Nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu. | worldmaster.pl
#

Zawsze będę uparcie twierdził, że życie to doskonały nauczyciel. Wystarczy być tylko uważnym obserwatorem, żeby uczyć się z codzienności. Często zdarza się, że doświadczamy konkretnego wydarzenia, które na pozór wydaje się niczym ważnym, ale w rzeczywistości może nas wiele nauczyć. Dlatego dziś chciałbym podzielić się z Wami prawdziwą historią. Będzie to opowieść, która choć normalna – pobudziła mnie do myślenia i skłoniła do refleksji, z której to wypłynął właśnie ten tekst. Niewątpliwie na to, że tak mocno zarysowała się ona w mojej pamięci, miał znaczenie także stres, który w tamtej chwili mi towarzyszył.


Historia na faktach!

Jakiś czas temu wybrałem się z moją mamą do oddalonego o kilkaset kilometrów miasta. Jak to na ogół bywa w takich sytuacjach, oboje nie znaliśmy go na tyle, aby móc bez żadnego wsparcia do niego dotrzeć. W tym więc celu uruchomiliśmy nawigację i wraz z metalicznym głosem, wydobywającym się z telefonu, wyruszyliśmy w trasę.

I to właśnie ten wyjazd sprawił nam nie lada kłopoty.

Przyjechaliśmy drogą, którą już raz się poruszaliśmy. Nie było dużo okazji do pomyłek, więc do celu dotarliśmy względnie bez żadnych niespodzianek. Pobyt w mieście również przebiegł bez komplikacji. Wszystko za sprawą siostry obeznanej z miastem i znającej jego najmniejszy zakątek. Muszę przyznać – była lepsza niż GPS! Gorzej jednak było z wyjazdem, gdzie znowu byliśmy zdani tylko na siebie. Aczkolwiek rozochoceni towarzystwem naszej przyjaciółki (nawigacji GPS), postanowiliśmy wybrać nową trasę. Może trudniejszą, ale na pewno szybszą.

Ach ten nieustanny pęd!

Oszukać przeznaczenie…

Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy oboje nie próbowali być mądrzejsi od naszego towarzysza podróży, który zapewne, gdyby mógł, mocno by się na nas zdenerwował. W pewnym momencie nie posłuchaliśmy go. Zgodnie uznaliśmy, że się myli. W końcu to tylko maszyna, mówiliśmy. To nie to samo, co my – ludzie! Twierdziliśmy z dumą.

Już po kilku minutach żałowaliśmy swoich słów. Pobłądziliśmy niesamowicie, a trasa, która miała być rzekomo szybsza, odbiła się nam czkawką. Zmarnowaliśmy kilkadziesiąt minut na szukaniu odpowiedniego rozwiązania. Jakby tego było mało, w pewnym momencie znaleźliśmy się na drodze ekspresowej, z której nijak nie można było zjechać. Tylko przed siebie! Problem w tym, że nie wiedzieliśmy, czy „przed siebie” oznacza drogę do domu, czy w kompletnie innym kierunku.

stres

Teraz możecie się z tego śmiać (sam to robię!), ale wtedy nie było nam do śmiechu. Jechaliśmy zestresowani, zdezorientowani i pogodzeni z tym, że nasza orientacja w terenie nie należy do najlepszych. Nie ukrywam, że się przejmowałem. Negatywne myśli zaczęły mnie oplatać i wysysać ze mnie absolutną radość życia. Radość, choćby z tego, że mogę jechać samochodem i spędzać miło czas z bliską mi osobą. Jeśli uważacie, że przesadzałem, to musielibyście zobaczyć moją mamę! Nie dość, że zestresowana to jeszcze zdenerwowana! Oczywiście na kogo? Pewnie, że na mnie! Bo kto chciał wybrać inną, nową i „super-szybką” drogę? Pewnie, że ja!

Możecie sobie tylko wyobrazić, że to nie pomagało mi ten stres przezwyciężyć…

Refleksja z Happy Endem.

Im dłużej jechaliśmy, tym z upływem kolejnych minut, uświadamiałem sobie pewną rzecz. Otóż nie mieliśmy innego wyjścia. Wcześnie była taka opcja, ale kiedy znaleźliśmy się już na drodze bez żadnego zjazdu, jedynym wyborem było podążanie przed siebie. Skoro więc nie było żadnej alternatywy (bo przecież nie zacznę jechać na wstecznym), to dlaczego w ogóle mamy się tym przejmować? Dlaczego mamy płakać i lamentować nad czymś, nad czym nie mamy już żadnego wpływu?

Jak to powiedzieliby zwłaszcza starsi ludzi – mleko się rozlało, więc nie ma sensu już nad nim płakać.

Kiedy to do mnie dotarło, mogę Wam powiedzieć z ręką na sercu, że wszystko się nagle ułożyło. Stres odpuścił. Negatywne myśli poszły w zapomnienie, a po kilku minutach perswadowania mamie tego punktu widzenia, jej zdenerwowanie także się rozpłynęło. W końcu nie mogliśmy zrobić niczego innego, jak tylko jechać przed siebie. Musieliśmy to zaakceptować, bo innej drogi nie było, a nerwy i stres w niczym by nie pomogły.

Wiecie, co okazało się po kilku kilometrach? Nie uwierzycie!

Nasz kierunek jazdy był poprawny! Kiedy już nasza przyjaciółka nawróciła się i postanowiła jednak z nami współpracować, zrozumieliśmy, że poruszamy się w dobrą stronę. W stronę domu. Uśmiech, jaki wykwitł na twarzy mojej mamy, był nie do opisania. Koniec końców wszystko skończyło się dobrze, a my spokojnie – choć wcale nie tak szybko – dotarliśmy do celu.

Lekcja życia numer… ?

Nie myślcie, że przytoczyłem Wam tę prawdziwą historię, tylko dlatego, aby podzielić się z Wami własną niefrasobliwością na drodze. Albo, że zamieniam swoje teksty w prywatny pamiętnik! Ta opowieść ma swój cel i zadanie do spełnienia. Istotnie była to dla mnie prawdziwa lekcja życia. Ma Wam ona pokazać jedną, niezniszczalną prawdę o naszym życiu, o której zdecydowanie zbyt często zapominamy. W efekcie marnujemy swoje siły, czas i tak bardzo cenną w dzisiejszym czasie – energię życiową. Ta prawda brzmi dokładnie tak samo, jak tytuł tego tekstu.

Nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu!

Jak wszystko, wydawać się to może dość proste. Przecież, co takiego jest w tym trudnego? Kilka słów, jedno zdanie. Banalne! Jednak samo przeczytanie tych słów na niewiele się zda. Chodzi o ich zrozumienie i wprowadzenie w życie, a z tym jest już większy kłopot.

Martwimy się wieloma rzeczami. Przejmujemy się każdego dnia, a stres towarzyszy nam nazbyt często. Trudno się temu dziwić, skoro nasze życie i cały obecny świat nieustannie przyspiesza, i zarzuca nas kolejnymi wymaganiami, którym ciężko sprostać. Wiele osób popada w nerwicę, depresję lub zmaga się z chronicznym stresem. W rezultacie niszczy to ich życie i zabiera z niego jakąkolwiek radość. Pozostaje tylko ciemność i uczucie niepokoju, rozciągające się w naszym wnętrzu…

Nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu

Oczywiście ze stresem można walczyć, są ku temu odpowiednie techniki, ale to nie jest celem tego tekstu. Jak widzicie i zapewne wiecie –w życiu mamy już wystarczająco wiele zmartwień, więc dokładanie do nich kolejnych nie ma większego sensu. To tak samo, jak wpychanie kolejnego kęsa ziemniaków przez babcię. Skoro jesteście już pełni i pękacie z przejedzenia, to po co wkładać w siebie kolejną porcję? Tak samo jest ze zmartwieniami. Jeśli jest ich już w nas dużo, to dlaczego mamy je sobie jeszcze dokładać, skoro nie musimy tego robić?

Nie pozwól, aby zjadł Cię stres.

