarzy i słuchałem, jak pan Szaranowicz krzyczy: Leć Adam, leć.

Tęsknię za czasem, w którym nie myślałem, czy jest dobrze, czy źle, tylko budziłem się rano i po prostu byłem…

to już nigdy nie wróci

Odeszło i nie wróci

Tęsknię za tym, czego nie ma i co odeszło. Zegar wskazuje kilka minut przed północą. Myślę, że prawdę mówią Ci, którzy twierdzą, że noc i ciemność wyzwala z człowieka to, co leży w sercu najgłębiej i to, o czym nie mówimy w ciągu dnia. Na potwierdzenie moich słów, za ścianą właśnie zaczynają kłócić się sąsiedzi. Piękny chichot życia, prawda? Tymczasem nie musicie się martwić o mnie, bo tęsknota to ludzka rzecz, a mój sentymentalizm i nostalgia potrzebują czasami ujścia. Jestem pewien, że i Wy tęsknicie za czymś lub za kimś.

Być może nawet w tym momencie.

Pamiętajcie, że nie jesteście w tym sami. Inni też tęsknią, płaczą, wspominają, a potem ocierają łzy i z charakterystycznym ukłuciem w sercu, kontynuują swoje życie. Bo taki jest los człowieka – w pewnym momencie życia przemija to, czego wcale nie chcemy zostawiać za swoimi plecami. My musimy iść jednak dalej. Nie mamy innego wyjścia, jeśli pragniemy być przy tym i przy tych, którzy są teraz i którzy nadejdą w przyszłości.

Jeśli tęsknicie, to znaczy, że kochaliście i było to dla Was ważne.

Potęsknijmy razem.

Zamrożeni lękiem, skrępowani opiniami, zatrzymani w czasie stoimy na rozdrożu i myślimy, gdzie chcemy iść. A im dłużej myślimy, analizujemy i interpretujemy przyszłość, której nie ma, tym więcej kłódek ląduje na naszych ustach i łańcuchów, związujących nasze nogi, ciała i serca. Tkwimy więc w jednej pozycji, nieczuli i nie czujni na siebie, zapominając, jak ważny dla naszego życia jest ruch…

Zacznijmy z tym, co mamy teraz. Idźmy na tę podróż. Ruszmy się, nawet jeśli czujemy się ociężale, niezgrabnie albo dziwnie.

Zawsze znajdziemy coś, czego – według nas – będzie nam brakować, o ile będziemy tego szukać. A gdyby tak przestać? Spojrzeć przed siebie, zaakceptować strach i lęk przed nieznanym, zostawić za sobą krzywdzące opinie innych, wziąć głęboki wdech i wraz z wydechem, zrobić pierwszy krok?

Nie wiemy, co się stanie. Zacznijmy, a później zobaczymy… Podczas podróży.

odwaga w podejmowaniu decyzji

Boję się. A Wy?

Strach i lęk nie wyklucza działania ani nie zaprzecza odwadze. Osobiście bardzo podziwiam ludzi, którzy działają nie bez strachu i lęku, ale pomimo strachu i lęku. To całkiem normalne, że boimy się tego, czego nie znamy i nie wiemy. Nie możemy znać drogi, której jeszcze nie przeszliśmy. Nie mamy pojęcia, co nas spotka: spełnienie, satysfakcja, miłość i radość, czy rozczarowanie, gniew, smutek i ból, a może będzie to mikstura przeróżnych stanów, emocji, uczuć i doświadczeń?

Każdego dnia boję się, a Wy? Pomijam już fundamentalne lęki egzystencjalne, dotyczące chociażby śmierci – nie tylko mojej, ale i bliskich osób. Odczuwam jednak lęk w wielu sytuacjach: czasami jest to jedynie „ukłucie niepokoju”, a czasami „paraliżujący bezwład”. Bez względu na intensywność mam w sobie strach i lęk, z którymi zarówno idę przez znane drogi, jak i wchodzę na nowe ścieżki.

Nie jestem herosem ani bohaterem. Jestem człowiekiem. Dlatego właśnie tak samo jak potrafię się śmiać, cieszyć i kochać, tak samo umiem również tęsknić, płakać, bać się i wkurzać! I każda z tych emocji, uczuć i stanów jest potrzebna na drodze, którą idę. Wypieranie, zaprzeczanie i ukrywanie jakiejkolwiek emocji jest obdzieraniem siebie z… Siebie. Ciężko być całością, gdy odrzuca się wybrane emocje lub uczucia. To tak samo, gdybyśmy ucięli sobie którąkolwiek kończynę i udawali, że wszystko jest w porządku.

Uwaga… Nie jest!

