Decyzja to podróż w nieznane. Boisz się? | worldmaster.pl
#

Wszyscy znamy to obezwładniające uczucie wyboru. Myśli kotłują się w naszej głowie, a my próbujemy rozpaczliwie poszukać tego jedynego wyjścia z sytuacji. Trwamy w tym stanie. Tkwimy w nim, nie mogąc rozstrzygnąć wewnętrznego sporu. Decyzja zostaje niepodjęta, a my popadamy w coraz większą frustrację. Rozpatrujemy wszystko pod przeróżnymi kątami i oczekujemy znalezienia najlepszego rozwiązania.

Zdradzić Wam maleńką tajemnicę?

Nie istnieje coś takiego jak najlepsze rozwiązanie. Zwyczajnie go nie ma.

Decydowanie – proste, czy trudne?

Decyzja jest obecna w naszym życiu zawsze. Podejmujemy ją częściej, niż myślimy. Robimy to świadomie lub podświadomie. Jeśli ktoś pyta nas, czy chcemy wyjść na miasto, wtedy nasza odpowiedź będzie świadomie podjętą decyzją. Może mniej lub bardziej trafna, ale coś ustaliliśmy. Natomiast, kiedy jesteśmy głodni, to jeśli mamy taką możliwość, po prostu jemy. Nie zastanawiamy się, czy jeść, czy nie jeść. Ewentualnie może pojawić się problem, co zjeść, ale raczej nie, czy w ogóle coś skonsumować. W tym przypadku – i w wielu innych – choć nasza decyzja skutkuje pewnymi działaniami, została ona podjęta w wyniku swoistego naturalnego odruchu, który swoje podłoże ma w czynnikach, czy to ewolucyjnym (muszę jeść, aby przekazać dalej swoje geny), czy to biologicznym (muszę jeść, bo tego wymaga mój organizm).

decyzja

Jak już się pewnie trafnie domyśliliście i zauważyliście również z własnych obserwacji – jedna decyzja może być prostsza, a druga o wiele trudniejsza. Ta rozbieżność bierze się przede wszystkim ze złożoności następstw, jakie będzie implikował nasz wybór. Jeśli konsekwencjami decyzji, którą mamy zamiar podjąć, będzie zamówienie jedzenia w restauracji, które nie będzie nam smakowało, to raczej nie stracimy zbyt wiele. Co najwyżej zrazimy się do konkretnego produktu i utracimy pewną część gotówki. Natomiast, wyobraźcie sobie, że jesteście chirurgami, przeprowadzającymi ważną operację. Wybór, który się pojawił, jest trudniejszy, bo jego następstwem może być albo życie pacjenta, albo jego śmierć.

Rozumiecie tę subtelną różnicę?

  • Im problem jest mniej złożony i rodzi mniej poważne konsekwencje, tym nasze decyzja powinna być prostsza, a już na pewno mniej znacząca.

Trudności rodzą się wtedy, kiedy nam zależy.

W rzeczywistości jednak wszyscy wiemy, jak to wygląda. Kobiety godzinami zastanawiają się, co na siebie włożyć, a panowie nie potrafią zdecydować się, które piwo powinni kupić. Jasno widać, że choć z pozoru decyzje te są proste, bo nie zależą od nich żadne wyższe wartości, to jednak bardzo często, trudno jest nam je podjąć. Właśnie one bardzo często otaczają nas każdego dnia. Spotykamy je w sklepie, w pracy, w domu, podczas biegania, czy bawienia się dzieckiem.

Co więc powoduje, że tak ciężko jest nam zadecydować i przedsięwziąć odpowiednie kroki?

Nasz stosunek do decyzji i nasze nastawienie do konsekwencji jej podjęcia.

przywiązanie

Ta sama decyzja, ale różne skale przywiązania.

Myślę, że w przeważającej części, ta sytuacja powtarza się w każdym domu wielokrotnie. Zastanówmy się, ile razy staliśmy na rozstaju dróg i męczyła nas sprawa, która dla naszych bliskich była aż nader oczywista. Przykładem może być jakże błahy powód, doboru odpowiedniego ubioru. Nie ukrywam, że w tym aspekcie główny problem mają panie, choć uważam, że panowie z roku na rok, sukcesywnie je gonią. Zwróćmy uwagę, że kiedy żona skarży się mężowi, iż „nie wie, co na siebie włożyć”, wtedy mąż niemal od razu potrafi podjąć decyzję. Abstrahuję od sytuacji, kiedy robi to dla świętego spokoju. Jednak jest tak, że to, co dla kobiety wydaje się nierozwiązalnym problemem w tej sytuacji, dla faceta, jest tak samo proste, jak to, że po nocy mamy dzień.

Natomiast cała sytuacja może się odwrócić, kiedy przychodzi do kupna wiertarki. Mężczyzna może przez pół dnia chodzić po sklepie i szukać tego jedynego, najlepszego urządzenia. Kobieta w tej samej sytuacji nie zastanawiałaby się, tylko skonsultowała się z pracownikiem sklepu. Tym samym – natychmiast rozwiązałaby problem. Naturalnie, że w tego typu sytuacjach, do głosu może również dochodzić męska duma lub chęć zaimponowania swoją wiedzą na temat wiertarek. Jednak nie wyklucza to faktu, iż w tej sytuacji, wiertarka dla mężczyzny oznacza to samo, co dla kobiety odpowiedni ubiór w przykładzie poprzednim.

Tak więc kolejnym czynnikiem, który determinuje, jak wygląda skala trudności decyzji, jest nasz stosunek do tego, co będzie ona implikowała.

  • Im bardziej nam na czymś zależy, tym prawdopodobnie bardziej będziemy chcieli, aby decyzja była jak najlepsza, bo wiemy, że konsekwencja jest dla nas ważna.

Im więcej wiesz, tym więcej masz wątpliwości.

Warto również wspomnieć, że decyzja zależy także od znajomości dziedziny, której ona dotyczy. Choć to nie reguła, ale zazwyczaj jest tak, iż im bardziej znamy dany temat i im bardziej zdajemy sobie sprawę z jego rozległości, tym bardziej decyzja będzie od nas wymagająca. Analogicznie, kiedy jesteśmy laikami, i nie mamy o czymś pojęcia, wtedy możemy wyjść do często niewłaściwego przekonania, że nasza decyzja jest prosta i mało znacząca w skutkach.

(Zahacza to w pewnym stopniu o efekt Dunninga-Krugera, o którym szerszej rozpisywałem się w TYM tekście).

Przepisywanie konkretnych lekarstw pacjentowi przez lekarza nieudolnego i niedokształconego, będzie dla niego zapewne mało ważną decyzją, jeśli nie będzie świadom ich potencjalnych skutków ubocznych. Natomiast w sytuacji, gdy mamy do czynienia ze specjalistą wykwalifikowanym w swoim zawodzie, decyzja ta będzie na pewno trudniejsza, gdyż będzie on w pełni wiedział o tym, jakie następstwa może powodować jego decyzja.

Decyzja to odpowiedzialność.

W tym miejscu dochodzimy również do kwestii autorytetu w znanym nam świecie. Wielu błędnie postrzega za swój autorytet ludzi, których decyzje, rzutujące na życie oraz codzienność innych osób, przypominają przykład z niedokształconym lekarzem. Rzekome autorytety nie zdają sobie sprawy, jak wielką skalę mają ich zachowania. Zdarza się – i to dość często – że nie są świadomi władzy, jaką trzymają w dłoniach. Tym samym, decyzja przez nich podjęta w sposób nieprzemyślany i nieodpowiedzialny, ingeruje w życie wielu innych ludzi. Z czego oczywiście i oni, nie zdają sobie także sprawy.

odpowiedzialność

Odwołując się tym przykładem do świata dietetyki, łatwo jest to zobrazować. W sytuacji, gdy osoba bardzo popularna z rzeszą fanów, ogłosi światu, iż olej kokosowy jest najlepszym możliwym rodzajem tłuszczu do smażenia, wtedy możemy się spodziewać, że Ci fani – a przynajmniej ich część – zacznie na umór spożywać właśnie ten rodzaju tłuszczu. Jednak ani oni, ani tym bardziej tak zwany autorytet, nie zdają sobie sprawy z długofalowych konsekwencji  takiego zachowania. O ile od obserwatorów tego wymagać nie można, o tyle od autorytetu już tak. Nie zmienia to natomiast faktu, że każdy ma swój rozum i swój zdrowy rozsądek. Warto więc robić z niego użytek.

Czas sądzi wybór.

Na samym początku wspomniałem, że nie ma najlepszego rozwiązania. Swoje stanowisko wciąż podtrzymuję. Nam się może tylko wydawać, że decyzja, którą podjęliśmy, jest najznakomitsza. W rzeczywistości może być ona co najwyżej najtrafniejsza w danym przedziale czasu.