Zwróćcie uwagę, że przejmowanie się rzeczami, na które nie mamy wpływu, nie jest rozsądne. Powiem więcej. To może być niesamowicie niszczycielskie względem naszego całego życia. Bo wyobraźcie sobie, że przejmujecie się wszystkim i wszystkimi. Tym, co ktoś sobie o Was pomyśli. Tym, czy pani od historii zrobi test. Albo, czy Wasz szef będzie w dobrym humorze. Tym, czy będzie padało, czy świeciło słońce. Tym, czy Wasz pies pozna Was po powrocie z wakacji… Ta ostatnia sytuacja wydaje się kuriozalna, ale w mocnym stadium przejmowania się wszystkim dookoła, takie pozorne błahostki, również mogą występować.

Nie dość, że w ten sposób wiecznie zatruwamy swoje życie negatywnymi emocjami, to na dodatek pochłania to całą naszą energię oraz czas, którzy moglibyśmy przeznaczyć, chociażby na okazywanie radości! Doskonale rozumiem, że czasami rzecz, nad którą nie mamy kontroli, a która powoduje nasze zmartwienia, może być naprawdę wielka i przytłaczająca. Takim wydarzeniem może być na przykład śmierć bliskiej osoby. Trudno wtedy komukolwiek powiedzieć, żeby nie płakał, bo „mleko i tak już się rozlało”.

Nie polecam tego robić.

Nawet śmierć można przeżyć. Potrzeba tylko czasu.

Zauważcie, że nawet i w tym aspekcie wieczne pogrążania się w depresji i żałobie także na niewiele się zda. W końcu tym sposobem życia zmarłej osoby nie przywrócimy. W ogóle nie możemy tego zrobić. Dlatego właśnie myślę, że wiele osób potrafi radzić sobie po śmierci najbliższych. Nie od razu, ale stopniowo, dzień po dniu godzi się z tym, co się stało. Oddaje należyty szacunek i na swój sposób – żegna się ze zmarłą osobą. Systematycznie zaczyna rozumieć, że pogrążanie się w płaczu, nic już nie zmieni, a zmarły lub zmarła, na pewno nie pragnęłaby, abyśmy zamieniali swoje życie w morze łez.

W efekcie żałobnik ponownie zaczyna żyć. Rozumie, że skoro nie może już nic zmienić, to pora wrócić do normalnego funkcjonowania. Oczywiście, że w jego sercu już na zawsze może pozostać mały cień, ale po takiej stracie jest to coś naturalnego. Chodzi o to, aby uświadomić sobie, że w pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie:

Dość. Wypływam na powierzchnię.

Potrafię zrozumieć stres, wynikający z sytuacji, na które nie mamy wpływu. To taka naturalna reakcja obronna naszego ciała. Wzmożona czujność, napięcie, wyrzut adrenaliny. Jeśli zdarza się raz na jakiś czas – świetnie! Nasz organizm pracuje prawidłowo i wytwarza mechanizm przetrwania. Jeśli jednak występuje to bez przerwy, wtedy mamy problem. Obrazowo pisząc – prędzej, czy później nasze ciało przemęczy się wiecznym „stanem czuwania” i krótko mówiąc – wypali się. Dlatego, jeśli tylko możemy, powinniśmy stres redukować. I właśnie w tym celu warto przestać przejmować się rzeczami, które są gdzieś poza naszym zasięgiem. Choć doskonale rozumiem, że mogą być one często ciężkie, trudne i złe, to bez względu na to, co zrobimy i jak zareagujemy, one zawsze będą takie same. Będą istniały dalej w tej samej formie i bez wpływu pozostanie nasze działanie.

Świata nie zbawisz, ale siebie – owszem.

Czy możemy zmienić to, co pomyślą sobie o nas inni? Czy można mieć wpływ na pogodę? Można jakkolwiek wpłynąć na to, czy w drodze do pracy będzie korek? Nie! Ale zawsze możemy mieć wpływ na to, jak zareagujemy na te wszystkie „rewelacje”. Zamiast więc martwić się i stresować, polecam trzeźwo myśleć. To nie tylko zapewni Wam trochę więcej spokoju, ale także, być może dzięki temu znajdziecie rozwiązanie.

Choć nie mamy wpływu na pogodę, możemy ubrać adekwatny strój do panujących warunków. Choć korek w drodze do pracy jest poza naszym zasięgiem, to zawsze możemy wcześniej znaleźć inną trasę.

Jak widzicie, czasami można znaleźć rozwiązanie z sytuacji, lub chociaż zrobić coś, co ten stres zredukuje. Zanim jednak do tego dojdzie, musimy zacząć od siebie. Musimy zmienić swoje nastawienie do tego, na co nie mamy wpływu. To i tak dzieje się poza nami. Nie ważne, czy będziemy brali w tym udział, czy nie. Pogoda zawsze będzie taka sama. Ludzie dalej będą gadali, a drogi ekspresowe, czy autostrady dalej będą proste jak stół i nie da się na nich tak po prostu zawrócić!

Nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu!

nie przejmuj się

Polecam się więc nad wszystkim zwyczajnie zreflektować. Naprawdę nie ma większego sensu przejmować się rzeczami, na które wpływu mieć nie możemy. Zwyczajnie je zaakceptujemy i zamiast zamartwiać się, poszukajmy ewentualnego rozwiązania, mogącego zminimalizować ewentualne szkody. Jednak przede wszystkim, uśmiechnijmy się. Choćbyśmy podążali z silnym nurtem rzeki, wprost  ku przepaści. W końcu, skoro i tak czeka nas zguba, to chyba lepiej robić to z uśmiechem na ustach, niż ponurym wyrazem twarzy, prawda?

Ale spokojnie!

Zguba wcale nie musi na nas czekać! Bo nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym zakolem rzeki, z której prądem się poruszamy i tłuczemy o boki, nie pojawi się coś, co nagle odmieni naszą sytuację na lepsze.

Innymi słowy, mówiąc:

Nigdy nie wiadomo, czy droga ekspresowa, na którą wjedziesz, nie okaże się tą prawdziwą, która zaprowadzi Cię do domu!

Nawet jeśli trafiłeś na nią zupełnie przypadkowo!

Tożsamość każdego człowieka to bardzo delikatny temat. Nikt nie chce jej zgubić, jednak chcąc podobać się każdemu, możemy ją zatracić. To się wiąże niejako z pułapką perfekcjonizmu, w którą często wpadamy. Chcemy nie tylko robić wszystko najlepiej, ale także podobać się wszystkim dookoła. To zachowanie mogą także potęgować poszczególne cechy charakteru, takie jak: uległość, wrażliwość, łagodność. Dodatkowo przyjęło się, że egoizm jest czymś chorobliwie złym. W końcu to zazwyczaj Ci najbardziej ułożeni i niesprawiający żadnych problemów są tymi, których wszyscy chwalą. Nie chcę jednak wysuwać teorii, że należy być złym i niepoprawnym lub to Ci negatywnie nastawieni, zawsze są nielubiani przez środowisko. Wszystko zależy tak naprawdę od własnych, specyficznych właściwości jednostki oraz jej otoczenia. Nie da się jednak ukryć, że Ci posłuszni, za wszelką cenę chcący być lubianymi przez wszystkich dookoła, są tymi najlepiej postrzeganymi.

Czy warto podobać się każdemu?

Poprzez mówienie „przypodobać się otoczeniu” lub „chęć bycia lubianym przez wszystkich”, mam na myśli takie zachowania, które polegają w głównej mierze na przypochlebianiu się. Co za tym idzie – także na nie robieniu niczego, co mogłoby „urazić” drugą osobę. Oczywiście, że nie twierdzę, iż pomaganie innym, mówienie im komplementów, czy poświęcanie im czasu, jest złe! Wręcz przeciwnie! To bardzo dobra oznaka tego, że jesteś dobrym człowiekiem.