Dojrzałość emocjonalna

W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć fragment bardzo niepozornej książki, która początkowo może trącać amerykańskimi banałami, wypowiadanymi przez usta samozwańczych coachów, trenerów i mentorów. W moim przypadku okazało się jednak, że jest całkiem inaczej. Oddaję już jednak głos Don Miguelowi Ruizowi, który został spisany w książce „Cztery Umowy”:

Największa różnica między wojownikiem a ofiarą polega na tym, że ofiara dusi emocje, a wojownik je powstrzymuje. Ofiary tłamszą emocje, ponieważ boją się z nimi zdradzić, boją się powiedzieć to, co chciałyby powiedzieć. Powstrzymywanie zaś nie jest tym samym, co tłumienie. Powstrzymywanie oznacza trzymanie emocji w ryzach i wyrażenie ich we właściwym momencie – ani wcześniej, ani później. Dlatego właśnie wojownicy są nieskazitelni. Całkowicie kontrolują własne emocje, a zatem i swoje zachowanie.

Wybaczcie za określenia „Ofiara” i „Wojownik” – nie podobają mi się, bo są mocno nacechowane, ale chciałem wiernie zacytować fragment książki. Osobiście wolę przenieść tę różnicę na grunt nieco bardziej psychologiczny – w tym ujęciu przytoczony „Wojownik” to człowiek, który jest dojrzały emocjonalnie.

To on panuje nad emocjami, a nie emocje nad nim.

Utracona szansa

Zastanawialiście się kiedyś, ile wspaniałych talentów i potencjałów nigdy nie zostało odkrytych oraz rozwiniętych tylko dlatego, że ktoś bał się zacząć? Ile młodych i starszych ludzi nigdy nie zrobi, i nie zrobiło tego, czego pragną i kochają, bo nie ruszyli się z miejsca? Ile osób nie wie, że żyje w Matrixie i bierze udział w chorej grze planszowej, narzuconej przez kulturę, społeczeństwo i władzę?

Ruszmy się. Nie ma wielu piękniejszych i uwalniających rzeczy w życiu człowieka, niż możliwość samostanowienia i podejmowania decyzji.

Jedna z bliskich mi osób powiedziała kiedyś, że nienawidzi lęku. Nie miała jednak na myśli tego, że go wypiera i nie akceptuje. Chodziło jej o to, jak przykre konsekwencje przynosi lęk, jeśli go wybieramy i się nim kierujemy. Utracona szansa na wspaniałą miłość, bo nigdy nie wykonaliśmy tego „pierwszego kroku” w relacji i nie zainicjowaliśmy kolejnego spotkania albo rozmowy. Zaprzepaszczona okazja na przeprosiny, bo zbyt długo czekaliśmy i śmierć zabrała człowieka, do którego chcieliśmy skierować nasze słowa. Stracona możliwość robienia tego, czego się kocha, bo zawsze baliśmy się odejść z pracy, zabrać głos i zawalczyć o to, co nam się należy.

Nie będę Krzysztofem Kolumbem jeśli powiem, że świadomość utraconej szansy na cokolwiek z powodu lęku, jest bardzo bolesna, prawda?

utracona szansa na miłość

Życzliwym, dziękujemy…

Mam problem z osobami, które nie dość, że nie pomagają i nie wspierają, to jeszcze szkodzą, utrudniają i przynoszą ból. Jako że tacy ludzie często nie mają pojęcia, jak wielką krzywdę wyrządzają innym, pozwolę sobie teraz powiedzieć coś bezpośrednio do takiej właśnie osoby.

Po co w ogóle otwierasz usta i robisz cokolwiek, jeśli nie masz zamiaru zrobić czegoś dobrego dla drugiego człowieka? Czy naprawdę jesteś tak wielkim egoistą, egocentrykiem i (przepraszam) idiotą, aby nie widzieć, że Twoje „ja” nie jest teraz ważne? Czy naprawdę jesteś takim krótkowzrokowcem, że nie widzisz następstw swojego działania?

Przykre jest, że tacy „Życzliwi” znajdują się często w najbliższym gronie osób, od których potrzebuje się wsparcia, wiary i miłości. Tacy „Życzliwi” nie pozwalają rozłożyć skrzydeł i wzlecieć – oni te skrzydła podcinają, skubią i niszczą. W efekcie wiele osób cierpi na niską samoocenę czy brak poczucia własnej wartości i pewności siebie, a to i tak w miarę „łagodne” konsekwencje…

Odnosząc to do naszego tematu, chyba nie muszę mówić, że osoba z takim bagażem bólu, krzywdy i cierpienia, będzie prawdopodobnie rzadziej podejmowała kroki w nieznane, niż człowiek, który otrzymał wsparcie i miłość? Ból i krzywda to zbędny, i bardzo ciężki balast w plecaku, w którym wyruszamy na przygodę. Wsparcie i miłość to natomiast pyszne, i karmiące pożywienie, które dodaje sił i energii w trakcie wędrówki.

