Wiecie, kiedy przegrywamy? Nie wtedy, gdy po raz kolejny ryjemy w błocie – połamani. Przegrywamy wtedy, gdy tracimy nadzieję – złamani. I właśnie o tym będę pisał. O nadziei, której nam brakuje. A to jest Sprawozdanie Wariata. Czyli moje.
Sprawozdanie Wariata. Nadzieja w kilku słowach.
„Sprawozdanie wariata”. Tak nazwałem tekst, który teraz czytacie. Uznałem, że to całkiem niezła nazwa, no i… Zostało. Jestem więc wariatem, bo któż nim nie jest? Wszyscy mamy w sobie coś, co odróżnia nas od tła, w którym się poruszamy. Jesteśmy wyjątkowi i zwyczajni zarazem. Oryginalni, ale też podobni do innych. Chcemy wierzyć, że jesteśmy „Inni”, ale Sorry Winnetou! Nie jesteśmy! Zostawmy to jednak. Miało być o nadziei, więc będzie.
Nie uchwycisz jej w obiektywie aparatu. Nie leży sobie na sklepowej półce i nie czeka, aż po nią przyjdziesz i kupisz jak worek ziemniaków. Nadzieja jest… No właśnie. Czym?
Czym jest nadzieja?
Każdemu kojarzy się z czymś innym.
Nadzieja jest wtedy, gdy patrzymy na umierającą matkę i jesteśmy w stanie planować wraz z nią przyszłoroczne wakacje. Mimo że jej czas życia liczy się w dniach, a nie latach. Nadzieja to promyk słońca, który czujemy na skórze pomimo deszczowego i pochmurnego dnia. Nadzieja to porzucenie bezpiecznych studiów na rzecz odległych marzeń. Celów, do których nie ma mapy. Nadzieja jest intensywnym oczekiwaniem z szybkim biciem serca, czy tym razem powołaliśmy do istnienia nowe życie, mimo że specjaliści w białych fartuchach nie pozostawili nam żadnych złudzeń. Nadzieja jest wtedy, gdy potrafimy po śmierci bliskiej osoby zastanawiać się, czy jest jej wygodnie i dobrze.
To siła spajająca świat, podtrzymująca więzi i utrzymująca nas przy życiu. Pozbywając się jej, przegrywamy – fizycznie, duchowo. Pod każdym możliwym względem.
Nauka zabija wiarę.
Nadzieja jest czekoladą w PRL-owskich sklepach XXI wieku. Towar deficytowy, który sami sobie dozujemy, nie zauważając, że tuż obok stoi ogromny supermarket, w którym możemy przebierać w różnorodności produktów.
Ograniczamy siebie i swój sposób patrzenia na świat, bo brakuje nam wiary, które jest nierozłącznie z nadzieją związana. Wierzyć, że coś jest możliwe, to mieć nadzieję, że to coś się wydarzy. Poszliśmy mocno w teoretyczną i naukową ścieżkę rozumowania. Patrzymy w statystyki, a kolorowe słupki przebijają naszą świadomość jak zuchwałe przebiśniegi śnieżną powłokę. Koła podzielone cyframi i kolorami wirują nam przed oczami jak parasole nad polskim morzem. Oglądamy tabelki z kolumnami cyfr, które tańczą dla nas smutną lambadę.
Przygnębiające jest życie, gdy porzucamy nadzieję na rzecz prawdopodobieństwa, statystyk i możliwości. Przestajemy wierzyć w wyzdrowienie ojca, któremu podarowano 0.1% szans na przeżycie, bo to przecież tak mało i to przecież niemożliwe, aby się udało. Niemożliwe? Myślę, że świat widział już nie takie rzeczy. Nasza nadzieja jest jak mydlana bańka. Pęka przy napotkaniu pierwszej, lepszej przeszkody. Wystarczy, że usłyszymy „nie dasz rady”, „jesteś do dupy” albo „nie ma szans” i… Siuuuup! Równia pochyła. Lecisz w dół. Szkoda.
Uzależniamy nadzieję od zewnętrznych czynników, które mogą być tak samo prawdziwe, jak fałszywe. A przecież nadzieje jest w nas. Tak samo, jak serce, żołądek, wątroba… Tylko ona nie jest fizyczna. Nie można dać dwustu złotych za jej zbadanie i uzyskać pewność, że jesteśmy zdrowi. Nikt nie powie: „Ooo Panie Tomaszu, Pana nadzieja jest zdrowa. Może Pan spać spokojnie, a gdyby pojawiły się problemy, niech Pan zażyje tabletkę dwuwiarotrinadziejomonoprzywracacza. Tak wie Pan: rano i wieczorem!”
Mimo to nadzieja w nas żyje i podtrzymuje przy życiu. Sądzę, że bardziej niż fizyczne organy organizmu.
Gdzie szukać nadziei? Chwyć ją za rękę.