Najprostszym wyjaśnieniem moich słów jest zastanowienie się nad własną przeszłością. Ile decyzji w niej podjęliśmy, które istotnie rzutowały na naszą przyszłość? Zapewne wiele. A ile z nich byśmy zmienili i podjęli inny wybór, nawet jeśli wtedy wydawało nam się, iż wybieramy najlepszą opcję? Również wiele. Tego jestem pewien. W ten sposób dochodzimy do pewnego wniosku.

  • Nie można podjąć najlepszej decyzji, którą będziemy postrzegali w ten sam sposób przez całe nasze życie.

Choćby z tego powodu, że nasz światopogląd i doświadczenia ulegają zmianie. Wszystko, co robimy w życiu, przesiewamy przez to, co już wiemy i wiedzieć chcemy.

Dlatego dziś możemy uważać, że decyzja o podjęciu studiów była najlepszą z możliwych. Jednak za dziesięć lat, równie dobrze możemy stwierdzić, że z perspektywy czasu, można było zrobić coś lepiej. To jest bardzo naturalna sytuacja.

Ponadto nie jesteśmy jasnowidzami. Nie wiemy więc, czy podjęta przez nas decyzja, była lepsza od tej, którą odrzuciliśmy. Nam może się tylko wydawać, że kupno Mercedesa było lepsze niż kupno BMW, jednak czy taka jest prawda? Skądże. Nawet gdybyśmy po roku, cofnęli się i zakupili również BMW, i tak nie wiedzielibyśmy, co było lepsze. Choćby z tego powodu, że minął rok, a więc znajdujemy się już w zupełnie innej sytuacji, z innymi doświadczeniami.

Czym jest FOMO?

Odnoszę nieodparte wrażenie, że nasza opieszałość i niemożność w dokonaniu wyboru bierze się właśnie z chęci niedoświadczenia stanu, w którym dotrze do nas, iż „mogliśmy zrobić coś lepiej”.  Za wszelką cenę próbujemy bronić się przed niewłaściwie podjętą decyzją. Moje subiektywne odczucie podpowiada mi, że ta cecha została ugruntowana na fundamencie strachu przed porażką i lękiem przed utraceniem jakiejś możliwości.

W terminologii psychologicznej lub medycznej (ciężko w mojej ocenie jest przyporządkować to do jednej kategorii) określa się takie zachowanie, jako FOMO. W języku angielskim oznacza to: Fear of Missing Out. Natomiast po polsku to po prostu lęk przed tym, co nas omija. Nie chciałbym dziś zagłębiać się w wyjaśnianie tego zjawiska, które niewątpliwie jest interesujące. Może wyjaśnić, dlaczego obsesyjnie spoglądamy na telefon lub przeglądamy media społecznościowe.

  • FOMO może być również wytłumaczeniem, dlaczego nie potrafimy podjąć decyzji.

wybór

Strach przed tym, co nas omija, obezwładnia nas. Myślimy o wyborze pracy, ale potem dociera do nas, że w ten sposób ograniczamy kontakty z rodziną. Czyli omija nas życie rodzinne. Możemy mieć trudności z decyzją dotyczącą wyjazdu na wakacje, bo zdajemy sobie sprawę, że wybierając Grecję, omija nas Hiszpania ze swoimi wspaniałościami. Od razu pragnę uprzedzić, że myślenie w kategoriach: „Wybiorę dwie możliwości” nie sprawdza się. Po pierwsze dlatego, że możliwość wyboru wszystkich opcji, wyklucza podejmowanie decyzji. Po drugie, wybór wszystkich opcji, może nastręczać kolejne trudności. Wtedy FOMO może dotyczyć kwestii pieniężnych i przejawiać się jako strach przed tym, co nas ominie, gdy już w lipcu wydamy wszystkie oszczędności przewidziane na cały rok.

Walka trwa całe życie.

W obliczu całego tekstu nasuwa się jedno, bardzo ważne pytanie.

Czy można z tym walczyć?

Można. Jak ze wszystkim. Jednak nie spodziewajmy się, iż będzie to proces skończony. Myślę, że jak wszystko, co dotyczy nas i naszego wnętrza, musi podlegać ścisłej kontroli przez całe życie. Tak samo, jak szczęścia nie można zachować na zawsze, tak również nie każda decyzja będzie dla nas łatwa. Nawet jeśli nauczymy się je podejmować.

W kuluarach mawia się, że pierwsza myśl jest najlepsza. Historia pokazuje wiele przypadków, które potwierdzają tę hipotezę. Jednak uważam, że jest także wiele opowieści, które jej zaprzeczają. Mamy tendencję do wybierania tych argumentów, które potwierdzają naszą tezę i odrzucania tych, które jej zaprzeczają. Stąd bierze się między innymi odmienne stanowisko w tej sprawie.

Ile opinii, tyle możliwych ścieżek.

Część osób uważa, że decyzja powinna być spontaniczna i wypływać z naszego „serca”. Natomiast inni są zwolennikami gruntownego przemyślenia konsekwencji, które nas czekają. I w tym aspekcie racja znajduje się po dwóch stronach. Z jednej strony, spontaniczność może okazać się trafna i tym samym uchroni nas od męczących rozmyślań. Jednak równie dobrze, możemy popełnić błąd, który będzie dla nas tym boleśniejszy, iż będzie on nieprzemyślany. Analogicznie im dłużej się nad czymś zastanawiamy, tym więcej niestworzonych scenariuszy tworzymy. Zdarza się, że koniec końców wracamy do punktu wyjścia i podejmujemy decyzję, o której myśleliśmy na samym początku. Jednak gruntowne rozmyślania, mogą wzbudzić w nas wnioski oraz wątpliwości, które w znacznym stopniu pomogą nam w podjęciu wyboru.

Można również dostrzec, że jedna grupa ludzi, woli rozstrzygać problemy w pojedynkę, a druga przy wsparciu osób trzecich. Nie zdziwię nikogo, gdy napiszę, że obie strategie są tak samo dobre, jak i niewłaściwe. Rozwiązywanie problemu w pojedynkę oznacza tylko nasz punkt widzenia. Ponadto powoduje, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni za swoje czyny i nie pozwala spojrzeć na dany problem z dystansu. Po drugiej stronie mamy wybór, którego podjęcie konsultujemy z bliskimi. Choć na pierwszy rzut oka, wydaje się, że pomoc rodziny nie może zaszkodzić (chyba że decyzja dotyczy ich bezpośrednio), to jednak po głębszej analizie można dojść do pewnych wniosków. Czy w przypadku błędnej decyzji, będziemy winić siebie, czy innych? Odpowiednio – czy w przypadku dobrej decyzji, przypiszemy sobie zasługi, czy innym? I przede wszystkim, czy ktokolwiek oprócz nas, może być lepiej przystosowany do podjęcia decyzji, która nas dotyczy?

szachy

Decydujesz się, czy wciąż robisz uniki?

Problemów z podjęciem odpowiedniej decyzji jest mnóstwo. Potencjalnych rozwiązań i rzekomych technik – jeszcze więcej. Radziłbym zachować w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Przeczytanie czegoś w Internecie, na pierwszym lepszym blogu, nie oznacza, iż jest to prawda objawiona. Przede wszystkim kierujmy się własnym rozumem. Połączmy to z sumieniem i własnymi przekonaniami.

Uważam, że do podjęcia decyzji, wcale nie potrzebujemy wielu treningów, nauki schematów lub uczestnictwa w szkoleniach. Wystarczy kompletne wyłączenie się od tego, co nie dotyczy bezpośrednio nas i implikacji decyzji, którą mamy zamiar podjąć. Jeśli więc stoimy przed wyborem pary butów, z sześciu możliwych, to nie myślmy o tym, co pomyśli sobie ktoś z naszego otoczenia, kiedy wybierzemy buty A, a co jeśli wybierzemy buty B. Zamiast tego, skupmy się na tym, co my będziemy o sobie sądzić i jakie następstwa będzie miał dla nas nasz wybór.

Włączmy w to wszystko jeszcze konsekwencję w działaniu. Uchroni nas ona przed wątpliwościami już po podjęciu decyzji. Nauczmy się również odpowiedzialności za to, co wybierzemy, a myślę, że i nasze życie będzie spokojniejsze. Nawet ze świadomością, że decyzja, którą podjęliśmy, wcale nie jest najlepsza, ale najtrafniejsza dla nas w danym czasie i przede wszystkim – jest ona nasza.

To nasz wybór i nasza decyzja. Nikt inny nie może za nas podjąć. Uciekanie się do wymówek i próba przeczekania na nic się nie przyda. Możliwości wyboru raczej nigdy nie połączą się w magiczny sposób, aby ułatwić nam decyzję. Tkwienie więc na rozstaju dróg i zbyt długie rozmyślanie, może paradoksalnie być gorszym rozwiązaniem, niż podjęcie decyzji błędnej lub nieodpowiedniej.