Mam prośbę do Was i siebie samego.

Jeśli czujemy, że liny krępują nasze ruchy, kłódki wciskają się w nasze twarze i zamykają nam usta, łańcuchy zaciskają się wokół kostek i nadgarstków, a serca są ściśnięte lękiem, zastanówmy się, czy te wszystkie ubezwłasnowolniające przedmioty są nasze, czy kogoś innego? Jeżeli zostały nam podarowane w prezencie przez „Życzliwego”, zlokalizujemy tę osobę i pokażmy jej – w szacunku do siebie i do niej – co nam uczyniła.

Być może to będzie klucz, który pozwoli nam przeciąć liny, zrzucić łańcuchy i odpiąć wszystkie kłódki…

Stara nowa droga

Dużo napisałem o tym, aby wyruszyć w podróż, rozpocząć przygodę, zrobić pierwszy krok… Nie zawsze jest to jednak konieczne. Znów mącę w kociołku naszej dyskusji, ale czy nie na tym polega właśnie piękno myślenia, że jesteśmy w stanie brać pod uwagę wiele perspektyw, z których żadna nie musi być prawdziwa, ani tym bardziej jedyna?

Dla mnie temat „wybierania drogi” jest trudny, bo zderza się w nim wiele idei. Osławione już „wychodzenie ze strefy komfortu”, przełamywanie własnych barier, odwaga i działanie mimo lęku, a jednocześnie poczucie bezpieczeństwa, słuchanie własnych potrzeb, niezmuszanie się do czegokolwiek… To nie moment, aby porozmawiać o każdej z tych kwestii, ale jestem pewien, że kiedyś on nadejdzie.

Chcę jednak jedynie powiedzieć, że czasami nie musimy nigdzie iść. Czasami wszystko, czego potrzebujemy, chcemy i pragniemy, już mamy. Wystarczy odwrócić głowę od nowej drogi i spojrzeć z dystansu oraz nowej perspektywy na to, co chcieliśmy za sobą zostawić. Paradoksalnie to też będzie nowa droga, bo każdą drogą możemy przejść tylko raz – później zawsze wygląda ona inaczej.

I wiecie, co?

Zarówno pozostanie, jak i pójście przed siebie może Wam przynieść dokładnie tyle samo szczęścia, miłości i spełnienia, co bólu, cierpienia i smutku. Żadna z tych dróg nie jest ani zła, ani dobra. One po prostu są i czekają na nasz wybór. Nigdy się nie dowiemy, co skrywają, dopóki nie spróbujemy. Boże, jakie to życie jest wspaniałe w swej prostocie! 

podróż w nieznane

Odpowiedzialność wyboru

Mam alergię na motywacyjny bełkot, dlatego nie powiem, że „Możecie wszystko!” i „Zawsze dacie radę!”. Po pierwsze, nie możemy wszystkiego. Po drugie, nie zawsze musimy dawać radę i czasami warto sobie odpuścić. Po trzecie, droga którą wybierzemy może być tą, której się słusznie baliśmy. Nikt tego nie wie, choć wierzący powiedzieliby, że „Bóg na pewno wie”. Uważałbym natomiast przed czekaniem na boski znak, który wskaże nam drogę. Z tego co wiem i w co wierzę, Bóg rzadko tak czyni i objawia się raczej w naszym działaniu, sile i wierze, aniżeli robi cokolwiek za nas.

Wszystko, co zrobiliśmy, robimy i będziemy robić, przyniesie konsekwencje. Bez względu na to, którą drogę wybierzemy, jak długo będziemy nią szli i co nas na niej spotkamy – pewne jest, że doświadczymy skutków naszej decyzji. Niektóre będą przyjemniejsze, inne nieco mniej. Wyłącznie od nas jednak zależy, co z nimi zrobimy.

Victor Frankl w swoim ponadczasowym dziele „Człowiek w poszukiwaniu sensu” napisał:

(…) człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru własnej drogi.”

W innym fragmencie natomiast zapisał:

Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.”

Cytować tę książkę mógłbym cały dzień, ale wolę, abyście sami ją przeczytali.

Każda podróż to odpowiedzialność za konsekwencje. Pamiętajmy jednak, że brak podróży też niesie konsekwencje. Pytanie, których z nich wolimy doświadczyć?

Zostawiam Was z otwartą i niezakończoną rozmową, wierząc, że sami dokończycie ją ze sobą w sobie.

________________________

Jeśli doczytaliście do tego momentu, mam dla Was ważną informację. To mój trzeci esej, który napisałem w ostatnim czasie, i ostatni – przynajmniej w tej formie. Przez kolejne miesiące zamilknę, ale nie oznacza to, że przestanę mówić. Będę to robił, ale w zaciszu własnego domu, a kiedy nadejdzie czas… Znów porozmawiamy.

