Najbardziej skandalizujący bestseller w Polsce? | Film | worldmaster.pl
#

Jaka książka stała się wielkim, polskim skandalem? Nie tylko ze względu na treść, ale i fatalną jakość? Co najchętniej kupują Polacy i równocześnie się tego wstydzą? Zanim przeczytacie tekst, polecam filmową recenzję!

Blanka Lipińska napisała książkę. „365 dni” to literatura pornograficzna – nic nowego na rynku, takie powieści ukazują się od pokoleń. Pamiętam, że w mojej rodzimej bibliotece książki porno trzymano w biurze, a więc nie były dostępne dla każdego. Zakładam, że trzeba było o nie poprosić.

Kilka lat wcześniej „50 twarzy Greya” sprawiło, że wstydliwa, wzgardzona, a równocześnie słabiej dostępna proza, stała się nagle hitem i przestała być tematem tabu. Wylało się wiele hejtu, krytycy dwoili się i troili, by pokazać, jak bardzo słaby i smutny to trend, ale… nie udało się. Wręcz przeciwnie – obecnie niemal każde wydawnictwo ma w swojej ofercie prozę erotyczną. I już.

Blanka Lipińska – szczera skandalistka

Blanka Lipińska stała się jednak czymś więcej. To fenomen pod wieloma względami. Po pierwsze: autorka utożsamia się z fabułą. Stała się twarzą swoich powieści i otwarcie mówi o swojej seksualności. Po drugie: jest bardzo obecna w mediach. Czytelnicy mają ją na wyciągnięcie ręki i to podsyca atmosferę. Dziewczyna pisze TAKIE RZECZY i jeszcze potwierdza, że sama ich próbowała! To musi budzić emocje.

I co dalej? Dalej jest tak, że na Blankę Lipińską spada grad zażartej, często nienawistnej krytyki. Zasłużonej: jej książki są słabe stylistycznie i fabularnie. Blanka nie powinna pisać, ale to robi i na dodatek świetnie się sprzedaje. W jej ślady poszło już kilka innych dziewczyn, które stukają tipsami w klawiaturę i… o dziwo, również mają się nieźle.

“365 dni” Blanki Lipińskiej – co oznacza dla branży wydawniczej?

Po co więc to całe rozważanie? Dużo o tym rozmyślam, bo przecież sama piszę. I daleko mi do pozycji Blanki Lipińskiej, której książki zostaną najprawdopodobniej zekranizowane. Pytam siebie: to po co w ogóle pisać? Po co wkładać wartość w literaturę, skoro czytelnicy wolą sterczące kutasy w każdym akapicie? Pozostawię to bez odpowiedzi.

Kiedy jednak przełknęłam gorycz (i nic więcej!), spojrzałam na sprawę z drugiej strony: przecież Blanka Lipińska to nic innego, jak biznes. I to całkiem udany, bardzo potrzebny dla branży, by mogła przetrwać i się rozwijać. Tak, Blanka Lipińska i każda inna autorka, która sprzedaje kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, to dla wydawcy ratunek.

Gorzka prawda o branży wydawniczej

W wydawnictwach pracuje zazwyczaj kilka osób. Czasem kilkanaście. Każdy pobiera wypłatę, a więc mamy już miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy kosztów – faktur i rachunków do opłacenia, których jak na złość, nie chcą pokryć przychody z dobrych książek.

Przygotowanie książki, druk i dystrybucja każdej książki to olbrzymi koszt – ponownie od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych. A gdzie zarobek? Niestety, pojawia się rzadko. Czasem tylko kilka premier w ciągu roku przynosi na tyle duże zyski, by wydawnictwo mogło je uznać za prawdziwy sukces – cała reszta to marne profity, a nierzadko – strata. Być może więc Blanka Lipińska, reprezentująca bardzo słabą literaturę jest jednak bardzo potrzebna? Możliwe, że to właśnie ona, przynosząc realne zyski, pozwala wydać również coś innego, na wyższym poziomie? Być może to ona staje się wypłatą dla pracowników?

Dlaczego kupujemy “365 dni”?