Jeśli miałbym do wyboru zmarnowanie sobie życia, próbując podjąć decyzję, a zmarnowanie sobie życie, błędną decyzją, to chyba wolałbym wybrać to drugie.

A Wy?

Dziś będzie krótko, zwięźle i na temat. Tak, tak! Ja też potrafię tak pisać! Tym tekstem chcę zdjąć lęk oraz strach, który jest w każdym z nas. Sami się przekonacie, że strach ma tylko wielkie oczy i na ogół nie jest prawdziwy. Często to tylko nasza wyobraźnia płata nam figle! Ponadto on wcale nie jest taki zły, jakby mogło się to wydawać. Jednak o tym i o innych rzeczach przekonacie się z dalszej części tekstu, do którego was gorąco zapraszam!

(Przepraszam, ale nie mogłem się pohamować przed umieszczeniem kotka, którego już zapewne widzieliście. Prawda, że piękny?)


Znacie to słynne polskie powiedzenie – „Strach ma wielkie oczy”? Jestem pewien, że przynajmniej każdy z Was słyszał je, chociaż raz w całym swoim życiu. Ale jak to bywa z tego typu powiedzeniami – jednym uchem wleciały, drugim wyleciały, a my nawet nie zauważyliśmy, że kiedykolwiek je słyszeliśmy. Szkoda!

Zmierzam do tego, że bardzo często strach jest tylko taki duży w naszej głowie. W rzeczywistości sytuacja rysuje się w o wiele cieplejszych barwach. Ba! Czasami w ogóle nasz lęk jest nieuzasadniony. Nie da się ukryć, że w całym procesie poznania świata, największą rolę odgrywa nasza głowa. A ona, jak to ona – lubi płatać nam niemałe figle. Czasami mam wrażenie, że umysł potrafi być tak samo niesamowitym narzędziem, jak i brutalnym tworem, który nieustannie sobie z nas kpi. Brutal jeden!

Ale do rzeczy!

Dlaczego się boimy?

strach

W swoim życiu nie raz musieliśmy wyjść z własnej strefy komfortu. Świadomie lub nie, często znajdowaliśmy się sytuacjach, które wymagały od nas natychmiastowego reagowania i były dla nas zaskakujące. Krótko mówiąc – było to coś, czego nie do końca chcieliśmy robić, ale wiedzieliśmy, że zrobić to musimy. Mogła to być trudna rozmowa z partnerem, rozmowa o pracę albo ważne sportowe zawody. W takich chwilach nasz umysł podsuwa nam różne obrazy. Gdyby były one jeszcze pozytywne i dobre, to wszystko byłoby w porządku, ale nie! Nie może być za łatwo!

To właśnie w takich chwilach najczęściej czujemy przemożny stres, który przenika nas do szpiku kości. Nierzadko odczuwamy również kompletną niechęć do wszystkiego i co więcej, nie potrafimy skupić się na czymś, co nie ma związku z czekającym nas wyzwaniem. I oczywiście, jakby tego wszystkiego było mało, pojawia się jeszcze On. Jedyny i niepowtarzalny.

Strach!

Mam nadzieję, że Was nie wystraszyłem! Spokojnie. Nie przejmujcie się. Jeśli sytuacja opisana przeze mnie powyżej, doskonale odzwierciedla targające Wami uczucia, kiedy przychodzi ten „trudny moment”, to pragnę Was uspokoić. Naprawdę zaufajcie mi, że strach, lęk, czy jakkolwiek to cholerstwo nazwiemy, jest zawsze większe tylko w naszej głowie. W rzeczywistości zazwyczaj jest o wiele, wiele mniejszy. Oczywiście pragnę tutaj mocno podkreślić słowo „zazwyczaj”, bo jeśli ktoś jest lekkoduchem i idzie wspinać się na Mount Everest bez przygotowania, to faktycznie trochę może się przeliczyć. Nie wspominając już o głupocie. Przykład jest oczywiście mocno przerysowany, ale odpowiednio ilustrujący zachowanie niektórych osób, które mają w charakterze zapisany gen „bagatelizowania wszystkiego”.

Właśnie przed tym pragnę Was też uczulić. Nie chodzi o to, że macie wszystko umniejszać i nie odczuwać strachu wcale! Nie! Lęk też ma swoje miejsce w naszym życiu. To on często powoduje ten przyjemny dreszczyk emocji, który rozlewa się po naszym ciele, gdy przed nami rozciąga się wizja, trudnego wyzwania. Kojarzycie to powiedzenie – „zastrzyk adrenaliny”? A jak myślicie, skąd się to bierze? Bo przecież nie z siedzenia w bezpiecznym schronie, prawda?

Lęk to naturalny odruch.

Myślę, że samo uczucie strachu jest zapisane w naszych korzeniach od dawien dawna. Śmiem twierdzić, iż jest to naturalny ludzki odruch, który zapewnia nam niejako przetrwanie. Kiedyś mógł być on zestawiany w stosunku do czyhającego w zaroślach zagrożenia ze strony drapieżnika. Natomiast teraz odnosi się on do codziennych, życiowych sytuacji, jak chociażby przebieganie przez ulicę, po której jeżdżą rozpędzone auta.

lęk

Jak widzicie strach, ma też swoje plusy i nie można go demonizować! Gdyby nie on, prawdopodobnie zginęlibyśmy bardzo szybko.

Ktoś mógłby teraz powiedzieć, że to wszystko rozumie, że wie, o co mi chodzi, ale on i tak się boi. Co ma zrobić? Nie wiem. Naprawdę. Mogę Ci tylko drogi czytelniku zasugerować, że odpowiedź jest w Tobie i raz jeszcze mogę podkreślić, że tak naprawdę to Ty sam tworzysz te wielkie macki, które składają się na lęk przed czymś. Jestem święcie przekonany, że nieważne, o czym mówimy, to ten strach, jaki widzimy, jest w przeważającej części wytworem naszego umysłu.

Bierze się on z nieustannego analizowania sytuacji, która przecież jeszcze nawet się nie wydarzyła! Gdybamy i wiecznie zastanawiamy się, co będzie, zamiast skupić się na tym, co faktycznie jest. Przecież skąd możemy mieć pewność, jak zareaguje nasza mama o nieślubnym dziecku? Albo, w jaki sposób możemy być pewni, co się wydarzy, kiedy przystąpimy do trudnego biegu, skoro jeszcze nawet nie usłyszeliśmy strzału startera? Pamiętajmy proszę, że to wszystko to tylko nasze myśli, które nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. To my sami zasnuwamy sobie umysły tę czarną mgiełką strachu i sami wprowadzamy się w posępny nastrój, swoim nastawieniem. Dopóki, czekające nas wyzwanie nie stanie się faktem, nie mamy pewności, co się w istocie stanie. Możemy tylko gdybać, ale zamiast tego, proponuję po prostu poczekać i przekonać się na własnej skórze, czy nasze przypuszczenia były prawdziwe.

(Uwaga, spoiler!)

Zazwyczaj nie są.

Strach ma tylko wielkie oczy.

strach ma tylko wielkie oczy

Zauważcie, że sam strach i wieczne przejmowanie się, nic Wam tak naprawdę nie da. Bo co Wam z tego, że staniecie jak sparaliżowani przed czekającym was wyzwaniem? Co Wam z tego, że przez kilka dni będziecie chodzili wiecznie markotni i smutni? Czy to pomoże Wam w jakiś sposób osiągnąć Wasz cel? No nie! Nie dość, że to Wam nie pomaga, to także nie jest to coś, co musi się wydarzyć.

Naprawdę rozumiem ten lęk, w jaki wpadamy. Strach towarzyszy nam na co dzień i wątpię, czy można się go całkowicie wyzbyć. Można go jednak trochę ujarzmić i do tego Was wszystkich właśnie zachęcam. Nie bójcie się! Strach ma tylko wielkie oczy i nic poza tym! A Wy macie ogromne umysły, które z łatwością mogą go pokonać.

Wykorzystajcie je!

Powiedzenie „mierz wysoko” brzmi banalnie. Jednak dla mnie jest to tylko wyrażenie faktu, iż wszyscy mamy w sobie potencjał do realizacji marzeń. Nadal wygląda to zbyt pompatycznie? Nic na to nie poradzę. Mogę Was jedynie zaprosić do zapoznania się z tym tekstem, który rozwieje Wasze wątpliwości. Asekuracja podczas czytania go, nie jest wskazana!


Mam do Was wszystkich gorącą prośbę. Nie będzie to nic strasznego. Nie musicie nawet nic dla mnie robić. Zróbcie to dla siebie. Wiecie, o co mi chodzi? Żebyśmy wreszcie wszyscy zaczęli wykorzystywać swój ludzki potencjał i przestali sobie wiecznie umniejszać.