Wierzę, że będą to ciekawe i wartościowe dialogi.

A jeśli chcecie zrobić mi niespodziankę, napiszcie do mnie wiadomość na moim Facebooku – Tomasz Bruch (kliknijcie link) i podzielcie się swoimi przemyśleniami na tematy, które poruszam w esejach lub po prostu napiszcie mi, co u Was słychać.

Do usłyszenia w kolejnej rozmowie!

Gdy moi rówieśnicy kończą studia, chwaląc się zdjęciami z pracą magisterską, ja kończę kolejny projekt i udostępniam go klientowi. I choć nigdy nie żałowałem, i nadal nie żałuję porzucenia studiów, w takich chwilach odzywa się we mnie szept sentymentalisty, niosący ze sobą powiew tego, czego nie wybrałem. Ten szept ma zapach przedłużonej beztroskości, woń mniejszej odpowiedzialności i zaduch ogromnych nadziei, jeszcze niezweryfikowanych przez rzeczywistość.

szept sentymentalisty

Gdybym został, byłbym psychologiem

Jestem częścią Facebookowego i Instagramowego życia. Niezbyt interesuje mnie, co robią inni, ale czasami dotrze do mnie zdjęcie z życia moich znajomych. Jest 2022 rok, a to oznacza, że moi rówieśnicy – rocznik 98 – zostali „nominowani przez system” do kończenia studiów, bronienia prac magisterskich i dumnych zapowiedzi podbijania rynku pracy. Dlatego dość często widzę zdjęcia, które mówią: „Skończone! Jestem magistrem”.

Zwykle mam w głowie gratulacje, kierowane pod adresem moich wytrwałych znajomych. Mnie się nie udało strawić polskiej myśli edukacyjnej, dlatego mam duży szacunek dla wszystkich, którzy świadomie przeszli przez studia. Czasami natomiast słyszę szept sentymentalisty: „Gdybyś nie robił przerwy po liceum i nie odszedł po pierwszym roku studiów, byłbyś teraz magistrem, byłbyś psychologiem”.

Byłbym…

Ale myślę, że byłbym również sfrustrowanym i zagubionym człowiekiem.

Naprzeciw nieznanemu i niepewnemu

Jestem szczęśliwy. Nie będę rozwodził się nad życiem prywatnym (bo jest prywatne…), ale mam wszystko, czego potrzebuję. Włącznie z pracą, którą lubię. O ile teraz czuję się pewnie z tym, co wybrałem i co robię, to podjęcie tej decyzji nie było łatwe.

Myśl o odejściu ze studiów pojawiła się po pierwszym semestrze. Na koniec pierwszego roku byłem już zdecydowany, ale przestraszony, dlatego wątpiłem w swój wybór. Ostatecznie poszedłem na roczny urlop dziekański, przedłużając sobie możliwość podjęcia decyzji. Gdy po roku wybił termin, w którym musiałem dokonać nieodwołalnego wyboru, nadal się wahałem: między „pewnymi” studiami i „niepewną” ścieżką copywritera/pisarza.

Z pomocą psychologa i najbliższych wybrałem tę „niepewną” drogę.

Na ten moment mogę powiedzieć, że ta „niepewność” drogi nie jest prawdziwa, tylko zaaplikowana przez system edukacji, w który zostaliśmy wrzuceni od najmłodszych lat. Wielu chce, abyśmy wierzyli, że „pewne jest to, co przebiega pod dyktando systemu”. To nieprawda, a jedyną opcją do prawdziwego zweryfikowania jakiejkolwiek drogi jest pójście nią i zobaczenie, co znajduje się za zakrętem i górką…

studia droga w nieznane

Idę i sprawdzam, badam, doświadczam…

To nie miejsce, ani czas na rozpisywanie się na temat drogi, którą przeszedłem. Moja podróż trwa, więc pisanie o niej byłoby tak samo zasadne, jak tworzenie biografii sportowców, którzy nadal są czynnymi zawodnikami (nigdy nie rozumiałem motywacji autorów, poza chęcią zarabiania pieniędzy).

Nie ma jednego sposobu na życie i jednej drogi do tego, czego pragniemy. Wiele osób – przez te wszystkie lata edukacji – wmawiało mi i pokazywało, że jedynymi słusznymi opcjami na „życie” i „pracę” są dobre szkoły, ukończenie studiów, zdobycie wykształcenia… Przez lata żyłem w przeświadczeniu, że tak trzeba, mimo że czułem, że to Matrix – coś nierealnego, w co jestem wpychany.

Wybrałem inaczej, ale Ty nie musisz.