Oczywiście można zadawać wiele innych pytań: dlaczego chcemy kupować i czytać coś tak żenującego? Hm, być może po to, by móc coś skrytykować, bo sprawia nam to wielką frajdę? A może dlatego, że erotyczne bajki to po prostu coś, czego podświadomie pragniemy? A może w dobie Warsaw Shore i Trudnych Spraw nasz gust się mocno stępił? Obniżyliśmy standardy, bo życie jest bardzo trudne i niepotrzebna nam trudna literatura?

Nie wiem, ale wydaje mi się, że dużo w czytelnikach hipokryzji. Z jednej strony: wszyscy śmieją się z Blanki Lipińskiej, z drugiej: wszyscy ją czytają. Oczywiście każdy ma prawo do wyrażania opinii. Jednak najbardziej topowa autorka w Polsce jest równocześnie najbardziej wyszydzaną – dla mnie to paradoks i fenomen. I ważne, godne uwagi zjawisko.

Chwilę mi zajęło, zanim wgryzłam się w tę opowieść. Zapewne za sprawą narracji, która wymaga od czytelnika nieco więcej uwagi. Kiedy jednak wsiąknęłam w świat dwóch kobiet, które łączy wielka tajemnica, napięcie osiągnęło odpowiednie natężenie. I nie słabło aż do samego końca.

„Dziewczyny, które zabiły Chloe” to gorzka historia. Czyste życie, okrutny los, który nie wybacza, nie ma litości i nie daje rozgrzeszenia. Chociaż nie, nie chodzi o żaden los, o przypadek czy fatum. Ludzie. To ludzie są karą, bezmyślnością i tłumem, łaknącym krwi.

Dwie kobiety, które w przeszłości zabiły małą Chloe – dwadzieścia lat po tej tragedii żyją w ukryciu. Zmiana tożsamości daje im złudne poczucie, że ułożyły sobie świat na nowo. Jednak smak kłamstwa i ukrywania przeszłości nie daje im spokoju nawet na pięć minut. Aż w końcu demony wypełzają na światło dzienne.

opowieść, wymaga od czytelnika, więcej uwagi

Społeczność, tłum, ludzie – oto najlepsi sędziowie i kaci. Ograniczeni, nieszczęśliwi, w pułapce własnej głupoty, najlepiej odnajdują się w osądzaniu innych. To oni ciążą nad życiem dwóch kobiet, które wiedzą, że jeżeli zostaną rozpoznane, będą musiały uciekać. Wyrok został wydany, ale nie przez sąd, a sumienia innych. Prawda nie ma znaczenia, bo jest nudna.

Alex Marwood napisała naprawdę świetną książkę. I jako jedna z nielicznych zamieniła thriller w coś więcej niż tylko błahą opowiastkę o strachu. „Dziewczyny…” to rozprawa o dziwnej więzi, jaka rodzi się pomiędzy ludźmi, przypadkach, niesprawiedliwości i psychologii tłumu. To także opowieść o tym, jak to jest, gdy próbujemy żyć w zaprzeczeniu samych siebie.

za sprawą narracji

Pomysł przedni. Wykonanie – mistrzowskie. Myślę, że nie zapomnę tej książki na długo.

Nie trzeba wierzyć w demony i diabły, by wiedzieć, że człowiek to bestia, zdolna do wszystkiego. Wokół człowieka zbudowaliśmy wierzenia, sekty, bogów – wszystko po to, by rozpalić wyobraźnię i… tuszować. „Cienie Nowego Orleanu” to powieść, która odsłania ten mroczny świat. Jest gęsto i duszno, a Nowy Orlean w latach dwudziestych XX wieku jawi się, jako mozaika sprzeczności. Brudna mozaika.

Maćka Lewandowskiego znam osobiście, a z jego piórem spotykam się po raz drugi. Niby wiedziałam, czego się spodziewać, a jednak – dostałam coś zaskakującego. Od czego zacząć?

W zalewie powieści, które są szybkie i łatwe, kiczowate i prostolinijne (patrz Naturalista), Maciek buduje coś zupełnie innego. Historię gęstą w każdym akapicie. Rozbudowaną pod względem językowym. Bardzo plastyczną, działającą na wyobraźnię, ale przez to – wymagającą skupienia.

cyt.