Jednak – choć może zabrzmi to dziwnie, a nawet w pewnym stopniu złowieszczo – nie można żyć w ten sposób cały czas. Powód nasuwa się sam. Robiąc to, nigdy nie będziemy mieli możliwości, aby wyrazić własne zdanie i ukazać własną tożsamość.

egoizm

To właśnie o tę tożsamość mi chodzi. Poprzez wieczne chęci udogadniania innym i przypochlebiania się im, raczej nigdy nie wejdziemy z nimi w jakąkolwiek wymianę zdań. Tym samym – zawsze będziemy się z nimi zgadzać. Idąc dalej tym tokiem rozumowania, przytoczę jeden z lepszych przykładów. W ten sposób możemy otrzymać wręcz zaszczute przez rodziców dziecko, które aby tylko się im przypodobać, boi się wyrazić własne zdanie. Nieważne, czy będzie chodzić o plany na piątkowy wieczór, czy plany na studia. W obu tych przypadkach to ostatecznie rodzice podejmą decyzję, która będzie dotyczyła bezpośrednio nastolatka. Co to dla niego oznacza? Kreowanie rzeczywistości, która nie jest jego, ale osób, którym za wszelką cenę chce się spodobać.

Naturalnie, że rodziców trzeba słuchać (przynajmniej do pewnego momentu w życiu), a już na pewno warto brać pod uwagę ich zdanie. Tak samo, jak zdanie bliskich, przyjaciół, czy nawet nauczycieli w szkole lub osób, zajmujących w pracy wyższe od nas stanowisko, do którego aspirujemy. Myślę, że warto nawet czasami słuchać zupełnie przypadkowe osoby! Kto wie? Może mają nam one coś cennego do przekazania.

Bezmyślne przywiązanie.

Jednak słuchanie różni się od ślepego posłuszeństwa. Poprzez ślepe posłuszeństwo, gubimy swoją tożsamość. Czynnik, który jest tak bardzo ważny w kreowaniu swojej rzeczywistości. Jeśli nie odnajdziemy jej na początku naszego życia, to może okazać się, że nasze późniejsze wybory będą już na zawsze naznaczone brakiem, poczucia spójnego „ja”.

Myślę – i jest to tylko moje zdanie – że taka chęć podobanie się wszystkim, tę tożsamość nam odbiera. Usiłowanie za wszelką cenę dogodzić otoczeniu nie może być dobre. W takich sytuacjach zawsze musimy pójść na kompromis, który zazwyczaj sprowadza się do porzucenia własnego toku rozumowania i własnego punktu widzenia. Stajemy się pustymi pochlebcami, a następnie także ludźmi, bez własnego poglądu na życie. Egzystujemy, trwamy, ale dlatego, że nie znamy siebie – ciężko jest nam cokolwiek w życiu osiągnąć.

Egoizm, a życie.

Być może zabrzmi to samolubnie, ale uważam, że egoizm także powinien być w naszym życiu obecny. Kiedy wiecznie będziemy zajmować się innymi – nawet tymi, którzy nie mają dla nas większego znaczenia – wtedy może zabraknąć nam czasu na rozwój swojej osoby. Prawdą jest, że warto nieść szczęście i radosne uczucia innym. Jednak nie będziemy tego w stanie zrobić, dopóki w naszym wnętrzu nie zapanuje harmonia. A z kolei ona będzie mogła zaistnieć dopiero wtedy, gdy będziemy mogli poprawnie określić swoją tożsamość. Jak już wiadomo, aby to zrobić, nie można ślepo podążać za każdym i być popychanym to tu, to tam, byle tylko zyskać czyjąś sympatię. Aby być szczęśliwym i móc dzielić się szczęściem z innymi, musimy w pewnym stopniu najpierw skupić się na sobie i poszukaniu własnego, życiowego celu. Paradoksalnie poprzez początkowy egoizm, będziemy mogli służyć ludziom w późniejszej fazie rozwoju.

Niestety nigdy nie będziemy mogli tego osiągnąć, jeśli będziemy trwali w stanie – „Chcę podobać się każdemu”. To zjawisko nie byłoby jeszcze aż tak bardzo destrukcyjne, gdyby dotyczyło tylko bliskich nam osób. Wpadamy jednak często w skrajności. Naprawdę znam wiele osób, które przejmują się tym, co może pomyśleć o nich ekspedientka w sklepie lub ktokolwiek spotkany na ulicy. Nie chodzi mi o to, że mamy zachowywać się jak gburowate istoty bez uczuć! Mam na myśli, abyśmy czasami zastanowili się, czy nasze zachowania są podyktowane szczerą chęcią niesienia pomocy lub radości, czy tylko próbą uspokojenia swojego sumienia i pozyskania czyjejś sympatii na siłę?

Nie zakładaj fałszywych masek.

tożsamość

Przecież nie każdy musi nas lubić. Nie oznacza to jednak, że każdy, kto nas nie lubi, musi nas nienawidzić. Spójrzmy na swoje życie. Jest w nim wiele osób, które po prostu są. Ani ich nie lubimy, ani ich nienawidzimy. Są neutralni. Obecni w naszym życiu bardzo sporadycznie i odgrywający w nim tak małą rolę, że nie sposób określić wobec nich żadnych, konkretnych i szczerych uczuć. W ten sam sposób wiele osób postrzega także nas i nie ma w tym nic złego! Każdy dysponuje innym systemem preferencji, bo każdy jest inny. Dlatego, jeśli za wszelką cenę próbujemy pozyskać sympatię każdego, bo „tak czujemy się lepiej”, to może okazać się, że nigdy nie zaznamy prawdziwie, trwałej relacji.

Dlaczego?

Bo będziemy się wiecznie zmieniać. Dostosowywać do kolejnej, napotkanej osoby, która będzie „musiała” nas polubić. Tym samym kompletnie zagubimy swoją tożsamość. Może dojść do tego, że sami nie będziemy już wiedzieli, kiedy jesteśmy sobą, a kiedy po raz kolejny bezrefleksyjnie zgadzamy się z innymi. A to przecież bycie oryginalnym i jedynym w swoim rodzaju, czyni z nas tak bardzo wyjątkowymi ludźmi. To unikalna tożsamość odróżnia nas wszystkich od siebie. Jeśli więc sami nie wiemy, kim jesteśmy, to jak możemy oczekiwać, że kiedykolwiek nawiążemy trwały i szczery związek, w którym przecież o to poznanie siebie chodzi?

Łatwo jest zgubić własną tożsamość.

Chęć podobania się wszystkim dookoła ma swoje miejsce w naszym wnętrzu. Być może to niewłaściwe przekonanie wywołały przykre wspomnienia, gdzie nikt nas nie lubił w danym czasie i otoczeniu, a może to doświadczenia związane z poczuciem izolacji, powodują takie zachowanie? Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Zawsze jednak ta odpowiedź znajduje się w nas. To nie jest tak, że jest to wiedza tajemna, której rozwiązania nigdy nie znajdziemy. Wręcz przeciwnie! Możemy to zrobić, ale wymaga to od nas nie lada poświęcenia. Skupienia, powrotu do przeszłości – często bolesnej, zredefiniowania swoich poglądów oraz wartości, a także nierzadko również grona osób, w którym przebywamy.

Uważam, że jeśli za wszelką cenę chcemy, aby wszyscy lubili nas, to tak naprawdę nigdy nie będziemy wiedzieli, czy ktoś lubi nas szczerze. Będzie to niewykonalne dlatego, że prawdopodobnie to my i nasze zmienne zachowanie będzie prowodyrem tej relacji. Jaka więc ona będzie, kiedy przestaniemy o nią zabiegać, zajęci przypochlebianiem się innym? Nie wiadomo, ale wątpię, aby była dozgonna i prawdziwie cenna. Zwyczajnie nie można podobać się każdemu! Próba osiągnięcia tego stanu może być opłakana w skutkach. Zagubienie własnej tożsamości to tylko jeden z nich. Do tego śmiało można dołączyć osamotnienie, poczucie beznadziejności, fałszywe poczucie szczęścia i wpadnięcie w niewłaściwe otoczenie. W końcu nigdy nie wiadomo do czego doprowadzi nas, nasz uległy charakter…

Trzeba walczyć o swoją tożsamość i trzeba mieć swoje zdanie. To ona kreuje naszą rzeczywistość. Jednak jej odnalezienie może być ciężkie, kiedy nieustannie chcemy się komuś przypodobać. Dość naturalne jest, że czyniąc to, automatycznie – na ogół – się z taką osobą zgadzamy. A jeśli to robimy, to prawdopodobnie porzucamy własne poglądy i własne zdanie. Tym samym stajemy się fałszywi i sprzeniewierzamy się własnym zasadom i wartościom. Nasza tożsamość odchodzi w zapomnienie, a my sami gubimy się w swoim postępowaniu.