Raz już pisałem o tym, jak zbawienny wpływ na nasze życie może mieć stawianie sobie wyzwań, które z pozoru mogą być ponad nasze siły. Tym jednak razem chciałbym to wszystko umiejscowić w szerszym kontekście. Nie sprowadzać tego do jednej, konkretnej rzeczy lub docelowego zadania, ale do naszego całego życia.

Mierz wysoko.

Często można zaobserwować, jak na ogół siebie nie doceniamy. Stawiamy sobie cele, mamy plany, a nawet marzenia. Jednak wydaję mi się, że podchodzimy do nich wszystkich w sposób bardzo asekuracyjny. Zawsze w swoim umyśle znajdujemy jakieś małe „ale” lub nikłą przeciwność losu, która nie pozwala nam sięgać po to, czego prawdziwie pragniemy, bo sami się ograniczamy. Rozumiem, że możemy mieć wątpliwości i rozumiem lęk, który może nami kierować. To całkiem uzasadniony, ludzki odruch. Jednak naszym zadaniem – zadaniem ludzi, którzy pragną osiągać szczyty własnych możliwości – jest z nimi walczyć i nie poddawać się im.

mierz wysoko

Biorąc to wszystko pod uwagę, zazwyczaj ustalamy swoje cele oraz zadania na o wiele niższym pułapie, niż w rzeczywistości moglibyśmy osiągnąć. Myślę, że znaczną rolę w tym procesie odgrywa nasza wrodzona asekuracja. Na ogół wolimy delikatnie zaniżyć własne zdolności oraz umiejętności, byleby tylko poczuć się w miarę komfortowo. Sprowadza się to do tego, że kiedy mamy w sobie poczucie pewnego „zapasu” możliwości, czasu lub wiedzy, wtedy czujemy się o wiele bezpieczniej. Niestety prawdą jest także, że to właśnie wyjście z tej strefy komfortu i bezpieczeństwa daje nam spełnienie największych marzeń.

Te dwa aspekty niewątpliwie się wiążą. Mierzenie wysoko, gdzie tak naprawdę nie wiemy, czy podołamy, ani co spotkamy za następnym zakrętem, oznacza kompletne wyjście ze swojej strefy komfortu. Fakt – może nam wtedy towarzyszyć stres. Również mniejsza pewność siebie i ogólne poczucie delikatnego zagubienia będzie obecne. Jednak można rzec, iż jest to ryzyko wpisane w to działanie. Przecież, jak już to wielokrotnie podkreślałem – dążenie do największych marzeń to nie sielanka. Właśnie między innymi poprzez robienie czegoś, co nasz umysł postrzega jako niekomfortowe, a nawet zagrażające jego ciepłemu kącikowi w głowie, gdzie nie musi zanadto głowić się nad nowymi trudnościami i problemami.

Wrodzona asekuracja.

Bardzo często, kiedy ustalamy własne cele, kieruje nami asekuracja. Wolimy pozostawić sobie trochę „zapasu”, aby poczuć się bezpieczniej. Nie neguję tego ani nie podważam, bo nie twierdzę, że jest to coś złego. Zwracam tylko Waszą uwagę na aspekt, że na ogół świadomie i celowo zostawiamy sobie pewien bufor komfortu, aby tylko odczuć większą pewność.

Dość ciekawym zjawiskiem jest nasze ogólne podejście do rozmiaru celów, jakie sobie stawiamy. Myślę, że jest naprawdę liczne grono osób, które niewłaściwie podchodzi do tych zamiarów, które są zdecydowanie dalej i wyżej niż wszystkie inne. W takich chwilach postrzegamy je jako coś nieosiągalnego. Robimy to, bo jesteśmy przyzwyczajeni do zadań z „niższej półki”, które nie kosztują nas aż tak wielkiego wysiłku i przede wszystkim – aż tak wielkiego poświęcenia.

asekuracja

Interesujące jest w tej materii także nazewnictwo, jakim się kierujemy. Spotkałem się już kilkukrotnie, że na zadania, które wydają nam się realne i w zasięgu naszej ręki, mówimy cele lub właśnie, po prostu zadania. Natomiast na to, co rysuje się dla nas jako coś odległego, trudnego, z wieloma nieprzewidzianymi trudnościami po drodze, mówimy – marzenia lub plany. Jestem pewien, że robimy to podświadomie. Aczkolwiek jestem także przekonany, że w ten sposób otrzymujemy ludzi, którzy mogą realizować swoje mniejsze i poboczne „zadania”, ale nigdy nie zbliżą się nawet do swoich „marzeń”.

Czy ma na to wpływ stosowane nazewnictwo? Czy jeśli przestalibyśmy traktować marzenia jako coś odległego, a zaczęli rozpatrywać w kategoriach „zadania” lub „celu”, to moglibyśmy je szybciej osiągać? Nie mam absolutnie żadnego pojęcia na ten temat i nie chcę wysuwać żadnych wniosków. Pozostawiam to do waszych własnych, indywidualnych przemyśleń. Zastanówcie się nad tym.

„Tylko wysokie szczyty są warte wspinaczki!” – Andrzej Ziemiański „Pomnik Cesarzowej Achai”.

Porażka – ludzka smycz przed działaniem.

Kolejnym czynnikiem, który powstrzymuje nas przed mierzeniem wysoko w swoim działaniach oraz próbie ich realizacji, jest porażka. Nie chodzi mi o sam lęk przed nią, ale o niewłaściwe podejście do niej. Nie trudno wydedukować, że dla wielu z nas porażka jest czymś złym. To zdrowe podejście i myślę, że całkiem trafne. Jednak nie da się także ukryć, że porażka jest nierozerwalnie związana z naszym życiem. Myślę więc, że im wcześniej ją zaakceptujmy i im wcześniej nauczymy się z nią sobie radzić, tym lepiej.

Zmierzam do tego, że boimy się mierzyć wysoko, bo zwiększa to szanse niepowodzenia. To dość naturalne. Im wyżej jesteś, tym z większym hukiem możesz spaść. Jak już ustaliliśmy – nie lubimy niepowodzeń, bo widzimy w nich wyłącznie coś negatywnego i wręcz potwornego. Z tego więc powodu podświadomie wybieramy te ścieżki rozwoju, które zapewniają nam, choć odrobinę większe poczucie komfortu, a tym samym mniejszą szansę na odniesienie porażki.

Niestety to błędne rozumowanie. Faktycznie, że im wyżej zaszliśmy, tym mocniej możemy upaść, ale kto powiedział, że musimy upaść na samo dno? Stosując plastyczny język, wyobraźmy sobie, że wspinamy się na taki Mount Everest naszych możliwości. Szczyt szczytów. Jesteśmy na wysokości 7000 metrów nad poziomem morza i nagle tracimy grunt pod nogami. Coś nam nie wyszło. Błędna decyzja. Zdrada bliskiej osoby. Cokolwiek. Wszystko się jednak sprowadza do tego, że po prostu…

Spadamy.

Jednak nie musimy przecież spaść na sam dół, będąc sponiewieranymi przez ostre lodowcowe kły, prawda? Po drodze jest wystarczająco wiele półek skalnych i szczelin, które mogą nas ocalić. I na ogół tak jest. Oczywiście metaforycznie, bo dosłownie, odpadnięcie od ściany Mount Everest na tej wysokości… Nie chcę sobie tego nawet wyobrażać.

potencjał

Chodzi o to, że spadając z naszego życiowego szczytu, możemy wylądować na wysokości 4000 metrów lub 5000 metrów. Spadliśmy więc. Delikatnie się cofnęliśmy, ale czy to w istocie była porażka? Czy w ten sposób nasz potencjał spadł razem z nami? Teraz zastanówcie się przez chwilę nad tym, co Wam napiszę.

Zlecieliśmy z naszej własnej góry, do której szczytu zmierzaliśmy, ale nadal jesteśmy wysoko. O wiele, wiele wyżej, niż gdybyśmy od samego początku mierzyli w zdobycie szczytu Tatr, czy Karkonoszy. Tam, po dotarciu na wysokość 1600 metrów, 2000 metrów, czy nawet 2600 metrów, odnieślibyśmy zwycięstwo! Ależ bylibyśmy szczęśliwi! Jednak, co z tego, jeśli do granicy naszych możliwości byłoby jeszcze daleko, a my nadal bylibyśmy niżej, niż po pozornej „porażce” na ścianie Everestu?

„Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami.” – Patrick Süskind 

Nie zdobędziesz Everestu, wspinając się na Śnieżkę.