Wrzucony w pralkę rzeczywistości

Każda decyzja niesie konsekwencje. Świadomie pozbawiłem się czterech lat studiowania, podczas których mógłbym poznać wiele świetnych osób, dużo się nauczyć, poszerzyć swoje horyzonty, nawiązać cenne kontakty, rozwinąć zainteresowania albo wyjechać za granicę. Nie mogę dziś pochwalić się, że jestem magistrem i psychologiem. Nie mogę usłyszeć gratulacji od znajomych, przyjaciół lub rodziny. Nie mogę doznać tej mieszanki satysfakcji, ekscytacji i nostalgii, wynikającej z tego, że to koniec – pora na nowy etap.

Mam takie poczucie, że studiowanie to brama do dorosłości. Przechodząc przez nią, przygotowujesz się do tego, co czeka Cię w rzeczywistości bez wykładów, ćwiczeń, zaliczeń, egzaminów. Mam wrażenie, że studiowanie jest nie tylko po to, abyśmy zdobyli wykształcenie, ale abyśmy nauczyli się żyć w świecie poza murami uczelni. Nie wiem, czy się zgodzisz, ale studiowanie przypomina mi przedłużenie beztroskości z poprzednich lat edukacji, która jest połączona z samodzielnością i niezależnością dorosłości.

Gdy myślę o tym w ten sposób, wiem, co straciłem. Czasami dyskutuję z szeptem w moim głowie, który sugeruje, że: „zrezygnowałem z młodości”. Momentami ciężko mi tego słuchać, ale tylko dlatego, że skurczybyk ma trochę racji, co nie? Z drugiej strony jest mi dobrze. Nie żałuję swojej decyzji. Jestem wdzięczny za to, co mnie spotkało, mimo że na początku czułem się oszołomiony życiem poza „systemową edukacją”. Miałem wrażenie, że moja rzeczywistość jest gigantyczną pralką, która kręci się szybciej, niż powinna.

Dziś nic się nie kręci. Mam stabilne podłoże pod stopami. Czasami zawieje wiatr. Czasami się przewrócę, ale wtedy korzystam z okazji i po prostu leżę. Czuję wolność, której nie czułem podczas studiowania. Ceną tej wolności jest natomiast… Wolność. Wybaczcie, ale nie będę tego tłumaczył. Sami poszukajcie w tym znaczenia dla siebie.

szept sentymentalisty wolność

Szept sentymentalisty

Szept sentymentalisty towarzyszy mi przez całe życie. Czasami się śmiejemy, czasami płaczemy, a czasami sprzeczamy się o drobiazgi. Lubię go jednak, bo przynosi mi refleksję i świadomość konsekwencji moich decyzji. Poza tym jest całkiem mądry, wrażliwy i ma trafne przemyślenia.

Studiowanie, pracowanie, prowadzenie własnej firmy i jakikolwiek wybór nie jest na zawsze. Czasu cofnąć nie możemy, ale zawsze możemy zdecydować inaczej. Każdy wybór to jednak konsekwencje, za które trzeba wziąć odpowiedzialność. To nie ten etap, w którym możemy schować się za mamą albo zastawić się tatą.

Nie telepmy się jak ryba, której brakuje tlenu – nie zmieniajmy, co pięć minut decyzji, miotając się między kilkoma ścieżkami. Dajmy sobie czas, aby poznać drogę, którą idziemy. Nie ignorujmy drogowskazów, które pojawiają się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Bądźmy wytrwali, ale jednocześnie czujni i gotowi na konsekwencje – na tyle, na ile to możliwe.

Życzę tego zarówno tym z Was, którzy wybrali studia i właśnie je kończą lub zaczynają, jak i tym z Was, którzy zrezygnowali ze studiowania i poszli inną ścieżką.

Na koniec chcę powiedzieć coś, co myślę, że jest najważniejsze: bez względu na wszystko – wierzcie w siebie.

Wiecie, kiedy przegrywamy? Nie wtedy, gdy po raz kolejny ryjemy w błocie – połamani. Przegrywamy wtedy, gdy tracimy nadzieję – złamani. I właśnie o tym będę pisał. O nadziei, której nam brakuje. A to jest Sprawozdanie Wariata. Czyli moje.

Sprawozdanie Wariata. Nadzieja w kilku słowach.

„Sprawozdanie wariata”. Tak nazwałem tekst, który teraz czytacie. Uznałem, że to całkiem niezła nazwa, no i… Zostało. Jestem więc wariatem, bo któż nim nie jest? Wszyscy mamy w sobie coś, co odróżnia nas od tła, w którym się poruszamy. Jesteśmy wyjątkowi i zwyczajni zarazem. Oryginalni, ale też podobni do innych. Chcemy wierzyć, że jesteśmy „Inni”, ale Sorry Winnetou! Nie jesteśmy! Zostawmy to jednak. Miało być o nadziei, więc będzie.