“Legrasse spochmurniał. Przekładał elementy tej układanki od lat. Początkowo nie traktował kulturowego aspektu zbyt poważnie, ot, musiał się dowiedzieć, co to za posążek, bo tego wymagało domknięcie sprawy. Po identyfikacji, a w sumie braku identyfikacji, pozostał z garścią spekulacji, luźnych opinii w większości wyrażanych nieoficjalnie. Coś jednak kazało drążyć, szukać, czynić karkołomne połączenia. Intelektualne wyzwanie przerodziło się w toksyczną fascynację. Raz po raz budował wieżę z nieforemnych klocków, konstruował teorie z naukowych faktów jedynie po to, aby pozwolić wszystkiemu runąć, i zaczynał od nowa.”

To nie jest bajka o brutalnych morderstwach, w której ścigamy oprawcę. To raczej misternie utkana intryga, w której wszystko do siebie pasuje i co więcej – nic nie bierze się z powietrza. Narracja wprowadza nas w świat wierzeń, okultyzmu, demonów, mrocznej historii ludzkości. To stamtąd pochodzi zło, które kładzie się cieniem na teraźniejszości i przyszłości. Fani mitologii będą mieli dreszcze. Miłośnicy kryminału – będą śledzić intrygę, która ma sens, bo co, jak co, ale Maciek na pewno nie pisał swojej książki na kolanie. Dlatego czytając, lepiej nie jeść, nie pić, ale wejść w ten cuchnący, mało przyjazny świat, w którym krew leje się często.

Nie pisał jej też przez kilka dni, widać to w zdaniach, które są wypieszczone i wpasowane w klimat epoki.

Główny bohater, detektyw Legrasse, to facet z charakterem. To nie jest przyjemny gość, ideał czy idealista – ale ma sumienie i jest bardzo ludzki. Może i alkoholik, może typ spod ciemnej gwiazdy, ale serce bije i nie przyjmuje świata takim, jaki jest. Brutalnie gwałcone i mordowane kobiety, diabły, fantomy, senne koszmary, zwyrodniałe fantazje człowieka – odbijają się na jego zdrowiu i równocześnie nie pozwalają mu odsunąć się od sprawy.

Legrasse poczuł nieprzyjemne zgrzytnięcie dawno zapomnianych myśli. Coś, co zepchnął w głąb podświadomości, nagle zaczęło przypominać o swojej obecności. Spojrzał raz jeszcze na koślawe, prymitywne symbole wyryte na starej kości. Zębatki myśli ponownie przeskoczyły, z wolna wprawiając w ruch cały mechanizm.

Wiem, że Maciek lubi kreować postacie gliniarzy, którzy dźwigają na swoich barkach wielki krzyż. To się sprawdza, bo kto normalny potrafiłby przetrwać tak wiele? Kto inny chciałby podążyć krwawym tropem kaźni kobiet?

„Cienie Nowego Orleanu” to powieść grząska – łatwo się w nią zapaść i czasem chce się głębiej odetchnąć, ale nie ma kiedy. Pachnie tu starą, złą magią. I pachnie dobrym pisarstwem autora, który napisał książkę, którą sam chętnie by przeczytał. Takich opowieści wciąż u nas brakuje. Takich, które są ucztą literacką i równocześnie ucztą dla wyobraźni.

A wyobraźnię to Maciek wybujałą. I mroczną.

Czekam na kontynuację!

Fragmenty:

OPIS WYDAWCY

Okultystyczny kryminał z elementami mitologii wudu i horror w duchu twórczości Lovecrafta!

John Raymond Legrasse, doświadczony nowoorleański policjant, podczas policyjnego nalotu na przemytników trafia do dziupli handlarzy żywym towarem. Znajduje tam makabrycznie okaleczone zwłoki młodej kobiety. Tropy prowadzą do niewyjaśnionej sprawy z przeszłości, rytualnego mordu dokonanego przez tajemniczą sektę. Zamordowanej dziewczynie wyryto na skórze tajemnicze znaki oraz zdarto płat skóry z pleców. Odsunięty od sprawy Legrasse prowadzi własne śledztwo. Podążając śladem handlarzy żywym towarem, dociera do zakładu fotograficznego, w którym znajduje nagrania brutalnych gwałtów i tortur czarnoskórych kobiet. Kolejny ślad prowadzi do Kaznodziei, przywódcy sekty przywołującej demony…

Fragment mojej debiutanckiej powieści “Na wysokim niebie”.

Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności?

Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z „wolnego chowu”, zmuszoną do uwicia własnego gniazda z książek, fantazji i trudów młodzieńczej codzienności…

w dzieciństwie, przypominacie sobie

Rozdział 1

Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. W domu nie było łatwo, więc regularne sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna, dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę, stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była wgryziona w moją skórę, jak ten brud, który stał się moim drugim ja.

Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.

Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej. Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej, przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.

Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła zupełnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był moim wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Te dziewczyny, podziwiane i wpływowe, nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze strony kolegów i nauczycieli. Siła ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak przytłaczająca.

Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko. Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki, szlifowane przez długie lata.

Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje – żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym, że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy napędzające całe dorosłe życie…

Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce, ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły. No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.

Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.

I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak najmniejszego uszczerbku.
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska, wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.

– Aniu – powiedziała nieco gniewnie – Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych. Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie bardzo kusiło, by nią zostać.

– To nie ja, proszę pani – wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.

– Ja widziałem! – odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.

Zaległa chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:

– W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko. Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. – Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.

Rozdział 2

Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?

To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od rodziców na drobne wydatki. Te pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy, batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja rzecz jasna nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać. Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los. Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.

Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na końcu ustawiała się grupa przeciętniaków – tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu wielu lat nie zdołali niczym przykuć uwagi. Niby bezpieczni, niby neutralni – ostatecznie wpadają w otchłań niepamięci…

Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu mocne oparcie.

Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny dowód, że jest się samcem alfa.

Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania.

Robert, jako najprawdziwszy herszt, był także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć. Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna, jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom. Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można zaangażować także nauczycieli – niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty problem.

Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej, nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz. Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenie, przysłuchując się wywodowi wychowawczyni.

– Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz – zaczęła niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.

– To nie ja – odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie powstrzymało przed obraną taktyką.

– Aniu – podjęła ponownie z cieniem groźby w głosie – jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję – oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i widziałam roześmianego Roberta. Ta wizja przetoczyła się przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.

– A co to za zgromadzenie? – wyskrzeczała.

– Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję – odpowiedziała poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca cisza, którą przerwał przewodniczący.

– Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.

– Ale ja…

– Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.

Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.

– Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu.

– Tak – wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.

– A dlaczego to zrobiłaś? – Koźmińska była niewzruszona.

– Bo… – Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam rozwiązanie. – Bo chciałam coś mamie kupić na święta.

– Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. – Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone niewątpliwie sukcesem.

Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.

Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znała granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka), usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy szkoły w moich skromnych progach.

– Kiedy oddasz mi kasę? – zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.

– Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. – Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały dziarsko.

– Tak? A mamusia już wie? – uniósł drwiąco głos. – Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę, kiedy odda?! – wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.

– Ania, co tam się dzieje? – usłyszałam stłumiony głos matki.

– Spierdalaj stąd i nie wracaj! – warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem. Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem. Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej głowie.

„Koncepcja zachowań asertywnych zrodziła się z marzenia, aby znaleźć sposób, dzięki któremu człowiek mógłby być sobą prawdziwym, bez towarzyszącego mu lęku i poczucia winy.

Tak Maria Król-Fijewska rozpoczyna swoją książkę pt. „Trening asertywności: scenariusz i wykłady”. Niech was nie zwiedzie groźnie brzmiący tytuł! Ta książka nie gryzie. Wręcz przeciwnie. Uczy, jak wyznaczać granice, niszczyć swoje niewłaściwe przekonania także na swój temat, a do tego pokazuje, jak żyć według własnych zasad. Ostrzegam jednak, że nie jest to kolejny poradnik rozwoju osobistego, tak bardzo typowy dla czasów, w których żyjemy. Moim zdaniem to przewodnik, jak odnaleźć w sobie asertywność oraz cząstkę siebie pośród świata pełnego interakcji z drugim człowiekiem.