Zauważcie, że czasami mierzenie wysoko i nawet nieosiągnięcie końcowego szczytu może dać nam więcej, niż to pozorne zwycięstwo znajdujące się zdecydowanie poniżej naszych możliwości. Przykro więc obserwuje się ludzi, którzy żyją właśnie w ten sposób. Kieruje nimi asekuracja oraz chęć wiecznego poczucia komfortu. Cokolwiek robią, zawsze zostawiają sobie bufor czasu i umiejętności na – jak to nazywają – nieprzewidziane wypadki lub „na czarną godzinę”. Jeszcze raz to podkreślę, że nie uważam, iż jest to złe. I tacy ludzie są na tym świecie potrzebni. Stanowią oni miłą równowagę do innych szaleńców, którzy nawołują do wspinania się na Everest, mierzenia wysoko, stawiania sobie ogromnych wyzwań, etc. …

Znacie takich delikwentów?

Bądźmy proszę ze sobą szczerzy. Musimy sobie uświadomić, że tylko Ci, którzy nie boją się mierzyć wysoko, wyznaczać sobie granice rozwoju o wiele wyżej niż dotychczas, mogą w istocie spełnić swoje wielkie marzenia. Bo o nich tutaj mówię. O ludziach, którzy marzą o Evereście, ale nieustannie celują w Rysy albo Śnieżkę. Rozdźwięk między tymi dwoma szczytami, zarówno pod względem metaforycznym, jak i dosłownym, jest nie do opisania. Dlatego więc nie widzę sensu w okłamywaniu samych siebie. Albo naprawdę chcemy mieć cały świat pod swoimi stopami, albo zadowalamy się półśrodkami. Każda z tych opcja jest na swój sposób dobra, ale chodzi o to, aby być zgodnym z sobą.

Skoro marzymy o Evereście, to niech Everest będzie naszym celem. Naszym księżycem, o którym pisał Patrick Süskind. Bo nawet jeśli nam się nie uda, to i tak możemy być wyżej, niż gdybyśmy od samego początku mierzyli w niższe, łatwiejsze szczyty.

„Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!” 

J.R.R. Tolkien „Hobbit, czyli tam i z powrotem”.

Masz w sobie większy potencjał, niż Ci się wydaje.

Nie bójmy się mierzyć wysoko. Wykorzystujmy w pełni nasz ludzki potencjał. Niech nieustanna asekuracja przestanie nami kierować. Bądźmy w pewnym stopniu aroganccy i nie miejmy obaw przed stawianiem sobie celów, które początkowo wydają nam się nierealne i awykonalne. Choć raz spróbujmy pozbawić się buforu bezpieczeństwa, jaki ze sobą zawsze zabieramy podczas wspinaczki na metaforyczny szczyt. Zobaczmy, jak to jest poczuć w sobie zastrzyk adrenaliny i nie wiedzieć, co czeka nas za następnym pagórkiem. Niech owieje nas chłodny dreszczyk emocji i podniecenia, wynikający z robienia czegoś pozorne niemożliwego!

A jeśli kieruje Tobą lęk przed upadkiem i strach przed porażką, to zrozum drogi czytelniku, że nie zawsze musisz spaść na samo dno. Bardzo często możesz zatrzymać się wyżej, niż mógłbyś dojść, gdybyś nie mierzył tak wysoko. Mierzyć wysoko zwyczajnie warto. Choćby po to, aby uczcić ogromny potencjał, którym dysponujemy. Wszyscy mamy w sobie ogromne pokłady siły. Problem w tym, że boimy się ich użyć.

Młodość – jedni za nią tęsknią, inni chcą, aby się zakończyła. Dorosłość – jedni jej pragną, inni nienawidzą. Nasz wiek to trudny orzech do zgryzienia. Nie ukrywam, że w mojej ocenie jest to jedna z większych bolączek, które dotykają ludzi. Pomimo tego, że od średniowiecza minął już spory kawałek czasu, to nadal mamy w sobie cząstkę umartwiania się. W ten sposób nawet podczas życia, jest w nas obecna śmierć. Pamiętamy o niej. Pamiętamy o przemijaniu i o tym, co może na nas czekać, na końcu drogi. W efekcie zbyt często sięgamy wzrokiem za siebie, zamiast z nadzieją spoglądać na to, co rysuje się przed nami.

Temat poruszony w tym tekście, w ustach dwudziestolatka może brzmieć co najmniej dziwnie. Odrzućmy jednak na bok wszelkie konwenanse i sztuczne schematy dotyczące wieku. Nie skupiajcie się więc na tym, ile ja mam lat, ale na tym, co chcę Wam przekazać. Moje słowa kieruję do każdego, wciąż młodego człowieka, który choć raz w życiu pomyślał, że jest już stary, a jego wiek oznacza schyłek życia.

wiek

Postrzeganie kogoś za osobę młodą zależy tak naprawdę od osoby postrzegającej. Im starsza ona jest, tym poda wyższą granicę wieku, świadczącą o młodości. Dla wielu osób w moim wieku, młodość kończy się zapewne gdzieś w okolicach dwudziestu pięciu, maksymalnie trzydziestu lat. Innymi słowy, wszyscy, którzy mają więcej lat, są zwyczajnie postrzegani już jako – kolokwialnie mówiąc – starzy. Nasi rodzice natomiast, tę granicę mogą przesunąć o nawet kilkadziesiąt lat do przodu. Na uwagę zasługuję w tym momencie także fakt, że na ogół, do pewnego momentu życia, tak umiejętnie przesuwamy koniec młodości, aby za wszelką cenę się w niej znaleźć.

Z kolei dla naszych dziadków młodą osobą jest zapewne każdy, kto jest od nich młodszy o kilka lat, kto może się samodzielnie poruszać, kto nie ma jeszcze na głowie wyłącznie siwych włosów, kto nie jest chory…

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Cóż. Jak widać wyznaczników młodości może być wiele. W końcu cechuje się ona własnymi regułami, które są bardzo płynne i zmieniają się w zależności od punktu, w którym znajdujemy się w swoim życiu. Samo zagadnienie postrzegania swojego wieku również jest dość pasjonujące. Dla przykładu napiszę tylko, że mając czternaście, czy piętnaście lat i chodząc do gimnazjum, osoby mające lat dwadzieścia, wydawały mi się tak bardzo odległe i tak bardzo dorosłe! Teraz po upływie kilku lat, sam jestem dumnym posiadaczem cyfry „dwa” na swoim życiowym liczniku i wiecie, co? Nadal czuję się młodo i moja granica postrzegania dorosłości, przesunęła się o kilka dobrych lat do przodu.

W dzisiejszym tekście chciałbym jednak poruszyć delikatnie inny temat. Oczywiście nadal chodzi mi o nasz wiek, o młodość, dorosłość i wszystko to, co ma związek z tymi zagadnieniami. Jednak pragnąłbym się skupić nie na tej płynnej granicy między młodością, a dorosłością, której tak naprawdę nie ma i zależy wyłącznie od konkretnego człowieka. Moje słowa kieruję do tych osób, które niewłaściwie postrzegają swój wiek i tym samym pozbawiają się przyjemności, jakie oferuje nam życie.

dorosłość

Nasz wiek – nasza obsesja.

Zupełnie niepoprawnie przykładamy nadmierną uwagę do wieku. Jesteśmy na jego punkcie wyczuleni od najmłodszych lat. Zabawki od lat trzech. Szkoła w wieku siedmiu lat. Filmy od lat trzynastu. Prawo jazdy w wieku osiemnastu lat. Tak naprawdę nasze życie to wieczne postrzeganie swojego wieku w kontekście całego świata. Problem w tym, że czas płynie nieubłaganie. Nie uważam, że skupianie się na tym, ile tym razem zabrał nam lat, cokolwiek zmieni. Niestety tak właśnie się zachowujemy. Skupiamy się na swoim wieku i niepotrzebnie przypisujemy mu jakieś większe znaczenie. Oczywiście, że do pewnego stopnia to ma sens! Przecież pani ekspedientka nie sprzeda alkoholu dwunastolatkowi, ale na późniejszym etapie życia, czy ma to aż tak wielką wagę? Wyłączając z tego wszelkie ograniczenia fizyczne, nastające naturalnie wraz z wiekiem – wątpię.

Z jednej strony, kiedy jesteśmy młodzi, a młodość nas rozpiera, nierzadko chlubimy się tym, ile mamy lat. Z dumą obnosimy się ze swoimi kolejnymi „nastymi” urodzinami. Zmiana poglądu i zachowania przychodzi w momencie refleksji, gdy nagle powoli przestajemy postrzegać siebie jako nastolatków lub młodych dorosłych. Moment ten dla każdego z nas może być inny. Dla jednych będzie to ślub, dla drugich narodziny dziecka, a jeszcze dla innych zakończenie studiów lub podjęcie pierwszej, ważnej pracy. Nie zmienia się jednak zależność. W pewnym momencie naszego życia dopada nas nostalgia. Objawia się zaprzestaniem chlubienia się swoim wiekiem i nagłym uświadomieniem sobie, że jesteśmy starsi, niż chcielibyśmy być.