Jeden szczery, czy stu niezaangażowanych?

Warto być dobrym dla innych i warto innym pomagać. Jednak w tym wszystkim nie zapominajmy także o sobie. Jeśli wszyscy Cię lubią, to nie ma w tym nic złego! Może właśnie jesteś tak cudowną osobą, której nie lubić się nie da! Ciesz się! Jednak raduj się tym do momentu, kiedy jesteś pewny/pewna, że postępujesz w zgodzie ze sobą. Należy rozróżnić miłe osoby, które są lubiane za to, kim są, od tych, którzy są lubiani za to, kim są w danej chwili, w danym otoczeniu i w danej sytuacji. Nie twierdzę, że ktoś jest fałszywy, jeśli chce, aby go wszyscy lubili. Jestem jednak przekonany, że w ten sposób zatraca swoją tożsamość na rzecz relacji, która zazwyczaj nie ma większego znaczenia.

W końcu te prawdziwe znajomości nie powinny wymagać od nas robienia czegokolwiek „na siłę”, przywdziewając przy tym fałszywe przekonania, prawda?

podobać się

Nie ma niczego złego w tym, że nie każdy nas lubi. Każdy z nas jest inny i to pewne, że zawsze znajdzie się osoba, której nie będzie podobało się to, jak mówimy, jak chodzimy lub jak się zachowujemy. Machnijmy na to ręką! Przede wszystkim pamiętajmy o tym, aby postępować w zgodzie ze sobą. Przecież nie wszyscy na ulicy muszą mieć o nas pozytywne zdanie. Czy nie lepiej jest, aby kochało nas szczerze 10 osób, zamiast niepewnie lubiło 100?

Stawiajmy na szczere i prawdziwe relacje. Nie bójmy się podążać za swoim własnym, wewnętrznym „ja”. Egoizm też może być dobre. Myślę, że do pewnego stopnia jest konieczny. Zajmijcie się swoim życiem i relacjami z tymi ludźmi, którym nie musicie się przypochlebiać. To właśnie te relacje przychodzą dość naturalnie i nie wymagają od nas porzucania własnej tożsamości.

Wszyscy znamy to obezwładniające uczucie wyboru. Myśli kotłują się w naszej głowie, a my próbujemy rozpaczliwie poszukać tego jedynego wyjścia z sytuacji. Trwamy w tym stanie. Tkwimy w nim, nie mogąc rozstrzygnąć wewnętrznego sporu. Decyzja zostaje niepodjęta, a my popadamy w coraz większą frustrację. Rozpatrujemy wszystko pod przeróżnymi kątami i oczekujemy znalezienia najlepszego rozwiązania.

Zdradzić Wam maleńką tajemnicę?

Nie istnieje coś takiego jak najlepsze rozwiązanie. Zwyczajnie go nie ma.

Decydowanie – proste, czy trudne?

Decyzja jest obecna w naszym życiu zawsze. Podejmujemy ją częściej, niż myślimy. Robimy to świadomie lub podświadomie. Jeśli ktoś pyta nas, czy chcemy wyjść na miasto, wtedy nasza odpowiedź będzie świadomie podjętą decyzją. Może mniej lub bardziej trafna, ale coś ustaliliśmy. Natomiast, kiedy jesteśmy głodni, to jeśli mamy taką możliwość, po prostu jemy. Nie zastanawiamy się, czy jeść, czy nie jeść. Ewentualnie może pojawić się problem, co zjeść, ale raczej nie, czy w ogóle coś skonsumować. W tym przypadku – i w wielu innych – choć nasza decyzja skutkuje pewnymi działaniami, została ona podjęta w wyniku swoistego naturalnego odruchu, który swoje podłoże ma w czynnikach, czy to ewolucyjnym (muszę jeść, aby przekazać dalej swoje geny), czy to biologicznym (muszę jeść, bo tego wymaga mój organizm).

decyzja

Jak już się pewnie trafnie domyśliliście i zauważyliście również z własnych obserwacji – jedna decyzja może być prostsza, a druga o wiele trudniejsza. Ta rozbieżność bierze się przede wszystkim ze złożoności następstw, jakie będzie implikował nasz wybór. Jeśli konsekwencjami decyzji, którą mamy zamiar podjąć, będzie zamówienie jedzenia w restauracji, które nie będzie nam smakowało, to raczej nie stracimy zbyt wiele. Co najwyżej zrazimy się do konkretnego produktu i utracimy pewną część gotówki. Natomiast, wyobraźcie sobie, że jesteście chirurgami, przeprowadzającymi ważną operację. Wybór, który się pojawił, jest trudniejszy, bo jego następstwem może być albo życie pacjenta, albo jego śmierć.

Rozumiecie tę subtelną różnicę?

  • Im problem jest mniej złożony i rodzi mniej poważne konsekwencje, tym nasze decyzja powinna być prostsza, a już na pewno mniej znacząca.

Trudności rodzą się wtedy, kiedy nam zależy.

W rzeczywistości jednak wszyscy wiemy, jak to wygląda. Kobiety godzinami zastanawiają się, co na siebie włożyć, a panowie nie potrafią zdecydować się, które piwo powinni kupić. Jasno widać, że choć z pozoru decyzje te są proste, bo nie zależą od nich żadne wyższe wartości, to jednak bardzo często, trudno jest nam je podjąć. Właśnie one bardzo często otaczają nas każdego dnia. Spotykamy je w sklepie, w pracy, w domu, podczas biegania, czy bawienia się dzieckiem.

Co więc powoduje, że tak ciężko jest nam zadecydować i przedsięwziąć odpowiednie kroki?

Nasz stosunek do decyzji i nasze nastawienie do konsekwencji jej podjęcia.

przywiązanie

Ta sama decyzja, ale różne skale przywiązania.

Myślę, że w przeważającej części, ta sytuacja powtarza się w każdym domu wielokrotnie. Zastanówmy się, ile razy staliśmy na rozstaju dróg i męczyła nas sprawa, która dla naszych bliskich była aż nader oczywista. Przykładem może być jakże błahy powód, doboru odpowiedniego ubioru. Nie ukrywam, że w tym aspekcie główny problem mają panie, choć uważam, że panowie z roku na rok, sukcesywnie je gonią. Zwróćmy uwagę, że kiedy żona skarży się mężowi, iż „nie wie, co na siebie włożyć”, wtedy mąż niemal od razu potrafi podjąć decyzję. Abstrahuję od sytuacji, kiedy robi to dla świętego spokoju. Jednak jest tak, że to, co dla kobiety wydaje się nierozwiązalnym problemem w tej sytuacji, dla faceta, jest tak samo proste, jak to, że po nocy mamy dzień.

Natomiast cała sytuacja może się odwrócić, kiedy przychodzi do kupna wiertarki. Mężczyzna może przez pół dnia chodzić po sklepie i szukać tego jedynego, najlepszego urządzenia. Kobieta w tej samej sytuacji nie zastanawiałaby się, tylko skonsultowała się z pracownikiem sklepu. Tym samym – natychmiast rozwiązałaby problem. Naturalnie, że w tego typu sytuacjach, do głosu może również dochodzić męska duma lub chęć zaimponowania swoją wiedzą na temat wiertarek. Jednak nie wyklucza to faktu, iż w tej sytuacji, wiertarka dla mężczyzny oznacza to samo, co dla kobiety odpowiedni ubiór w przykładzie poprzednim.

Tak więc kolejnym czynnikiem, który determinuje, jak wygląda skala trudności decyzji, jest nasz stosunek do tego, co będzie ona implikowała.

  • Im bardziej nam na czymś zależy, tym prawdopodobnie bardziej będziemy chcieli, aby decyzja była jak najlepsza, bo wiemy, że konsekwencja jest dla nas ważna.

Im więcej wiesz, tym więcej masz wątpliwości.