Wprowadzenie.

Wydanie książki pochodzi z roku 1993. Można więc powiedzieć, że w świecie postępu technologicznego i postrzegania trzydziestolatków za dinozaurów – jest ona stara. Jak wam to później pokażę – wciąż jednak piekielnie aktualna. Napisana została główne z myślą o psychologach, choć zdziwicie się, ile informacji będziecie w stanie odnieść do własnego życia. Podczas czytania wielokrotnie łapałem się na próbie rozróżniania pozyskiwanych informacji. Czy to przyda mi się w przyszłej pracy z drugą osobą? Czy może wykorzystam to w swoim życiu? Takie przełączanie się pomiędzy dwoma „jaźniami” bywało dla mnie trudne, choć na swój sposób rozwijające. Wymagało bowiem dodatkowego skupienia, a to z kolei skutkowało lepszym przyswajaniem materiału.

recenzja książki

Źródło: www.antykwariatnws.pl

Ważne jest, abyście nie podchodzili do tej książki, jak do pozycji beletrystycznej. Rozumiem upodobania do Stephena Kinga, Remigiusza Mroza, czy Nicholasa Sparksa, ale to naprawdę nie jest opowiadanie, które możecie przeczytać podczas jedzenia obiadu. Potraktujcie tę książkę naprawdę poważnie, bo w przeciwnym wypadku nie odniesiecie z niej należytych korzyści. Szkoda waszego czasu. „Trening asertywności” to jedna z tych książek, która wymaga rzetelnej pracy. Nie tylko przeczytania, ale wkładu własnego.

Pisałem o tym w kontekście rozwoju osobistego. Czytanie książek jest przepiękną sprawą, ale jeśli tylko czytacie, a nie działacie, to marnujecie tylko potencjał danej wartości. Maria Król-Fijewska przekazuje czytelnikowi naprawdę przydatną wiedzę.

Czym jest asertywność?

Książka podzielona została na pięć głównych części.

Pierwsza z nich stanowi wprowadzenie do całego zagadnienia, jakim jest asertywność. W tym miejscu znajdziecie wyjaśnienie pojęcia, a także poznacie sposoby pracy nad tą wartością głównie w kontekście działalności z klientami.

„Zachowanie asertywne to zespół zachowań interpersonalnych, wyrażających uczucia, postawy, życzenia, opinie lub prawa danej osoby w sposób bezpośredni, stanowczy i uczciwy, a jednocześnie respektujący uczucia, postawy, życzenia, opinie i prawa innej osoby (osób).”

Innymi słowy, asertywność oznacza dać sobie prawo do wyrażania siebie w sposób zgodny z własnym przekonaniem, bez ingerencji w życie drugiego człowieka, respektując jego prawo do bycia sobą.

Także w tej części dowiecie się, że asertywność nie jest definiowania tylko poprzez komunikaty werbalne. Dotyczy ona również postawy ciała, czy tonu głosu. Również sposób wyrażania uczuć jest bardzo ważny. Jeśli pragniecie komuś odmówić, w odpowiedzi na jego propozycję i zamiast prostego: „Nie, nie chcę”, mówicie „Przepraszam, że Ci to mówię i pewnie ranię Twoje uczucia, ale chyba nie mogę się na to zgodzić”, to myślę, że asertywność w tym wypadku nie działa tak, jak działać powinna. Jak widać, odmowa zachodzi, ale jest tak skrzętnie zawoalowana, iż jej skuteczność będzie zapewne marna. Choć nie chcę niczego wyrokować, bo w rzeczywistości nie jest to wcale tak oczywista sprawa.

Scenariusze.

Część druga przedstawia scenariusz treningu asertywności.

Choć może się wydawać, że informacje zawarte w tym rozdziale są przeznaczone przede wszystkim dla osób, zajmujących się prowadzeniem grup terapeutycznych, to zapewniam was, że warto przejść przez tę część. Można z niej wyciągnąć wiele dobrego, a opisane w niej ćwiczenia być może zainspirują was do zmiany własnego postępowania. Ponadto sam opis poszczególnych ćwiczeń jest barwny oraz pouczający.