Nie uchwycisz jej w obiektywie aparatu. Nie leży sobie na sklepowej półce i nie czeka, aż po nią przyjdziesz i kupisz jak worek ziemniaków. Nadzieja jest… No właśnie. Czym?

nadzieja chroni przed śmiercią

Czym jest nadzieja?

Każdemu kojarzy się z czymś innym.

Nadzieja jest wtedy, gdy patrzymy na umierającą matkę i jesteśmy w stanie planować wraz z nią przyszłoroczne wakacje. Mimo że jej czas życia liczy się w dniach, a nie latach. Nadzieja to promyk słońca, który czujemy na skórze pomimo deszczowego i pochmurnego dnia. Nadzieja to porzucenie bezpiecznych studiów na rzecz odległych marzeń. Celów, do których nie ma mapy. Nadzieja jest intensywnym oczekiwaniem z szybkim biciem serca, czy tym razem powołaliśmy do istnienia nowe życie, mimo że specjaliści w białych fartuchach nie pozostawili nam żadnych złudzeń. Nadzieja jest wtedy, gdy potrafimy po śmierci bliskiej osoby zastanawiać się, czy jest jej wygodnie i dobrze.

To siła spajająca świat, podtrzymująca więzi i utrzymująca nas przy życiu. Pozbywając się jej, przegrywamy – fizycznie, duchowo. Pod każdym możliwym względem.

modlitwa

Nauka zabija wiarę.

Nadzieja jest czekoladą w PRL-owskich sklepach XXI wieku. Towar deficytowy, który sami sobie dozujemy, nie zauważając, że tuż obok stoi ogromny supermarket, w którym możemy przebierać w różnorodności produktów.

Ograniczamy siebie i swój sposób patrzenia na świat, bo brakuje nam wiary, które jest nierozłącznie z nadzieją związana. Wierzyć, że coś jest możliwe, to mieć nadzieję, że to coś się wydarzy. Poszliśmy mocno w teoretyczną i naukową ścieżkę rozumowania. Patrzymy w statystyki, a kolorowe słupki przebijają naszą świadomość jak zuchwałe przebiśniegi śnieżną powłokę.  Koła podzielone cyframi i kolorami wirują nam przed oczami jak parasole nad polskim morzem. Oglądamy tabelki z kolumnami cyfr, które tańczą dla nas smutną lambadę.

Przygnębiające jest życie, gdy porzucamy nadzieję na rzecz prawdopodobieństwa, statystyk i możliwości. Przestajemy wierzyć w wyzdrowienie ojca, któremu podarowano 0.1% szans na przeżycie, bo to przecież tak mało i to przecież niemożliwe, aby się udało. Niemożliwe? Myślę, że świat widział już nie takie rzeczy. Nasza nadzieja jest jak mydlana bańka. Pęka przy napotkaniu pierwszej, lepszej przeszkody. Wystarczy, że usłyszymy „nie dasz rady”, „jesteś do dupy” albo „nie ma szans” i… Siuuuup! Równia pochyła. Lecisz w dół. Szkoda.

Uzależniamy nadzieję od zewnętrznych czynników, które mogą być tak samo prawdziwe, jak fałszywe. A przecież nadzieje jest w nas. Tak samo, jak serce, żołądek, wątroba… Tylko ona nie jest fizyczna. Nie można dać dwustu złotych za jej zbadanie i uzyskać pewność, że jesteśmy zdrowi. Nikt nie powie: „Ooo Panie Tomaszu, Pana nadzieja jest zdrowa. Może Pan spać spokojnie, a gdyby pojawiły się problemy, niech Pan zażyje tabletkę dwuwiarotrinadziejomonoprzywracacza. Tak wie Pan: rano i wieczorem!”

Mimo to nadzieja w nas żyje i podtrzymuje przy życiu. Sądzę, że bardziej niż fizyczne organy organizmu. 

Gdzie szukać nadziei? Chwyć ją za rękę.

Ciągle myślę „Sprawozdaniu Wariata” i zastanawiam się, dlaczego akurat ten tytuł. Musiało coś do tego doprowadzić, ale najwidoczniej tego nie uchwyciłem. Cóż, zdarza się! Wariacki był jednak na pewno ostatni czas w moim życiu, gdzie nadzieja wyciągnęła do mnie dłoń wtedy, gdy okropnie jej potrzebowałem.

nadzieja ratuje życie

Chwyciłem ją kochani i nie mam zamiaru puszczać!