Warto również wspomnieć, że decyzja zależy także od znajomości dziedziny, której ona dotyczy. Choć to nie reguła, ale zazwyczaj jest tak, iż im bardziej znamy dany temat i im bardziej zdajemy sobie sprawę z jego rozległości, tym bardziej decyzja będzie od nas wymagająca. Analogicznie, kiedy jesteśmy laikami, i nie mamy o czymś pojęcia, wtedy możemy wyjść do często niewłaściwego przekonania, że nasza decyzja jest prosta i mało znacząca w skutkach.

(Zahacza to w pewnym stopniu o efekt Dunninga-Krugera, o którym szerszej rozpisywałem się w TYM tekście).

Przepisywanie konkretnych lekarstw pacjentowi przez lekarza nieudolnego i niedokształconego, będzie dla niego zapewne mało ważną decyzją, jeśli nie będzie świadom ich potencjalnych skutków ubocznych. Natomiast w sytuacji, gdy mamy do czynienia ze specjalistą wykwalifikowanym w swoim zawodzie, decyzja ta będzie na pewno trudniejsza, gdyż będzie on w pełni wiedział o tym, jakie następstwa może powodować jego decyzja.

Decyzja to odpowiedzialność.

W tym miejscu dochodzimy również do kwestii autorytetu w znanym nam świecie. Wielu błędnie postrzega za swój autorytet ludzi, których decyzje, rzutujące na życie oraz codzienność innych osób, przypominają przykład z niedokształconym lekarzem. Rzekome autorytety nie zdają sobie sprawy, jak wielką skalę mają ich zachowania. Zdarza się – i to dość często – że nie są świadomi władzy, jaką trzymają w dłoniach. Tym samym, decyzja przez nich podjęta w sposób nieprzemyślany i nieodpowiedzialny, ingeruje w życie wielu innych ludzi. Z czego oczywiście i oni, nie zdają sobie także sprawy.

odpowiedzialność

Odwołując się tym przykładem do świata dietetyki, łatwo jest to zobrazować. W sytuacji, gdy osoba bardzo popularna z rzeszą fanów, ogłosi światu, iż olej kokosowy jest najlepszym możliwym rodzajem tłuszczu do smażenia, wtedy możemy się spodziewać, że Ci fani – a przynajmniej ich część – zacznie na umór spożywać właśnie ten rodzaju tłuszczu. Jednak ani oni, ani tym bardziej tak zwany autorytet, nie zdają sobie sprawy z długofalowych konsekwencji  takiego zachowania. O ile od obserwatorów tego wymagać nie można, o tyle od autorytetu już tak. Nie zmienia to natomiast faktu, że każdy ma swój rozum i swój zdrowy rozsądek. Warto więc robić z niego użytek.

Czas sądzi wybór.

Na samym początku wspomniałem, że nie ma najlepszego rozwiązania. Swoje stanowisko wciąż podtrzymuję. Nam się może tylko wydawać, że decyzja, którą podjęliśmy, jest najznakomitsza. W rzeczywistości może być ona co najwyżej najtrafniejsza w danym przedziale czasu.

Najprostszym wyjaśnieniem moich słów jest zastanowienie się nad własną przeszłością. Ile decyzji w niej podjęliśmy, które istotnie rzutowały na naszą przyszłość? Zapewne wiele. A ile z nich byśmy zmienili i podjęli inny wybór, nawet jeśli wtedy wydawało nam się, iż wybieramy najlepszą opcję? Również wiele. Tego jestem pewien. W ten sposób dochodzimy do pewnego wniosku.

  • Nie można podjąć najlepszej decyzji, którą będziemy postrzegali w ten sam sposób przez całe nasze życie.

Choćby z tego powodu, że nasz światopogląd i doświadczenia ulegają zmianie. Wszystko, co robimy w życiu, przesiewamy przez to, co już wiemy i wiedzieć chcemy.

Dlatego dziś możemy uważać, że decyzja o podjęciu studiów była najlepszą z możliwych. Jednak za dziesięć lat, równie dobrze możemy stwierdzić, że z perspektywy czasu, można było zrobić coś lepiej. To jest bardzo naturalna sytuacja.

Ponadto nie jesteśmy jasnowidzami. Nie wiemy więc, czy podjęta przez nas decyzja, była lepsza od tej, którą odrzuciliśmy. Nam może się tylko wydawać, że kupno Mercedesa było lepsze niż kupno BMW, jednak czy taka jest prawda? Skądże. Nawet gdybyśmy po roku, cofnęli się i zakupili również BMW, i tak nie wiedzielibyśmy, co było lepsze. Choćby z tego powodu, że minął rok, a więc znajdujemy się już w zupełnie innej sytuacji, z innymi doświadczeniami.

Czym jest FOMO?

Odnoszę nieodparte wrażenie, że nasza opieszałość i niemożność w dokonaniu wyboru bierze się właśnie z chęci niedoświadczenia stanu, w którym dotrze do nas, iż „mogliśmy zrobić coś lepiej”.  Za wszelką cenę próbujemy bronić się przed niewłaściwie podjętą decyzją. Moje subiektywne odczucie podpowiada mi, że ta cecha została ugruntowana na fundamencie strachu przed porażką i lękiem przed utraceniem jakiejś możliwości.

W terminologii psychologicznej lub medycznej (ciężko w mojej ocenie jest przyporządkować to do jednej kategorii) określa się takie zachowanie, jako FOMO. W języku angielskim oznacza to: Fear of Missing Out. Natomiast po polsku to po prostu lęk przed tym, co nas omija. Nie chciałbym dziś zagłębiać się w wyjaśnianie tego zjawiska, które niewątpliwie jest interesujące. Może wyjaśnić, dlaczego obsesyjnie spoglądamy na telefon lub przeglądamy media społecznościowe.

  • FOMO może być również wytłumaczeniem, dlaczego nie potrafimy podjąć decyzji.

wybór

Strach przed tym, co nas omija, obezwładnia nas. Myślimy o wyborze pracy, ale potem dociera do nas, że w ten sposób ograniczamy kontakty z rodziną. Czyli omija nas życie rodzinne. Możemy mieć trudności z decyzją dotyczącą wyjazdu na wakacje, bo zdajemy sobie sprawę, że wybierając Grecję, omija nas Hiszpania ze swoimi wspaniałościami. Od razu pragnę uprzedzić, że myślenie w kategoriach: „Wybiorę dwie możliwości” nie sprawdza się. Po pierwsze dlatego, że możliwość wyboru wszystkich opcji, wyklucza podejmowanie decyzji. Po drugie, wybór wszystkich opcji, może nastręczać kolejne trudności. Wtedy FOMO może dotyczyć kwestii pieniężnych i przejawiać się jako strach przed tym, co nas ominie, gdy już w lipcu wydamy wszystkie oszczędności przewidziane na cały rok.

Walka trwa całe życie.

W obliczu całego tekstu nasuwa się jedno, bardzo ważne pytanie.

Czy można z tym walczyć?

Można. Jak ze wszystkim. Jednak nie spodziewajmy się, iż będzie to proces skończony. Myślę, że jak wszystko, co dotyczy nas i naszego wnętrza, musi podlegać ścisłej kontroli przez całe życie. Tak samo, jak szczęścia nie można zachować na zawsze, tak również nie każda decyzja będzie dla nas łatwa. Nawet jeśli nauczymy się je podejmować.

W kuluarach mawia się, że pierwsza myśl jest najlepsza. Historia pokazuje wiele przypadków, które potwierdzają tę hipotezę. Jednak uważam, że jest także wiele opowieści, które jej zaprzeczają. Mamy tendencję do wybierania tych argumentów, które potwierdzają naszą tezę i odrzucania tych, które jej zaprzeczają. Stąd bierze się między innymi odmienne stanowisko w tej sprawie.

Ile opinii, tyle możliwych ścieżek.