Nie spoglądaj na młodość, która już minęła.

W tym momencie popadamy w kolejną skrajność. Tak, jak poprzednio chwaliliśmy się tym, jak bardzo młodzi jesteśmy, tak teraz wręcz wstydzimy się mówić o tym, ile mamy lat. Porównujemy siebie do nastolatków, którzy dopiero kończą szkołę średnią i z rozrzewnieniem wspominamy lata, kiedy byliśmy na ich miejscu. Strach zagląda nam w twarz, kiedy rozumiemy, że od tamtej pory minęło już może dziesięć albo i piętnaście lat.

młodość

W swoim rozumowaniu jesteśmy dość skrajni. Nie uwzględniamy drugiej strony życiowego przedziału. Zazwyczaj porównujemy swój dorosły już wiek, który tak często bardzo nam wadzi, do młodszych od siebie. Zapominamy, że na tym świecie są osoby, które są starsze od nas i które marzą, aby być w naszej sytuacji. Jeśli sobie o tym nie przypomnimy, to wiecznie będziemy uważali się za starszych, gorszych i zasadniczo tych, którzy jako pierwsi znikną z tego świata. Choć brzmi to kuriozalnie, to myślę, że w wielu przypadkach tak właśnie jest.

Sam fakt wiecznego spoglądania wstecz jest niezdrowy i budzi poważne komplikacje w sferze spełnionego życia. Jeśli nieustannie będziemy patrzeć na nasze nastoletnie dzieci i wręcz zazdrościć im życiowego położenia, to nigdy nie zaznamy prawdziwego szczęścia. To nie temat na dzisiejszy artykuł, ale zwyczajnie musimy pogodzić się z tym, że czas jest nieubłagany. Porusza się swoim torem. Był na tym świecie przed nami i będzie jeszcze długo po nas. To stała wartość, która narzuca nam nasz rytm, więc nie możemy z nią walczyć. Zaakceptujmy ten fakt i przejdźmy z nim do porządku dziennego. Wykorzystujmy każdy wiek, w którym się znaleźliśmy, na czerpanie z życia garściami. Niestety prędzej, czy później przyjdzie taki moment w naszym życiu, gdzie tych sił nam zabraknie. Wtedy pozostanie nam już tylko czekanie, na kolejne ciche tyknięcie zegara śmierci.

Jak sami wpędzamy się w posępny nastrój?

Uważam, że mamy właśnie problem w czerpaniu z życia garściami. O ile młodość charakteryzuje się nawet przesadnym braniem w garść, co popadnie, o tyle dorosłość – szczególnie ta średnia – w wielu przypadkach cechuje się pewnym marazmem, przygnębieniem oraz nostalgią.

Co mam na myśli, pisząc średnia dorosłość? Dla mnie, jak i dla wielu psychologów oraz badaczy, jest to wiek rozciągający się mniej więcej od czterdziestu roku życia do pięćdziesiątego, a może nawet i sześćdziesiątego. Jak wiadomo – granica jest płynna. Znacie to słynne powiedzenie kryzys wieku średniego? To jest właśnie ten wiek.

Jednak tak naprawdę żaden kryzys wcale przyjść nie musi. Nie musi wcale nadejść smutek i brak poczucia sensu w życiu, kiedy nagle dzieci „wyfruwają z gniazda”. Nie musi przyjść żadna nostalgia i uczucie przygnębienia. Uważam, że niejako ludzie będący w tym wieku, sami się w ten nastrój wpędzają. W jaki sposób? Moim zdaniem robią to poprzez niewłaściwe postrzeganie swojego wieku. Patrzą na to, ile mają lat, potem porównują się do swoich o wiele młodszych dzieci i dopada ich chandra. Analizują, rozmyślają i wspominają, i nierzadko dochodzą do potwornych wniosków, że są do niczego i nic więcej w życiu już zrobić nie mogą.

Rozumiecie brutalność tych słów? Gdybyśmy je usłyszeli od kogoś bliskiego, wtedy poczulibyśmy się jak uderzeni obuchem i na pewno by nas to zabolało. Dlaczego więc sami wypowiadamy je we własnym wnętrzu i ranimy swoją duszę?

czas

Śmierć nadejdzie na końcu i ani chwili wcześniej.

To prawda, że jeśli masz czterdzieści, pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat, nie jesteś już najmłodszy lub najmłodsza. Młodość zapewne odeszła, a wraz z nią stalowa wytrzymałość, jaką cechowałeś się w szkole. Niezwykła siła, jaką pokazywałeś na studiach lub mocna głowa, którą popisywałeś się podczas licznych imprez. Jednak, czy to oznacza, że nic nie można zrobić?

Dochodzę do wniosku, że osoby, których spotkała średnia dorosłość, najchętniej położyliby się do łóżka i czekali na śmierć. Problem w tym, że śmierć w dzisiejszych czasach następuje o wiele, wiele później niż chociażby miało to miejsce jeszcze w ubiegłym stuleciu! Nie wiem, czy ktokolwiek zdaje sobie z tego sprawę, ale zrozum kochany czytelniku, że jeśli masz pięćdziesiąt lat, to przed Tobą jest nadal statystycznie około trzydziestu, a nawet więcej lat życia! Oczywiście, że możesz zachorować i umrzeć wcześniej. Oczywiście, że możesz wpaść pod samochód i zginąć, idąc po bułki do sklepu! Ale to są wypadki. Gdybyśmy mieli w taki sposób rozpatrywać nasze życie, to wtedy nawet i dwunastolatkowie mogliby o sobie powiedzieć, że są na schyłku życia.

Czy Wy drodzy dorośli zdajecie sobie sprawę, co to oznacza?

Przed Wami jest nadal wiele wspaniałych dni, które możecie wykorzystać. Nadal możecie pracować. Nadal możecie podróżować i nadal możecie realizować swoje marzenia. Nie ma czegoś takiego, jak „jestem na to za stary”! Zrozumcie, że w końcu przyjdzie ten dzień, kiedy faktycznie siły Was opuszczą, a wtedy będziecie żałować. Będziecie płakać nad swoją przeszłością, w której pomimo wciąż młodego wieku, Wy się tylko nad sobą użalaliście!

Dorosłość to nie koniec, a początek życia.

Jesteście wspaniali! Nie ważne, czy macie trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt lat. Nie ważne, czy przed Wami statystycznie dwadzieścia lat życia, czy piętnaście. To nie ma żadnego znaczenia, dopóki żyjecie i możecie czerpać z życia garściami. Wiem, że piszę to z pozycji chłopaka, którego nadal spotyka młodość. Jednak ja także napotkam kiedyś średnią dorosłość i nie mam zamiaru żyć w sposób, jaki żyje wiele osób.

Nie mam zamiaru w wieku pięćdziesięciu lat płakać nad swoim losem i twierdzić, że jestem stary. Nie chcę ze łzami w oczach spoglądać na młodszych od siebie i nie pragnę nawet przez chwilę poczuć urojonej beznadziejności! I Was zachęcam do tego samego.

Średnia dorosłość to nie schyłek wieku! Ba! Nawet schyłek wieku, nie musi oznaczać, że nadeszła pora na położenie się do łóżka i czekanie na śmierć! Ludzie w wieku osiemdziesięciu lat biegają maratony! Spotykają się również z koleżankami i spacerują pod rozgwieżdżonym, nocnym niebie, a Ty drogi czytelniku, który jesteś o kilkadziesiąt lat młodszy, narzekasz na to, że nie jesteś młody?

śmierć

Najważniejsze, że żyjesz!

Przemyślmy to i się zastanówmy. Dorosłość, młodość, starość… Każdy z tych okresów naszego życia jest na swój sposób piękny, ale zarazem także trudny. Jednak jeśli już wiemy, że nieważne, w jakim punkcie życia będziemy, problemy i tak będą nas dotykały, to czy nie warto po prostu wykorzystywać ofiarowany nam czas i robić tyle, na ile pozwala nam nasze ciało? Śmiem twierdzić, że to wcale nie wiek oraz czas zabiera nam siły i możliwości, ale nasze własne, ułomne myślenie. To my sami pozbawiamy się szans na życie spełnione i takie, o którym marzymy. To starsi ludzi sami pozbawiają się okazji do korzystania z życia, kiedy grzecznie czekają na śmierć! Jeśli czytają mnie osoby, które tak właśnie postępują to mam do Was prośbę. Wystawcie śmierci środkowy palec i z głośnym śmiechem pobiegnijcie w swoją stronę. W stronę życia, które im bliżej jest schyłku, tym jeszcze bardziej powinno być wykorzystywane.