Nie powiem Wam, jak odzyskać nadzieję. Z tym nie pójdziecie do lekarza, który wypisze Wam receptę na syropek, który będziecie sobie pić przed snem i poczujecie się lepiej. Musicie nad tym popracować. Pewnie, że specjaliści Wam pomogą, ale poprzez wskazanie kierunku. Psycholog może obudzić w Was świadomość, zapalić iskierkę, ale nie zrobi za Was „brudnej roboty”. To Wy gracie tutaj główną rolę na deskach teatru życia, w którym scenografia zmienia się wraz z tykaniem zegara.

Zegara śmierci rzecz jasna, bo innego na tym świecie nie ma. Wszystkie pozostałe to tylko ludzki wymysł i próba obłaskawienia czegoś, co jest totalnie poza naszą kontrolą i człowieczymi możliwościami. Nam się tylko wydaje, że panujemy nad czasem. Ba! W ogóle nam się wydaje, że panujemy nad czymkolwiek! Zabawne myślenie… Bo przecież mamy problem nawet w zapanowaniu nad sobą i swoim życiem, no nie?

No, ale wracajmy. Nadzieja! To o niej tutaj mowa.

Szukajcie jej w sobie, ale nie tak jak szukacie pięćdziesięciu złotych, które wpadły Wam przez nieuwagę do kosza na śmieci i paluszkami próbujecie je wygrzebać, byleby nie pobrudzić wykremowanych rączek. Nadziei szukajcie całym ciałem i duszą. Wywleczcie wszystko (dosłownie – WSZYSTKO), co w sobie macie, nawet jeśli jest to piekielnie ciężkie i nieporęczne, rozejrzycie się po pustce, którą zrobiliście, a potem zacznijcie układać na nowo. Wiecie… Książki na regały, a nie na podłogę. Ubrania do komody, a nie na telewizor. Koszule na wieszaki, a nie na klamki od drzwi. Rozumiecie, o czym mówię?

W końcu ją odnajdziecie, choć może się okazać, że była w tym zakurzonym, zniszczonym i brzydkim pudle, po które sięgnęliście na samym końcu…

Nadzieja smakuje lepiej z innymi.

Jeśli macie taką możliwość, zaproście kogoś, żeby pomógł Wam w szukaniu. We dwóch zawsze raźniej, no nie? A nuż czasem ta osoba się do Was uśmiechnie, spojrzy na Was ciepło, może chwyci za dłoń albo nawet przytuli, a Wy w dziwnym i zaskakującym przypływie uniesienia, obejmiecie ją, wtulicie się w jej ciało i powiecie: „Dziękuję”.

przytulanie

Bo to jest właśnie sedno problemu. Miejsce, którego szukacie. We dwójkę szuka się nadziei szybciej. Samemu można ryć twarzą w błocie do śmierci i nigdy nie zobaczyć niczego poza śmierdzącą mazią, ale z kimś… Z kimś bliskim to się nawet przyjemnie płacze. Prawda?

Nie zamykajcie się więc na samotne poszukiwania i porządki. Wiem, że jesteśmy takimi wielkimi indywidualistami, że wołanie o pomoc nam nie przystoi… Wzdycham teraz ciężko i delikatnie kręcę głową, bo nie tędy droga. Nie bójcie się zaprosić do siebie kogoś, kogo kochacie. Zamykanie drzwi przed nosem jest bardzo niegrzeczne, a nie proszenie o pomoc wtedy, gdy jej najbardziej potrzebujemy, to zwyczajna głupota. Nie ma niczego chwalebnego w zgrywaniu chojraka. To pusta duma, która kończy się w momencie, gdy znikamy innym z oczu.

Nadzieja matką głupich, czy umiera ostatnia?

W nadziei zawiera się życie. Nawet jeśli komuś je odebrano. Komuś, kogo kochaliśmy… Kogo szanowaliśmy… Kto był dla nas cudownym człowiekiem. Bez nadziei jesteśmy chodzącymi trupami z tanich filmów o zombie. W zasadzie to nawet gorzej, bo one już niczego nie czują. A my tak: ból, rozpacz, cierpienie, krzywdę, żal, poczucie straty…

Mieć nadzieję to znaczy żyć.

nadzieja umiera ostatnia

Mówi się, że nadzieja jest matką głupich. Może… Wolę być więc głupi i mieć nadzieję, niż mądry i zdychać od środka z rozrywającym bólem straty i istnienia. Sądzę, że wiem, co autor miał na myśli.

Wierzyć, że będziemy dumnymi ojcami czwórki dzieci z cudowną żoną u boku, ale nie robiąc nic w tym kierunku – to jest głupota. Ale przecież i takie głupoty okazywały się niczym wobec potęgi, mocy i niezwykłego poczucia humoru Stwórcy, prawda? Bo „przypadkowo” w sobotni poranek natrafiliśmy w piekarni na kobietę, której pomogliśmy zbierać rozsypane po całym pomieszczeniu bułki, które nieopatrznie wypuściła ze swoich gładkich rąk. I równie „przypadkowo” nasze dłonie złapały za to samo pieczywo, a potem nasze oczy spotkały się i „niespodzianie” wymieniliśmy się numerami telefonów, potem „jakoś tak wyszło”, że zaprosiliśmy się na Facebooku i „nieoczekiwanie” spotkaliśmy się na wieczornej kolacji. Pierwszej od pięciu lat…

Kto tu jest więc głupi?