Część osób uważa, że decyzja powinna być spontaniczna i wypływać z naszego „serca”. Natomiast inni są zwolennikami gruntownego przemyślenia konsekwencji, które nas czekają. I w tym aspekcie racja znajduje się po dwóch stronach. Z jednej strony, spontaniczność może okazać się trafna i tym samym uchroni nas od męczących rozmyślań. Jednak równie dobrze, możemy popełnić błąd, który będzie dla nas tym boleśniejszy, iż będzie on nieprzemyślany. Analogicznie im dłużej się nad czymś zastanawiamy, tym więcej niestworzonych scenariuszy tworzymy. Zdarza się, że koniec końców wracamy do punktu wyjścia i podejmujemy decyzję, o której myśleliśmy na samym początku. Jednak gruntowne rozmyślania, mogą wzbudzić w nas wnioski oraz wątpliwości, które w znacznym stopniu pomogą nam w podjęciu wyboru.

Można również dostrzec, że jedna grupa ludzi, woli rozstrzygać problemy w pojedynkę, a druga przy wsparciu osób trzecich. Nie zdziwię nikogo, gdy napiszę, że obie strategie są tak samo dobre, jak i niewłaściwe. Rozwiązywanie problemu w pojedynkę oznacza tylko nasz punkt widzenia. Ponadto powoduje, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni za swoje czyny i nie pozwala spojrzeć na dany problem z dystansu. Po drugiej stronie mamy wybór, którego podjęcie konsultujemy z bliskimi. Choć na pierwszy rzut oka, wydaje się, że pomoc rodziny nie może zaszkodzić (chyba że decyzja dotyczy ich bezpośrednio), to jednak po głębszej analizie można dojść do pewnych wniosków. Czy w przypadku błędnej decyzji, będziemy winić siebie, czy innych? Odpowiednio – czy w przypadku dobrej decyzji, przypiszemy sobie zasługi, czy innym? I przede wszystkim, czy ktokolwiek oprócz nas, może być lepiej przystosowany do podjęcia decyzji, która nas dotyczy?

szachy

Decydujesz się, czy wciąż robisz uniki?

Problemów z podjęciem odpowiedniej decyzji jest mnóstwo. Potencjalnych rozwiązań i rzekomych technik – jeszcze więcej. Radziłbym zachować w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Przeczytanie czegoś w Internecie, na pierwszym lepszym blogu, nie oznacza, iż jest to prawda objawiona. Przede wszystkim kierujmy się własnym rozumem. Połączmy to z sumieniem i własnymi przekonaniami.

Uważam, że do podjęcia decyzji, wcale nie potrzebujemy wielu treningów, nauki schematów lub uczestnictwa w szkoleniach. Wystarczy kompletne wyłączenie się od tego, co nie dotyczy bezpośrednio nas i implikacji decyzji, którą mamy zamiar podjąć. Jeśli więc stoimy przed wyborem pary butów, z sześciu możliwych, to nie myślmy o tym, co pomyśli sobie ktoś z naszego otoczenia, kiedy wybierzemy buty A, a co jeśli wybierzemy buty B. Zamiast tego, skupmy się na tym, co my będziemy o sobie sądzić i jakie następstwa będzie miał dla nas nasz wybór.

Włączmy w to wszystko jeszcze konsekwencję w działaniu. Uchroni nas ona przed wątpliwościami już po podjęciu decyzji. Nauczmy się również odpowiedzialności za to, co wybierzemy, a myślę, że i nasze życie będzie spokojniejsze. Nawet ze świadomością, że decyzja, którą podjęliśmy, wcale nie jest najlepsza, ale najtrafniejsza dla nas w danym czasie i przede wszystkim – jest ona nasza.

To nasz wybór i nasza decyzja. Nikt inny nie może za nas podjąć. Uciekanie się do wymówek i próba przeczekania na nic się nie przyda. Możliwości wyboru raczej nigdy nie połączą się w magiczny sposób, aby ułatwić nam decyzję. Tkwienie więc na rozstaju dróg i zbyt długie rozmyślanie, może paradoksalnie być gorszym rozwiązaniem, niż podjęcie decyzji błędnej lub nieodpowiedniej.

Jeśli miałbym do wyboru zmarnowanie sobie życia, próbując podjąć decyzję, a zmarnowanie sobie życie, błędną decyzją, to chyba wolałbym wybrać to drugie.

A Wy?

Dziś będzie krótko, zwięźle i na temat. Tak, tak! Ja też potrafię tak pisać! Tym tekstem chcę zdjąć lęk oraz strach, który jest w każdym z nas. Sami się przekonacie, że strach ma tylko wielkie oczy i na ogół nie jest prawdziwy. Często to tylko nasza wyobraźnia płata nam figle! Ponadto on wcale nie jest taki zły, jakby mogło się to wydawać. Jednak o tym i o innych rzeczach przekonacie się z dalszej części tekstu, do którego was gorąco zapraszam!

(Przepraszam, ale nie mogłem się pohamować przed umieszczeniem kotka, którego już zapewne widzieliście. Prawda, że piękny?)


Znacie to słynne polskie powiedzenie – „Strach ma wielkie oczy”? Jestem pewien, że przynajmniej każdy z Was słyszał je, chociaż raz w całym swoim życiu. Ale jak to bywa z tego typu powiedzeniami – jednym uchem wleciały, drugim wyleciały, a my nawet nie zauważyliśmy, że kiedykolwiek je słyszeliśmy. Szkoda!

Zmierzam do tego, że bardzo często strach jest tylko taki duży w naszej głowie. W rzeczywistości sytuacja rysuje się w o wiele cieplejszych barwach. Ba! Czasami w ogóle nasz lęk jest nieuzasadniony. Nie da się ukryć, że w całym procesie poznania świata, największą rolę odgrywa nasza głowa. A ona, jak to ona – lubi płatać nam niemałe figle. Czasami mam wrażenie, że umysł potrafi być tak samo niesamowitym narzędziem, jak i brutalnym tworem, który nieustannie sobie z nas kpi. Brutal jeden!

Ale do rzeczy!

Dlaczego się boimy?

strach

W swoim życiu nie raz musieliśmy wyjść z własnej strefy komfortu. Świadomie lub nie, często znajdowaliśmy się sytuacjach, które wymagały od nas natychmiastowego reagowania i były dla nas zaskakujące. Krótko mówiąc – było to coś, czego nie do końca chcieliśmy robić, ale wiedzieliśmy, że zrobić to musimy. Mogła to być trudna rozmowa z partnerem, rozmowa o pracę albo ważne sportowe zawody. W takich chwilach nasz umysł podsuwa nam różne obrazy. Gdyby były one jeszcze pozytywne i dobre, to wszystko byłoby w porządku, ale nie! Nie może być za łatwo!

To właśnie w takich chwilach najczęściej czujemy przemożny stres, który przenika nas do szpiku kości. Nierzadko odczuwamy również kompletną niechęć do wszystkiego i co więcej, nie potrafimy skupić się na czymś, co nie ma związku z czekającym nas wyzwaniem. I oczywiście, jakby tego wszystkiego było mało, pojawia się jeszcze On. Jedyny i niepowtarzalny.

Strach!

Mam nadzieję, że Was nie wystraszyłem! Spokojnie. Nie przejmujcie się. Jeśli sytuacja opisana przeze mnie powyżej, doskonale odzwierciedla targające Wami uczucia, kiedy przychodzi ten „trudny moment”, to pragnę Was uspokoić. Naprawdę zaufajcie mi, że strach, lęk, czy jakkolwiek to cholerstwo nazwiemy, jest zawsze większe tylko w naszej głowie. W rzeczywistości zazwyczaj jest o wiele, wiele mniejszy. Oczywiście pragnę tutaj mocno podkreślić słowo „zazwyczaj”, bo jeśli ktoś jest lekkoduchem i idzie wspinać się na Mount Everest bez przygotowania, to faktycznie trochę może się przeliczyć. Nie wspominając już o głupocie. Przykład jest oczywiście mocno przerysowany, ale odpowiednio ilustrujący zachowanie niektórych osób, które mają w charakterze zapisany gen „bagatelizowania wszystkiego”.

Właśnie przed tym pragnę Was też uczulić. Nie chodzi o to, że macie wszystko umniejszać i nie odczuwać strachu wcale! Nie! Lęk też ma swoje miejsce w naszym życiu. To on często powoduje ten przyjemny dreszczyk emocji, który rozlewa się po naszym ciele, gdy przed nami rozciąga się wizja, trudnego wyzwania. Kojarzycie to powiedzenie – „zastrzyk adrenaliny”? A jak myślicie, skąd się to bierze? Bo przecież nie z siedzenia w bezpiecznym schronie, prawda?