„Powiadają, że starość nie chroni przed miłością, ale miłość chroni przed starością.” – Roma Ligocka

Każdy okres naszego życia ma swoje zalety. Każdy ma także swoje wady. Dorosłość, w której wielu ludzi pogrąża się i popada w nostalgię, jest tak naprawdę wiekiem pięknym. To wtedy zapewne nasze życiowe doświadczenie pomaga nam w podejmowaniu wielu decyzji. Przestajemy przejmować się błahostkami, bo dysponujemy szerszym poglądem na świat. Zapewne także możemy mieć więcej czasu dla siebie z powodu „uwolnienia” swoich dzieci z rodzinnego domu. To piękny czas, w którym możemy podjąć się nowych zadań. Możemy realizować się w nowych marzeniach, a także znaleźć całkiem nowe zainteresowania. Nieważne ile masz lat i nieważne, że ktoś jest od Ciebie młodszy. Żaden wiek nie predysponuje Cię do tego, aby spokojnie czekać na śmierć. Bez różnicy w jakim stadium życia jesteś. Zawsze jest możliwość do realizowania swoich pasji i wyznaczania nowych życiowych szlaków.

Zawsze i w każdej chwili możemy czerpać z życia garściami.

Zwycięstwo wymaga poświęcenia. Choć czasami zdrowy rozsądek mówi nam, co innego, to momentami warto zepchnąć go na boczny tor. W końcu nierzadko te największe sukcesy, rodzą się w bólach szaleństwa i kompletnej dezaprobaty ze strony otoczenia. Tylko od nas zależy, jak się zachowamy i czy odważymy się zaryzykować. Bo ryzyko w istocie, często jest duże. Wielki sukces to wielka ofiara. Bez poświęcenia, nie ma zwycięstwa.


Chętnie pokuszę się o rozwinięcie słów w tytule i delikatnie je uzupełnię. Otóż uważam, że bez poświęcenia, nie ma ZNACZĄCEGO zwycięstwa. Już na samym początku pewne trudności może powodować sama definicja zwycięstwa. Tak, jak i w przypadku sukcesu, jest ona bardzo płynna i zmienia się w zależności od tego, kto ją stosuje. Dlatego zwycięstwo w dużej mierze zależy od danej osoby i jej postrzegania tego słowa. Zwycięstwem dla kogoś może być przeczytanie książki, a dla innej osoby, przebiegnięcie maratonu. Definicja tego słowa jest różna i zależy wyłącznie od nas.

Niemniej jednak na użytek tego tekstu, chciałbym słowo „zwycięstwo” dopasować do rzeczy większych. O wiele bardziej znaczących niż wyprowadzenie psa na zewnątrz, czy zarobienie pięciuset złotych. Nie dyskryminuje nikogo i nie chcę umniejszać żadnemu, codziennemu zwycięstwu, jakie odnosicie. Jednak, jak mówi sam tytuł, przyznajcie, że nie wymaga od Was wielkiego poświęcenia przebiegnięcie pięciu kilometrów, czy zjedzenie dużej pizzy w ramach zakładu z kolegą, prawda?

Uwaga! Czytasz na własną odpowiedzialność!

Wiele razy w pisanych przeze mnie tekstach jestem ostrożny. Nie nawołuję bezpośrednio i jednoznacznie do czynienia szalonych rzeczy. Myślę, że nie nakazuję Wam, wprowadzać rewolucję w życie. Oczywiście, że nie rzadko rzucam dość kontrowersyjne światło, na z pozoru błahe tematy, ale zawsze jest to tylko moje, subiektywne zdanie. Tak też jest i w tym wypadku. Dlatego drogi czytelniku. Zrozum mnie dobrze i to, co tutaj przeczytasz, dopasuj do własnej rzeczywistości. Nie ponoszę żadnych konsekwencji za to, jeśli Ci się nie uda i popełnisz błąd, ale jestem święcie przekonany, że to, co tutaj piszę, musi zrobić człowiek, który pragnie naprawdę wielkiego sukcesu.

Nie tylko w tekstach jestem ostrożny, ale także w codziennym życiu. Bardzo często mówię ludziom, aby kierowali się zdrowym rozsądkiem, słuchali własnego ciała i zasadniczo – nie przesadzali w żadną ze stron. Takie podejście jest na pewno jak najbardziej zdrowe i służy szczęśliwemu, i spełnionemu życiu. Jednak kluczowe pytanie brzmi, czy w ten sposób można osiągnąć ogromny sukces?

Wątpię. Śmiem nawet twierdzić, że nie.

Bez poświęcenia, nie ma zwycięstwa.

Te słowa to z pozoru kolejna motywacyjna gadanina, która niewiele wnosi do naszego codziennego życia. Zazwyczaj działa to w ten sposób, że czujemy się zmotywowani, ale przez pierwsze kilka minut. Potem wszystko ulatuje. W tym przypadku jest moim zdaniem inaczej, bo te słowa niosą ze sobą pewną mądrość.

Bez poświęcenia, nie ma zwycięstwa

Kiedy obieramy kurs na swoje marzenia, zazwyczaj postępujemy bardzo asekuracyjnie. Nie mnie jest oceniać to, czy jest to zachowanie dobre, czy też nie, bo zależy to od wielu czynników. W takich chwilach zawsze mamy w głowie swój odległy cel. Wiemy, że dotarcie do niego nie będzie łatwe i będzie kosztowało nas wielu wyrzeczeń. Poświęcenie na pewno będzie musiało zajść. Jednak jakoś tak ciężko jest nam się zebrać. Niby posuwamy się do przodu, widać pierwsze efekty, ale wszystko robimy strasznie ślamazarnie. Ciągle tłumaczymy sobie, że przecież kroczymy przed siebie, a takie osoby jak ja, tylko utwierdzają przekonaniu, że zdrowy rozsądek zawsze musi być górą i warto go słuchać.

W ten sposób otrzymujemy obraz człowieka, który ma wielkie marzenia, wielkie cele, dąży do nich, sumiennie na nie pracuje, ale zwyczajnie brakuje mu „tego czegoś”. Jest to czynnik, który w dużym skrócie można określić jako ryzykowny. Jest to podjęcie ryzyka, które w większości przypadków, moglibyśmy nazwać jako „głupie”, „nielogiczne” albo nawet „szalone”.

Szaleństwo w drodze do marzeń.

Nie bez powodu uważam, że ludzie, którzy osiągnęli wiele na skalę światową, są szaleni. Nadal nie wiem, czy to szaleństwo determinuje ich sukces, ale jestem przekonany, że to my określamy ich szaleńcami dlatego, że zachowują się inaczej, niż ilustruje to nasz bezpieczny schemat w głowie. Nie potrafimy pojąć, jak to jest możliwe, aby pracować kilkanaście godzin każdego dnia, włącznie z weekendami. Dla aspirujących biegaczy rzeczą nieprawdopodobną jest trenowanie po trzydzieści godzin tygodniowo. Młodzi przedsiębiorcy nie wyobrażają sobie, że przez następne kilka lat będą musieli w zupełności oddać się temu, do czego chcą dążyć kosztem własnego życia, jeśli chcą osiągnąć sukces na miarę Elona Muska, czy Billa Gatesa.

Każdy, kto odbiega od pewnych społecznych standardów „większości”, jest postrzegany za szaleńca, co jest dość zrozumiałe, bo znajduje się w mniejszości. W tej grupie, która na ogół realizuje to, co sobie założy.

zdrowy rozsądek

Czy mniejszość jest zła?

Niezwykli, zwykli ludzie.

Dla zwykłych ludzi (nie twierdzę, że bycie zwykłym lub przeciętnym jest złe) jest to rzecz niepojęta. Jednak pragnę tylko zwrócić uwagę, że to, co na ogół postrzegamy jako szalone, zazwyczaj jest zwyczajnym poświęceniem. Bo jak inaczej można nazwać pracującego po kilkanaście godzin dziennie, przez kilkanaście lat, Gary’ego Vaynerchuka, który zasadniczo w ogóle nie miał życia towarzyskiego? Jak można nazwać Elona Muska, tytana pracy, który potrafi pracować po około stu godzin tygodniowo i zarządzać tak wielkimi firmami, jak Tesla, czy SpaceX? W jaki sposób określimy wyczyn Roberta Karasia, który w czasie poniżej 31 godzin pokonał ponad 11 kilometrów płynąc, 540 kilometrów jadąc na rowerze i ponad 120 kilometrów biegnąc, zostając tym samym mistrzem świata?

Czy są na tego typu wyczyny inne określenia, od poświęcenia? Wątpię.

