Fragment mojej debiutanckiej powieści “Na wysokim niebie”.
Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności?
Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z „wolnego chowu”, zmuszoną do uwicia własnego gniazda z książek, fantazji i trudów młodzieńczej codzienności…
Rozdział 1
Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. W domu nie było łatwo, więc regularne sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna, dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę, stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była wgryziona w moją skórę, jak ten brud, który stał się moim drugim ja.
Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.
…
Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej. Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej, przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.
…
Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła zupełnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był moim wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Te dziewczyny, podziwiane i wpływowe, nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze strony kolegów i nauczycieli. Siła ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak przytłaczająca.
…
Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko. Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki, szlifowane przez długie lata.
…
Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje – żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym, że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy napędzające całe dorosłe życie…
…
Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce, ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły. No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.
…
Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.
…
I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak najmniejszego uszczerbku.
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska, wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.
– Aniu – powiedziała nieco gniewnie – Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych. Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie bardzo kusiło, by nią zostać.
– To nie ja, proszę pani – wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.
– Ja widziałem! – odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.
Zaległa chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:
– W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko. Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. – Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.
Rozdział 2
Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?
…
To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od rodziców na drobne wydatki. Te pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy, batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja rzecz jasna nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać. Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los. Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.
…
Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na końcu ustawiała się grupa przeciętniaków – tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu wielu lat nie zdołali niczym przykuć uwagi. Niby bezpieczni, niby neutralni – ostatecznie wpadają w otchłań niepamięci…
…
Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu mocne oparcie.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny dowód, że jest się samcem alfa.
Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania.
Robert, jako najprawdziwszy herszt, był także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć. Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna, jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom. Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można zaangażować także nauczycieli – niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty problem.
…
Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej, nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz. Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenie, przysłuchując się wywodowi wychowawczyni.
– Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz – zaczęła niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.
– To nie ja – odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie powstrzymało przed obraną taktyką.
– Aniu – podjęła ponownie z cieniem groźby w głosie – jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję – oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i widziałam roześmianego Roberta. Ta wizja przetoczyła się przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.
– A co to za zgromadzenie? – wyskrzeczała.
– Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję – odpowiedziała poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca cisza, którą przerwał przewodniczący.
– Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.
– Ale ja…
– Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.
…
Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.
– Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu.
– Tak – wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.
– A dlaczego to zrobiłaś? – Koźmińska była niewzruszona.
– Bo… – Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam rozwiązanie. – Bo chciałam coś mamie kupić na święta.
– Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. – Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone niewątpliwie sukcesem.
Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.
…
Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znała granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka), usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy szkoły w moich skromnych progach.
– Kiedy oddasz mi kasę? – zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.
– Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. – Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały dziarsko.
– Tak? A mamusia już wie? – uniósł drwiąco głos. – Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę, kiedy odda?! – wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.
– Ania, co tam się dzieje? – usłyszałam stłumiony głos matki.
– Spierdalaj stąd i nie wracaj! – warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem. Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem. Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej głowie.