Ciągle myślę „Sprawozdaniu Wariata” i zastanawiam się, dlaczego akurat ten tytuł. Musiało coś do tego doprowadzić, ale najwidoczniej tego nie uchwyciłem. Cóż, zdarza się! Wariacki był jednak na pewno ostatni czas w moim życiu, gdzie nadzieja wyciągnęła do mnie dłoń wtedy, gdy okropnie jej potrzebowałem.
Chwyciłem ją kochani i nie mam zamiaru puszczać!
Nie powiem Wam, jak odzyskać nadzieję. Z tym nie pójdziecie do lekarza, który wypisze Wam receptę na syropek, który będziecie sobie pić przed snem i poczujecie się lepiej. Musicie nad tym popracować. Pewnie, że specjaliści Wam pomogą, ale poprzez wskazanie kierunku. Psycholog może obudzić w Was świadomość, zapalić iskierkę, ale nie zrobi za Was „brudnej roboty”. To Wy gracie tutaj główną rolę na deskach teatru życia, w którym scenografia zmienia się wraz z tykaniem zegara.
Zegara śmierci rzecz jasna, bo innego na tym świecie nie ma. Wszystkie pozostałe to tylko ludzki wymysł i próba obłaskawienia czegoś, co jest totalnie poza naszą kontrolą i człowieczymi możliwościami. Nam się tylko wydaje, że panujemy nad czasem. Ba! W ogóle nam się wydaje, że panujemy nad czymkolwiek! Zabawne myślenie… Bo przecież mamy problem nawet w zapanowaniu nad sobą i swoim życiem, no nie?
No, ale wracajmy. Nadzieja! To o niej tutaj mowa.
Szukajcie jej w sobie, ale nie tak jak szukacie pięćdziesięciu złotych, które wpadły Wam przez nieuwagę do kosza na śmieci i paluszkami próbujecie je wygrzebać, byleby nie pobrudzić wykremowanych rączek. Nadziei szukajcie całym ciałem i duszą. Wywleczcie wszystko (dosłownie – WSZYSTKO), co w sobie macie, nawet jeśli jest to piekielnie ciężkie i nieporęczne, rozejrzycie się po pustce, którą zrobiliście, a potem zacznijcie układać na nowo. Wiecie… Książki na regały, a nie na podłogę. Ubrania do komody, a nie na telewizor. Koszule na wieszaki, a nie na klamki od drzwi. Rozumiecie, o czym mówię?
W końcu ją odnajdziecie, choć może się okazać, że była w tym zakurzonym, zniszczonym i brzydkim pudle, po które sięgnęliście na samym końcu…
Nadzieja smakuje lepiej z innymi.
Jeśli macie taką możliwość, zaproście kogoś, żeby pomógł Wam w szukaniu. We dwóch zawsze raźniej, no nie? A nuż czasem ta osoba się do Was uśmiechnie, spojrzy na Was ciepło, może chwyci za dłoń albo nawet przytuli, a Wy w dziwnym i zaskakującym przypływie uniesienia, obejmiecie ją, wtulicie się w jej ciało i powiecie: „Dziękuję”.
Bo to jest właśnie sedno problemu. Miejsce, którego szukacie. We dwójkę szuka się nadziei szybciej. Samemu można ryć twarzą w błocie do śmierci i nigdy nie zobaczyć niczego poza śmierdzącą mazią, ale z kimś… Z kimś bliskim to się nawet przyjemnie płacze. Prawda?
Nie zamykajcie się więc na samotne poszukiwania i porządki. Wiem, że jesteśmy takimi wielkimi indywidualistami, że wołanie o pomoc nam nie przystoi… Wzdycham teraz ciężko i delikatnie kręcę głową, bo nie tędy droga. Nie bójcie się zaprosić do siebie kogoś, kogo kochacie. Zamykanie drzwi przed nosem jest bardzo niegrzeczne, a nie proszenie o pomoc wtedy, gdy jej najbardziej potrzebujemy, to zwyczajna głupota. Nie ma niczego chwalebnego w zgrywaniu chojraka. To pusta duma, która kończy się w momencie, gdy znikamy innym z oczu.
Nadzieja matką głupich, czy umiera ostatnia?
W nadziei zawiera się życie. Nawet jeśli komuś je odebrano. Komuś, kogo kochaliśmy… Kogo szanowaliśmy… Kto był dla nas cudownym człowiekiem. Bez nadziei jesteśmy chodzącymi trupami z tanich filmów o zombie. W zasadzie to nawet gorzej, bo one już niczego nie czują. A my tak: ból, rozpacz, cierpienie, krzywdę, żal, poczucie straty…
Mieć nadzieję to znaczy żyć.
Mówi się, że nadzieja jest matką głupich. Może… Wolę być więc głupi i mieć nadzieję, niż mądry i zdychać od środka z rozrywającym bólem straty i istnienia. Sądzę, że wiem, co autor miał na myśli.