Każda z tych osób i każda inna, która ma na swoim koncie tak niewątpliwie duże osiągnięcia, musiała coś w życiu poświęcić. Tak wielkie zwycięstwo wymaga ofiar. I jakkolwiek to brutalnie brzmi, to w rzeczywistości właśnie tak jest. Zazwyczaj poświęcenie odbywa się kosztem życia towarzyskiego, komfortowego wylegiwania się na kanapie, ogólnej wygody, wiecznego spokoju i możliwości zaspokajania swoich bardziej przyziemnych potrzeb. Jak widać, niektóre rzeczy są ważne, a inne ważniejsze. W tym miejscu nasuwa się pewien wniosek. Im wyżej celujemy i im większe zwycięstwo chcemy odnieść, tym nasza ofiara na jego rzecz, będzie zapewne wyższa.

„Im krwawsza bitwa, tym słodsze zwycięstwo.” – Arystoteles

Lenistwo, czy zdrowy rozsądek?

Nie chcę wyjść na hipokrytę, bo jak już wspominałem – ja także zazwyczaj w swoich opiniach nie jestem zbyt mocno radykalny, ale bierze się to ze zwyczajnego faktu, iż nie chcę być odpowiedzialny za błędy przez kogoś popełnione. Pisząc teksty, mogę sobie pozwolić na pewną swobodę. Jednak już w bezpośrednich kontaktach z kimkolwiek, muszę uważać na to, co mówię. Nie chcę stać się później przyczyną porażki i źle podjętych działań. Dlatego jeszcze raz apeluję! Cokolwiek, od kogokolwiek przeczytacie lub usłyszycie, zawsze dostosowujcie to, do swojego życia. Tylko Wy wiecie, na co Was stać i ile jesteście w stanie, od siebie dać w ofierze, za późniejsze, wielkie zwycięstwo.

Jednak w gruncie rzeczy, zazwyczaj nasz brak poświęcenia nie bierze się z tego, że ktoś nakazuje nam kierować się zdrowym rozsądkiem. Myślę, że nie pomylę się, gdy napiszę, iż zwyczajnie jesteśmy leniwi i nie po drodze nam jest z wyrzeczeniem się swojego komfortowego i wygodnego życia. A właśnie tego wymaga od nas zwycięstwo. Porzucenie czegoś, na rzecz marzenia, do którego chcemy dążyć.

Zwycięstwo wymaga ofiary.

zwycięstwo

Ciekawym porównaniem może być tutaj odniesienie tego do biegania. Wyobraźmy sobie dwie osoby. Obie specjalizują się w biegach na 5 kilometrów. Obie chcą odnieść w nich duży sukces. Teraz wyszczególnijmy sobie dwa, podstawowe treningi. Spokojne rozbieganie, które pomimo pewnego zaangażowania nie kosztują nas zbyt wiele energii, sił i poświęcenia. Z drugiej strony mamy interwały. Ciężkie, mocne treningi, które kosztują nas wiele energii i mocnej psychiki oraz niemałego poświęcenia, aby nie tylko je wykonać, ale także zrealizować w założonym czasie. A teraz połączmy jedną osobę z jednym, z powyższych treningów.

Jak myślicie? Kto odniesie większy sukces? Osoba, która biega wiecznie w strefie własnego komfortu i poświęca się w minimalnym stopniu, czy ta, która daje z siebie na treningach absolutne maksimum i nie rzadko zahacza o granice umiaru oraz bezpieczeństwa? Oczywiście, że ta druga. Pierwsza zapewne też nieco poprawi swój końcowy czas na docelowych zawodach, ale to zwycięstwo będzie adekwatne do poświęcenia.

Rozumiecie teraz, co mam na myśli, pisząc, że zwycięstwo wymaga ofiary i poświęcenia, a im większe ono jest, tym więcej musimy od siebie dać?

Tylko drugi człowiek, który będzie przekraczał swoje granice, może liczyć na prawdziwie wielkie zwycięstwo. Sumiennie na to zapracował, codziennym poświęceniem. Być może nie tylko na treningach, ale także w życiu, gdzie wielokrotnie musiał odmawiać towarzyskich wyjść, ulubionych słodkości lub dokonywać wybory między telewizorem a chłodem panującym na zewnątrz.

Poświęcasz się, czy tylko udajesz?

Tak to właśnie wygląda, także w naszym codziennym życiu. Bez względu, o jakiej dziedzinie i sytuacji mówimy. Nie możemy spodziewać się ogromnego zwycięstwa, jeśli zwyczajnie mocno się temu nie poświęcimy. Wielkie zwycięstwo to także wielkie poświęcenie. Mam jednak wrażenie, że w całym procesie myślowym, jakoś nie chcemy tego pamiętać. Skupiamy się na tym, co piękne i łatwe, i przyziemne. W efekcie możemy myśleć, że się poświęcamy. W rzeczywistości tak może być, ale jestem przekonany, że w większości przypadków nasze poświęcenie w codziennym życiu, nie ma nic wspólnego z wielkim celem, jaki sobie założyliśmy.

poświęcenie

Bez poświęcenia, nie ma zwycięstwa. Nie może być ono wielkie, kiedy nasza ofiara jest zwyczajnie żartem. A myślę, że właśnie tak chcemy to wszystko zrobić. Jak najmniejszym kosztem, żeby tylko zanadto się nie zmęczyć, a już na pewno „skaleczyć”… W ten sposób otrzymujemy życiowych nieudaczników (przepraszam za słowo) i idiotów, którzy głoszą swoje wielkie wywody o wielkich sukcesach, ale jedyne, co potrafią zrobić to odmówić sobie kostki czekolady… To może być świetny punkt wyjścia i nie zrozumcie mnie źle, ale czy nie widzicie tej dysproporcji?

To tak samo, jakby w latach dorastania Elon Musk powiedział, że będzie najbogatszym człowiekiem na świecie, a przez następne dziesięć lat, pracował po osiem godzin dziennie i traktował to w kategoriach, swojego wielkiego poświęcenia…

„Prawdziwa odwaga polega na tym, by żyć i cierpieć za to, w co wierzysz.” – „Eragon”, Christopher Paolini

To, jakie zwycięstwo chcesz odnieść?

Zrozummy, proszę wszyscy, że jeśli chcemy wygrać swoje życie na ogromną skalę i spełnić swoje wielkie marzenia, to zwyczajnie musimy coś od siebie dać. I pisząc „coś”, nie mam myśli błahostek i mało wartych rzeczy w obliczu tego wielkiego celu. Chodzi mi o coś adekwatnego do tego, o czym marzymy. Jeśli marzysz o ogromnej fortunie, to pracuj, jak nigdy dotąd. Jak chcesz być piosenkarką, to ćwicz każdego dnia i ucz się, jak modulować swój głos. Skoro pragniesz zostać światowej klasy sportowcem, to weź się w końcu w garść. Może pora zacząć trenować codziennie, zamiast trzy razy w tygodniu?

Wiecie, o co mi chodzi?

Żebyśmy w końcu przestali żyć wygodnie i asekuracyjnie, jeśli mamy ogromne marzenia. Podkreślę to raz jeszcze, że nie ma nic złego w małych zwycięstwach i spokojnym życiu bez niebotycznych celów. Jednak na ogół pragniemy wiele, ale nie potrafimy się temu oddać i poświęcić. O to właśnie apeluję z całych swoich sił. Żebyśmy zaczęli myśleć logicznie i jasno określili, jakie zwycięstwo chcemy odnieść.

Ile z siebie dajesz?

Skończmy więc z ciągłymi wymówkami i płaczem, bo naprawdę czasami jest to strasznie śmieszne. Ten wieczny lament, że przecież „tak się staram!”. Czyżby? Czy aby na pewno dajesz z siebie tyle, ile wymaga tego to wielkie, końcowe marzenie?

Czy Twoje poświęcenie jest adekwatne do zwycięstwa, które chcesz odnieść?

sukces

Bądź ze sobą szczery. Czasami zwyczajnie trzeba wyłączyć zdrowy rozsądek. Przede wszystkim jednak, nie można go mylić z trwożliwym głosem rozumu, który domaga się komfortu. Realizacja wielkich marzeń nie jest komfortowa i wbijmy to sobie wszyscy do głowy. Zapomnijmy zwłaszcza o wszelkich normach „rozwagi”, które zostały przyjęte przez ogół społeczeństwa. One są dla ogółu, a skoro masz wielkie marzenia i chcesz je spełniać, to chyba nie możesz zaliczać się do tej grupy, prawda?

Szaleństwo nie wyznacza poświęcenia, ale bardzo często poświęcenie jest rozumiane w tych kategoriach. Bo jest ono dziwne. Niepojęte dla większości, która nie rozumie, jak można tak bardzo ofiarować się jakiemukolwiek marzeniu. Nie myślmy w ten sposób. Róbmy swoje. Bo w gruncie rzeczy to wszystko jest bardzo proste…

Bez poświęcenia, nie ma zwycięstwa.

#kolejne artykuły