Trening asertywności dzieli się na trzy etapy, a każdy kolejny polega na wykorzystywaniu wiedzy pozyskanej na poprzednich etapach.

I

Pierwszy powinien być rozłożony na dwa dni. Zawiera w sobie takie elementy, jak ćwiczenia dotyczące przyjmowania opinii  i uczuć innych, reagowania na krytykę, wyrażania uczuć pozytywnych, a także negatywnych, czy wyrażanie osobistych przekonań. To właśnie w tej części dowiedziałem się, że w wielu sytuacjach powinniśmy koncentrować się nie na osobie, ale na danej sytuacji. Idąc więc do sklepu obuwniczego, aby złożyć reklamację, nie powinniśmy zastanawiać się, czy aby na pewno nie sprawimy pani ekspedientce kłopotu swoim zachowaniem, tylko musimy skupić się na zadaniu. Chcę oddać buty, więc idę w odpowiednie miejsce i to robię. Mam do tego prawo! Pamiętacie? Skupianie się w takich sytuacjach na uczuciach drugiej osoby, mogłoby spowodować, że zostalibyśmy w domu. Razem z butami, których nie chcemy.

II

Drugi etap może być rozłożony zarówno na jeden, jak i dwa dni. Jest on już nieco głębszy. Z tej części płyną bardzo duże profity dla rozwoju czytelnika. Przede wszystkim samo zaprezentowanie monologu wewnętrznego, jako siły, o której mocy nie zdajemy sobie na co dzień sprawy, jest bardzo wartościowe. Traktujemy go jako coś normalnego, nie wiedząc nawet, jak wiele wnosi on do naszego życia. Podszeptuje, trąca nas i ukierunkowuje w określoną stroną, a my nawet o tym nie wiemy! Kolejną nauką jest skupianie się nie na emocjach, ale na zachowaniu, co pozwala nam płynnie przejść od punktu A do punktu B bez niepotrzebnych, natrętnych myśli.

III

Trzeci etap również może trwać jeden lub dwa dni i w głównej mierze jest skupiony na wiedzy, którą byliśmy w stanie poznać, podczas poprzednich etapów. Znajdują się tam takie bloki tematyczne, jak „asertywna reakcja na własne poczucie krzywdy lub winy”.

asertywność

Jak asertywność wygląda w codziennych sytuacjach?

Część trzecia książki przedstawia opisy indywidualnych prac.

Autorka przytacza kilka przypadków, które potrafią sporo pokazać czytelnikowi. Na przykładzie innych osób, możemy zobaczyć, jak nie wygląda asertywne zachowanie i co zrobić, aby takim ono było. Z każdej sytuacji jesteście w stanie wychwycić kilka najważniejszych puent, których stosowanie może wam pomóc w budowaniu asertywności w swoim życiu.

Ponadto po rzetelnym przyswojeniu poprzedniej części książki, dostrzeżecie pewne mechanizmy działania, które powtarzają się w zaprezentowanych sytuacjach. Można więc rzec, że na podstawie podanych przykładów, otrzymujemy szansę ujrzenia w praktyce tego, co do tej pory widzieliśmy tylko w sposób teoretyczny.

Materiały, które można wykorzystać.

Część czwarta zawiera trzy – z mojego punktu widzenia – bardzo ważne załączniki. Nie musicie przez nie przechodzić od razu, ale myślę, że warto je zapisać, bo niosą one ze sobą pewną wartość, która może wam się przydać w toku życia. Zwłaszcza na początku budowania postawy asertywnej.