Lęk to naturalny odruch.

Myślę, że samo uczucie strachu jest zapisane w naszych korzeniach od dawien dawna. Śmiem twierdzić, iż jest to naturalny ludzki odruch, który zapewnia nam niejako przetrwanie. Kiedyś mógł być on zestawiany w stosunku do czyhającego w zaroślach zagrożenia ze strony drapieżnika. Natomiast teraz odnosi się on do codziennych, życiowych sytuacji, jak chociażby przebieganie przez ulicę, po której jeżdżą rozpędzone auta.

lęk

Jak widzicie strach, ma też swoje plusy i nie można go demonizować! Gdyby nie on, prawdopodobnie zginęlibyśmy bardzo szybko.

Ktoś mógłby teraz powiedzieć, że to wszystko rozumie, że wie, o co mi chodzi, ale on i tak się boi. Co ma zrobić? Nie wiem. Naprawdę. Mogę Ci tylko drogi czytelniku zasugerować, że odpowiedź jest w Tobie i raz jeszcze mogę podkreślić, że tak naprawdę to Ty sam tworzysz te wielkie macki, które składają się na lęk przed czymś. Jestem święcie przekonany, że nieważne, o czym mówimy, to ten strach, jaki widzimy, jest w przeważającej części wytworem naszego umysłu.

Bierze się on z nieustannego analizowania sytuacji, która przecież jeszcze nawet się nie wydarzyła! Gdybamy i wiecznie zastanawiamy się, co będzie, zamiast skupić się na tym, co faktycznie jest. Przecież skąd możemy mieć pewność, jak zareaguje nasza mama o nieślubnym dziecku? Albo, w jaki sposób możemy być pewni, co się wydarzy, kiedy przystąpimy do trudnego biegu, skoro jeszcze nawet nie usłyszeliśmy strzału startera? Pamiętajmy proszę, że to wszystko to tylko nasze myśli, które nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. To my sami zasnuwamy sobie umysły tę czarną mgiełką strachu i sami wprowadzamy się w posępny nastrój, swoim nastawieniem. Dopóki, czekające nas wyzwanie nie stanie się faktem, nie mamy pewności, co się w istocie stanie. Możemy tylko gdybać, ale zamiast tego, proponuję po prostu poczekać i przekonać się na własnej skórze, czy nasze przypuszczenia były prawdziwe.

(Uwaga, spoiler!)

Zazwyczaj nie są.

Strach ma tylko wielkie oczy.

strach ma tylko wielkie oczy

Zauważcie, że sam strach i wieczne przejmowanie się, nic Wam tak naprawdę nie da. Bo co Wam z tego, że staniecie jak sparaliżowani przed czekającym was wyzwaniem? Co Wam z tego, że przez kilka dni będziecie chodzili wiecznie markotni i smutni? Czy to pomoże Wam w jakiś sposób osiągnąć Wasz cel? No nie! Nie dość, że to Wam nie pomaga, to także nie jest to coś, co musi się wydarzyć.

Naprawdę rozumiem ten lęk, w jaki wpadamy. Strach towarzyszy nam na co dzień i wątpię, czy można się go całkowicie wyzbyć. Można go jednak trochę ujarzmić i do tego Was wszystkich właśnie zachęcam. Nie bójcie się! Strach ma tylko wielkie oczy i nic poza tym! A Wy macie ogromne umysły, które z łatwością mogą go pokonać.

Wykorzystajcie je!

Powiedzenie „mierz wysoko” brzmi banalnie. Jednak dla mnie jest to tylko wyrażenie faktu, iż wszyscy mamy w sobie potencjał do realizacji marzeń. Nadal wygląda to zbyt pompatycznie? Nic na to nie poradzę. Mogę Was jedynie zaprosić do zapoznania się z tym tekstem, który rozwieje Wasze wątpliwości. Asekuracja podczas czytania go, nie jest wskazana!


Mam do Was wszystkich gorącą prośbę. Nie będzie to nic strasznego. Nie musicie nawet nic dla mnie robić. Zróbcie to dla siebie. Wiecie, o co mi chodzi? Żebyśmy wreszcie wszyscy zaczęli wykorzystywać swój ludzki potencjał i przestali sobie wiecznie umniejszać.

Raz już pisałem o tym, jak zbawienny wpływ na nasze życie może mieć stawianie sobie wyzwań, które z pozoru mogą być ponad nasze siły. Tym jednak razem chciałbym to wszystko umiejscowić w szerszym kontekście. Nie sprowadzać tego do jednej, konkretnej rzeczy lub docelowego zadania, ale do naszego całego życia.

Mierz wysoko.

Często można zaobserwować, jak na ogół siebie nie doceniamy. Stawiamy sobie cele, mamy plany, a nawet marzenia. Jednak wydaję mi się, że podchodzimy do nich wszystkich w sposób bardzo asekuracyjny. Zawsze w swoim umyśle znajdujemy jakieś małe „ale” lub nikłą przeciwność losu, która nie pozwala nam sięgać po to, czego prawdziwie pragniemy, bo sami się ograniczamy. Rozumiem, że możemy mieć wątpliwości i rozumiem lęk, który może nami kierować. To całkiem uzasadniony, ludzki odruch. Jednak naszym zadaniem – zadaniem ludzi, którzy pragną osiągać szczyty własnych możliwości – jest z nimi walczyć i nie poddawać się im.

mierz wysoko

Biorąc to wszystko pod uwagę, zazwyczaj ustalamy swoje cele oraz zadania na o wiele niższym pułapie, niż w rzeczywistości moglibyśmy osiągnąć. Myślę, że znaczną rolę w tym procesie odgrywa nasza wrodzona asekuracja. Na ogół wolimy delikatnie zaniżyć własne zdolności oraz umiejętności, byleby tylko poczuć się w miarę komfortowo. Sprowadza się to do tego, że kiedy mamy w sobie poczucie pewnego „zapasu” możliwości, czasu lub wiedzy, wtedy czujemy się o wiele bezpieczniej. Niestety prawdą jest także, że to właśnie wyjście z tej strefy komfortu i bezpieczeństwa daje nam spełnienie największych marzeń.

Te dwa aspekty niewątpliwie się wiążą. Mierzenie wysoko, gdzie tak naprawdę nie wiemy, czy podołamy, ani co spotkamy za następnym zakrętem, oznacza kompletne wyjście ze swojej strefy komfortu. Fakt – może nam wtedy towarzyszyć stres. Również mniejsza pewność siebie i ogólne poczucie delikatnego zagubienia będzie obecne. Jednak można rzec, iż jest to ryzyko wpisane w to działanie. Przecież, jak już to wielokrotnie podkreślałem – dążenie do największych marzeń to nie sielanka. Właśnie między innymi poprzez robienie czegoś, co nasz umysł postrzega jako niekomfortowe, a nawet zagrażające jego ciepłemu kącikowi w głowie, gdzie nie musi zanadto głowić się nad nowymi trudnościami i problemami.

Wrodzona asekuracja.

Bardzo często, kiedy ustalamy własne cele, kieruje nami asekuracja. Wolimy pozostawić sobie trochę „zapasu”, aby poczuć się bezpieczniej. Nie neguję tego ani nie podważam, bo nie twierdzę, że jest to coś złego. Zwracam tylko Waszą uwagę na aspekt, że na ogół świadomie i celowo zostawiamy sobie pewien bufor komfortu, aby tylko odczuć większą pewność.

Dość ciekawym zjawiskiem jest nasze ogólne podejście do rozmiaru celów, jakie sobie stawiamy. Myślę, że jest naprawdę liczne grono osób, które niewłaściwie podchodzi do tych zamiarów, które są zdecydowanie dalej i wyżej niż wszystkie inne. W takich chwilach postrzegamy je jako coś nieosiągalnego. Robimy to, bo jesteśmy przyzwyczajeni do zadań z „niższej półki”, które nie kosztują nas aż tak wielkiego wysiłku i przede wszystkim – aż tak wielkiego poświęcenia.

asekuracja

Interesujące jest w tej materii także nazewnictwo, jakim się kierujemy. Spotkałem się już kilkukrotnie, że na zadania, które wydają nam się realne i w zasięgu naszej ręki, mówimy cele lub właśnie, po prostu zadania. Natomiast na to, co rysuje się dla nas jako coś odległego, trudnego, z wieloma nieprzewidzianymi trudnościami po drodze, mówimy – marzenia lub plany. Jestem pewien, że robimy to podświadomie. Aczkolwiek jestem także przekonany, że w ten sposób otrzymujemy ludzi, którzy mogą realizować swoje mniejsze i poboczne „zadania”, ale nigdy nie zbliżą się nawet do swoich „marzeń”.