Wierzyć, że będziemy dumnymi ojcami czwórki dzieci z cudowną żoną u boku, ale nie robiąc nic w tym kierunku – to jest głupota. Ale przecież i takie głupoty okazywały się niczym wobec potęgi, mocy i niezwykłego poczucia humoru Stwórcy, prawda? Bo „przypadkowo” w sobotni poranek natrafiliśmy w piekarni na kobietę, której pomogliśmy zbierać rozsypane po całym pomieszczeniu bułki, które nieopatrznie wypuściła ze swoich gładkich rąk. I równie „przypadkowo” nasze dłonie złapały za to samo pieczywo, a potem nasze oczy spotkały się i „niespodzianie” wymieniliśmy się numerami telefonów, potem „jakoś tak wyszło”, że zaprosiliśmy się na Facebooku i „nieoczekiwanie” spotkaliśmy się na wieczornej kolacji. Pierwszej od pięciu lat…
Kto tu jest więc głupi?
Wszyscy po trochu, bo przecież nie wszystko musi kończyć się szczęśliwie. Nasza mama może umrzeć, chłopak nas rzucić, a praca okazać się wyjątkowo gównianą robotą, której nienawidzimy z całego serca, a szef prostakiem bez godności. Ale jest nadzieja… I dlatego wierzymy, że to nie okaże się prawdą, a przyszłość będzie lepsza.
Zginiesz, czy przetrwasz?
Widzisz czytelniku… Nadzieję można posmakować, dotknąć, zobaczyć, usłyszeć i zwłaszcza – poczuć. Zwariowałem? W takim razie tajemnica naszego tytułu została rozwiązana! A skoro osiągnęliśmy tak wiele, nie zatrzymujmy się. Idźmy dalej.
Nadzieję możesz zobaczyć na uśmiechniętych twarzach, które pomimo bólu, cierpienia i ogromnej krzywdy wciąż wierzą. Jest czułym głosem ukochanej, który przebija się przez Twój szloch. Nadzieja to dotyk, który dodaje otuchy w najczarniejszych momentach życia. To zapach mroźnego powietrza w słoneczny, zimowy poranek, który jest dla nas dowodem, że jednak jeszcze żyjemy…
Jest niematerialna, ale wcale nie nieuchwytna.
Bywa, że trudno jest po nią sięgnąć. Toniemy w ciemności, łykamy łzy, serce boli nas z rozpaczy, a obok nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc. Zajęci swoimi problemami, zamknięci w swoich światach, nie dostrzegają, że potrzebujemy pomocy. Nie obwiniajmy ich, bo każdy ma swoje życie, w którym są inne problemy, inne troski, inne decyzje i wybory.
Jest nam ciężko i nie czujemy najmniejszego promyka na twarzy. Powtarzamy sobie, że to koniec, że nie ma żadnego wyjścia… I tak mija dzień pierwszy.
W drugim budzimy się z tym samym bólem. Cierpimy, tłuczemy się od ściany do ściany, nie mogąc normalnie funkcjonować. To amok rozpaczy. Tak mija dzień drugi.
W trzecim wstajemy z łóżka, siadamy przy stole i sięgamy po kromkę chleba, którą żujemy beznamiętnie i bezrefleksyjnie, rozpamiętując wszystkie błędy i krzywdy. Tak mija dzień trzeci.
Po nim nastąpi dzień czwarty, ósmy, siedemnasty i czterdziesty czwarty.
I wiecie, co?
To wcale nie musi minąć. Przykro mi, bo pewnie spodziewaliście się, że napiszę, iż ból zelżał, cierpienie ustało… Może. Kto to wie? Równie dobrze historia może kończyć się na wytrzymałym pasku od spodni, przewieszonym przez równie mocny żyrandol w salonie. Brutalne, ale brak nadziei pozbawia chęci do życia. Bo po co żyć, skoro nie widzi się światełka w tunelu, nawet jeśli są to reflektory zbliżającego się pociągu?
Pomyśleliście, że zawsze można do niego (a nie pod niego) wskoczyć?
Nie porzucaj nadziei!
Miejmy nadzieję, że wyzdrowiejemy. Wierzmy, że wyjdziemy z tego cało, nawet jeśli teraz jest tak piekielnie źle. Miejmy nadzieję, że odbudujemy relację z mamą. Że po śmierci zobaczymy naszego ukochanego dziadka, ukochaną babcię, ukochanych ludzi, którzy odeszli… Wierzmy, że możemy spełnić swoje marzenia i nigdy nie porzucajmy nadziei, że pomimo osaczającego nas zła, za nim zawsze znajduje się promyk dobra.
Tak jak ponad gęsto zbitymi chmurami w wyjątkowo deszczowy dzień, zawsze znajduje się słońce.
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć sie kolwiek dzieje:
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili piękny dzień przychodzi.
Napisał to człowiek, który stracił swoje ukochane dziecko. Swoją ukochaną Urszulkę Kochanowską…
Nie porzucaj nadziei człowieku. Jest źle, ale może być lepiej. Uwierz, wstań i idź dalej.
To wcale nie jest koniec…