Wszyscy po trochu, bo przecież nie wszystko musi kończyć się szczęśliwie. Nasza mama może umrzeć, chłopak nas rzucić, a praca okazać się wyjątkowo gównianą robotą, której nienawidzimy z całego serca, a szef prostakiem bez godności. Ale jest nadzieja… I dlatego wierzymy, że to nie okaże się prawdą, a przyszłość będzie lepsza.

Zginiesz, czy przetrwasz?

Widzisz czytelniku… Nadzieję można posmakować, dotknąć, zobaczyć, usłyszeć i zwłaszcza – poczuć. Zwariowałem? W takim razie tajemnica naszego tytułu została rozwiązana! A skoro osiągnęliśmy tak wiele, nie zatrzymujmy się. Idźmy dalej.

Nadzieję możesz zobaczyć na uśmiechniętych twarzach, które pomimo bólu, cierpienia i ogromnej krzywdy wciąż wierzą. Jest czułym głosem ukochanej, który przebija się przez Twój szloch. Nadzieja to dotyk, który dodaje otuchy w najczarniejszych momentach życia. To zapach mroźnego powietrza w słoneczny, zimowy poranek, który jest dla nas dowodem, że jednak jeszcze żyjemy…

czy nadzieja jest matką głupich?

Jest niematerialna, ale wcale nie nieuchwytna.

Bywa, że trudno jest po nią sięgnąć. Toniemy w ciemności, łykamy łzy, serce boli nas z rozpaczy, a obok nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc. Zajęci swoimi problemami, zamknięci w swoich światach, nie dostrzegają, że potrzebujemy pomocy. Nie obwiniajmy ich, bo każdy ma swoje życie, w którym są inne problemy, inne troski, inne decyzje i wybory.

Jest nam ciężko i nie czujemy najmniejszego promyka na twarzy. Powtarzamy sobie, że to koniec, że nie ma żadnego wyjścia… I tak mija dzień pierwszy.

W drugim budzimy się z tym samym bólem. Cierpimy, tłuczemy się od ściany do ściany, nie mogąc normalnie funkcjonować. To amok rozpaczy. Tak mija dzień drugi.

W trzecim wstajemy z łóżka, siadamy przy stole i sięgamy po kromkę chleba, którą żujemy beznamiętnie i bezrefleksyjnie, rozpamiętując wszystkie błędy i krzywdy. Tak mija dzień trzeci.

Po nim nastąpi dzień czwarty, ósmy, siedemnasty i czterdziesty czwarty.

I wiecie, co?

To wcale nie musi minąć. Przykro mi, bo pewnie spodziewaliście się, że napiszę, iż ból zelżał, cierpienie ustało… Może. Kto to wie? Równie dobrze historia może kończyć się na wytrzymałym pasku od spodni, przewieszonym przez równie mocny żyrandol w salonie. Brutalne, ale brak nadziei pozbawia chęci do życia. Bo po co żyć, skoro nie widzi się światełka w tunelu, nawet jeśli są to reflektory zbliżającego się pociągu? 

Pomyśleliście, że zawsze można do niego (a nie pod niego) wskoczyć?

Nie porzucaj nadziei!

Miejmy nadzieję, że wyzdrowiejemy. Wierzmy, że wyjdziemy z tego cało, nawet jeśli teraz jest tak piekielnie źle. Miejmy nadzieję, że odbudujemy relację z mamą. Że po śmierci zobaczymy naszego ukochanego dziadka, ukochaną babcię, ukochanych ludzi, którzy odeszli… Wierzmy, że możemy spełnić swoje marzenia i nigdy nie porzucajmy nadziei, że pomimo osaczającego nas zła, za nim zawsze znajduje się promyk dobra.

Tak jak ponad gęsto zbitymi chmurami w wyjątkowo deszczowy dzień, zawsze znajduje się słońce.

Nie porzucaj nadzieje,

Jakoć sie kolwiek dzieje:

Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,

A po złej chwili piękny dzień przychodzi.

Napisał to człowiek, który stracił swoje ukochane dziecko. Swoją ukochaną Urszulkę Kochanowską…

Nie porzucaj nadziei człowieku. Jest źle, ale może być lepiej. Uwierz, wstań i idź dalej.

To wcale nie jest koniec…

wiara

#kolejne artykuły