Czy ma na to wpływ stosowane nazewnictwo? Czy jeśli przestalibyśmy traktować marzenia jako coś odległego, a zaczęli rozpatrywać w kategoriach „zadania” lub „celu”, to moglibyśmy je szybciej osiągać? Nie mam absolutnie żadnego pojęcia na ten temat i nie chcę wysuwać żadnych wniosków. Pozostawiam to do waszych własnych, indywidualnych przemyśleń. Zastanówcie się nad tym.

„Tylko wysokie szczyty są warte wspinaczki!” – Andrzej Ziemiański „Pomnik Cesarzowej Achai”.

Porażka – ludzka smycz przed działaniem.

Kolejnym czynnikiem, który powstrzymuje nas przed mierzeniem wysoko w swoim działaniach oraz próbie ich realizacji, jest porażka. Nie chodzi mi o sam lęk przed nią, ale o niewłaściwe podejście do niej. Nie trudno wydedukować, że dla wielu z nas porażka jest czymś złym. To zdrowe podejście i myślę, że całkiem trafne. Jednak nie da się także ukryć, że porażka jest nierozerwalnie związana z naszym życiem. Myślę więc, że im wcześniej ją zaakceptujmy i im wcześniej nauczymy się z nią sobie radzić, tym lepiej.

Zmierzam do tego, że boimy się mierzyć wysoko, bo zwiększa to szanse niepowodzenia. To dość naturalne. Im wyżej jesteś, tym z większym hukiem możesz spaść. Jak już ustaliliśmy – nie lubimy niepowodzeń, bo widzimy w nich wyłącznie coś negatywnego i wręcz potwornego. Z tego więc powodu podświadomie wybieramy te ścieżki rozwoju, które zapewniają nam, choć odrobinę większe poczucie komfortu, a tym samym mniejszą szansę na odniesienie porażki.

Niestety to błędne rozumowanie. Faktycznie, że im wyżej zaszliśmy, tym mocniej możemy upaść, ale kto powiedział, że musimy upaść na samo dno? Stosując plastyczny język, wyobraźmy sobie, że wspinamy się na taki Mount Everest naszych możliwości. Szczyt szczytów. Jesteśmy na wysokości 7000 metrów nad poziomem morza i nagle tracimy grunt pod nogami. Coś nam nie wyszło. Błędna decyzja. Zdrada bliskiej osoby. Cokolwiek. Wszystko się jednak sprowadza do tego, że po prostu…

Spadamy.

Jednak nie musimy przecież spaść na sam dół, będąc sponiewieranymi przez ostre lodowcowe kły, prawda? Po drodze jest wystarczająco wiele półek skalnych i szczelin, które mogą nas ocalić. I na ogół tak jest. Oczywiście metaforycznie, bo dosłownie, odpadnięcie od ściany Mount Everest na tej wysokości… Nie chcę sobie tego nawet wyobrażać.

potencjał

Chodzi o to, że spadając z naszego życiowego szczytu, możemy wylądować na wysokości 4000 metrów lub 5000 metrów. Spadliśmy więc. Delikatnie się cofnęliśmy, ale czy to w istocie była porażka? Czy w ten sposób nasz potencjał spadł razem z nami? Teraz zastanówcie się przez chwilę nad tym, co Wam napiszę.

Zlecieliśmy z naszej własnej góry, do której szczytu zmierzaliśmy, ale nadal jesteśmy wysoko. O wiele, wiele wyżej, niż gdybyśmy od samego początku mierzyli w zdobycie szczytu Tatr, czy Karkonoszy. Tam, po dotarciu na wysokość 1600 metrów, 2000 metrów, czy nawet 2600 metrów, odnieślibyśmy zwycięstwo! Ależ bylibyśmy szczęśliwi! Jednak, co z tego, jeśli do granicy naszych możliwości byłoby jeszcze daleko, a my nadal bylibyśmy niżej, niż po pozornej „porażce” na ścianie Everestu?

„Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami.” – Patrick Süskind 

Nie zdobędziesz Everestu, wspinając się na Śnieżkę.

Zauważcie, że czasami mierzenie wysoko i nawet nieosiągnięcie końcowego szczytu może dać nam więcej, niż to pozorne zwycięstwo znajdujące się zdecydowanie poniżej naszych możliwości. Przykro więc obserwuje się ludzi, którzy żyją właśnie w ten sposób. Kieruje nimi asekuracja oraz chęć wiecznego poczucia komfortu. Cokolwiek robią, zawsze zostawiają sobie bufor czasu i umiejętności na – jak to nazywają – nieprzewidziane wypadki lub „na czarną godzinę”. Jeszcze raz to podkreślę, że nie uważam, iż jest to złe. I tacy ludzie są na tym świecie potrzebni. Stanowią oni miłą równowagę do innych szaleńców, którzy nawołują do wspinania się na Everest, mierzenia wysoko, stawiania sobie ogromnych wyzwań, etc. …

Znacie takich delikwentów?

Bądźmy proszę ze sobą szczerzy. Musimy sobie uświadomić, że tylko Ci, którzy nie boją się mierzyć wysoko, wyznaczać sobie granice rozwoju o wiele wyżej niż dotychczas, mogą w istocie spełnić swoje wielkie marzenia. Bo o nich tutaj mówię. O ludziach, którzy marzą o Evereście, ale nieustannie celują w Rysy albo Śnieżkę. Rozdźwięk między tymi dwoma szczytami, zarówno pod względem metaforycznym, jak i dosłownym, jest nie do opisania. Dlatego więc nie widzę sensu w okłamywaniu samych siebie. Albo naprawdę chcemy mieć cały świat pod swoimi stopami, albo zadowalamy się półśrodkami. Każda z tych opcja jest na swój sposób dobra, ale chodzi o to, aby być zgodnym z sobą.

Skoro marzymy o Evereście, to niech Everest będzie naszym celem. Naszym księżycem, o którym pisał Patrick Süskind. Bo nawet jeśli nam się nie uda, to i tak możemy być wyżej, niż gdybyśmy od samego początku mierzyli w niższe, łatwiejsze szczyty.

„Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!” 

J.R.R. Tolkien „Hobbit, czyli tam i z powrotem”.

Masz w sobie większy potencjał, niż Ci się wydaje.

Nie bójmy się mierzyć wysoko. Wykorzystujmy w pełni nasz ludzki potencjał. Niech nieustanna asekuracja przestanie nami kierować. Bądźmy w pewnym stopniu aroganccy i nie miejmy obaw przed stawianiem sobie celów, które początkowo wydają nam się nierealne i awykonalne. Choć raz spróbujmy pozbawić się buforu bezpieczeństwa, jaki ze sobą zawsze zabieramy podczas wspinaczki na metaforyczny szczyt. Zobaczmy, jak to jest poczuć w sobie zastrzyk adrenaliny i nie wiedzieć, co czeka nas za następnym pagórkiem. Niech owieje nas chłodny dreszczyk emocji i podniecenia, wynikający z robienia czegoś pozorne niemożliwego!

A jeśli kieruje Tobą lęk przed upadkiem i strach przed porażką, to zrozum drogi czytelniku, że nie zawsze musisz spaść na samo dno. Bardzo często możesz zatrzymać się wyżej, niż mógłbyś dojść, gdybyś nie mierzył tak wysoko. Mierzyć wysoko zwyczajnie warto. Choćby po to, aby uczcić ogromny potencjał, którym dysponujemy. Wszyscy mamy w sobie ogromne pokłady siły. Problem w tym, że boimy się ich użyć.

#kolejne artykuły