  • Mapa asertywności pozwoli wam zajrzeć w głąb siebie i ujrzeć, czy wasze postawy i zachowania przejawiają asertywność, czy też coś zgoła innego. Pamiętajcie jednak, iż jest to rodzaj pewnego testu, który może wam coś sugerować, ale nie może oznaczać ostatecznego wyroku. Krytyczne myślenie moi drodzy!
  • Zestaw tekstów anty- i pro-asertywnych to zbiór krótkich komunikatów, które możemy stosować względem siebie, w monologu wewnętrznym, aby wzmocnić w sobie postawę asertywną lub ją osłabić. Tych drugich nie polecam stosować, choć warto się z nimi zapoznać, aby zobaczyć, jak wiele z nich używamy w codziennym życiu, czasami nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Warto porównać je z tekstami pro-asertywnymi i przemodelować tak, aby wspomagały nas, a nie osłabiały.
  • Pięć praw Fensterheima to zbiór przykazań dla osób, które pragną reprezentować sobą pewien stopień asertywności. Nie będę ich tutaj przytaczał. Sami sprawdźcie!

Wykłady, na które warto chodzić.

Część czwarta obejmuje wykłady. Choć w studenckiej filozofii, termin ten w wielu przypadkach oznacza również brak zajęć, zachęcam, abyście w tym wypadku potraktowali je jako zajęcia obowiązkowe.

Trzynaście wykładów, które dają czytelnikowi sporą dawkę wiedzy. Spektrum poruszanych tematów jest dość szerokie. Tak więc w tym rozdziale będziecie mogli przeczytać o asertywności i asertywnym zachowaniu, obronie swoich praw (także w sytuacjach społecznych), czy reagowaniu na krytykę oraz o asertywnym sposobie przyjmowania ocen.

Ostrzegam jednak, że choć tę część czyta się naprawdę przyjemnie, co jest niewątpliwym walorem, nie można zapominać, jaki cel ma ta książka. Dlatego warto skupić się na tym, aby poprawić pewne mankamenty w swojej postawie. Z tego więc powodu zachęcam do skrupulatnego zgłębienia tematu i rzetelnego przemyślenia czytanych słów. Dzięki temu dowiecie się między innymi, dlaczego powstrzymywanie się przed asertywnością z powodu lęku przed urażeniem rozmówcy, może mieć ostatecznie bardzo negatywne skutki. Także zostaniecie zapoznani z pojęciem zakłopotania oraz sposobem wyrażania uczuć teoretycznie negatywnych, które w społeczeństwie są tak często piętnowane. Zauważmy, że wolno okazywać nam radość, zadowolenie, miłość, ale odczuwamy blokadę przed ekspresją gniewu, czy smutku.

Zwróćcie uwagę na procedurę stopniowania reakcji autorstwa Pameli Butler. Znajdziecie ją w wykładzie numer dziewięć. Niektóry na pewno otworzy ona oczy na sposób, w jaki można wyrażać swój gniew, bez natychmiastowej ekspansji na wolność drugiego człowieka.

Warto więc, czy nie warto?

Sumienne przepracowanie książki da wam jeszcze jedną, ważną rzecz.

Wątpliwości.

Powinniście je przeanalizować oraz przede wszystkim oszlifować we własnym zakresie – w głowie oraz w działaniu. Na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że lista pytań, które się we mnie narodziła i którą spisałem w notatniku, przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Warto to jednak zrobić i warto także zadbać, aby te pytania sobie stawiać. Umiejętne pytanie może wzbudzić w nas refleksję, w celu wydobycia odpowiedzi. Odpowiedź natomiast może ukazać nam nowe furtki, których do tej pory nie widzieliśmy lub widzieć nie chcieliśmy.

Przyznam się, że dla mnie bardzo trudne jest określenie granicy między egoizmem a asertywnością. Gdzie zaczyna się egoizm? Gdzie kończy się asertywność? Trudno powiedzieć. Pewne jest jednak, że wszystkich ludzi – choćbyśmy bardzo tego chcieli – nie możemy uszczęśliwić. Warto pomyśleć o sobie i swoich potrzebach, nie zapominając o drugim człowieku. Mówiłem, że to nie jest łatwe!

Asertywność oznacza właśnie postępowanie według własnych wartości i własnych potrzeb. Można rzec, że asertywność to bycie sobą.

Książkę definitywnie polecam każdemu. Można z niej wynieść wiele dobrego, choć trzeba włożyć w to nieco pracy. Polecam również otwarte głowy, chłodne umysły i umiejętność krytycznego myślenia. Tego nigdy za wiele.

I idąc za słowami autorkami:

cytat

#kolejne artykuły