Cienie Nowego Orleanu [recenzja książki] | worldmaster.pl
#

Nie trzeba wierzyć w demony i diabły, by wiedzieć, że człowiek to bestia, zdolna do wszystkiego. Wokół człowieka zbudowaliśmy wierzenia, sekty, bogów – wszystko po to, by rozpalić wyobraźnię i… tuszować. „Cienie Nowego Orleanu” to powieść, która odsłania ten mroczny świat. Jest gęsto i duszno, a Nowy Orlean w latach dwudziestych XX wieku jawi się, jako mozaika sprzeczności. Brudna mozaika.

Maćka Lewandowskiego znam osobiście, a z jego piórem spotykam się po raz drugi. Niby wiedziałam, czego się spodziewać, a jednak – dostałam coś zaskakującego. Od czego zacząć?

W zalewie powieści, które są szybkie i łatwe, kiczowate i prostolinijne (patrz Naturalista), Maciek buduje coś zupełnie innego. Historię gęstą w każdym akapicie. Rozbudowaną pod względem językowym. Bardzo plastyczną, działającą na wyobraźnię, ale przez to – wymagającą skupienia.

cyt.

“Legrasse spochmurniał. Przekładał elementy tej układanki od lat. Początkowo nie traktował kulturowego aspektu zbyt poważnie, ot, musiał się dowiedzieć, co to za posążek, bo tego wymagało domknięcie sprawy. Po identyfikacji, a w sumie braku identyfikacji, pozostał z garścią spekulacji, luźnych opinii w większości wyrażanych nieoficjalnie. Coś jednak kazało drążyć, szukać, czynić karkołomne połączenia. Intelektualne wyzwanie przerodziło się w toksyczną fascynację. Raz po raz budował wieżę z nieforemnych klocków, konstruował teorie z naukowych faktów jedynie po to, aby pozwolić wszystkiemu runąć, i zaczynał od nowa.”

To nie jest bajka o brutalnych morderstwach, w której ścigamy oprawcę. To raczej misternie utkana intryga, w której wszystko do siebie pasuje i co więcej – nic nie bierze się z powietrza. Narracja wprowadza nas w świat wierzeń, okultyzmu, demonów, mrocznej historii ludzkości. To stamtąd pochodzi zło, które kładzie się cieniem na teraźniejszości i przyszłości. Fani mitologii będą mieli dreszcze. Miłośnicy kryminału – będą śledzić intrygę, która ma sens, bo co, jak co, ale Maciek na pewno nie pisał swojej książki na kolanie. Dlatego czytając, lepiej nie jeść, nie pić, ale wejść w ten cuchnący, mało przyjazny świat, w którym krew leje się często.

Nie pisał jej też przez kilka dni, widać to w zdaniach, które są wypieszczone i wpasowane w klimat epoki.

Główny bohater, detektyw Legrasse, to facet z charakterem. To nie jest przyjemny gość, ideał czy idealista – ale ma sumienie i jest bardzo ludzki. Może i alkoholik, może typ spod ciemnej gwiazdy, ale serce bije i nie przyjmuje świata takim, jaki jest. Brutalnie gwałcone i mordowane kobiety, diabły, fantomy, senne koszmary, zwyrodniałe fantazje człowieka – odbijają się na jego zdrowiu i równocześnie nie pozwalają mu odsunąć się od sprawy.

Legrasse poczuł nieprzyjemne zgrzytnięcie dawno zapomnianych myśli. Coś, co zepchnął w głąb podświadomości, nagle zaczęło przypominać o swojej obecności. Spojrzał raz jeszcze na koślawe, prymitywne symbole wyryte na starej kości. Zębatki myśli ponownie przeskoczyły, z wolna wprawiając w ruch cały mechanizm.

Wiem, że Maciek lubi kreować postacie gliniarzy, którzy dźwigają na swoich barkach wielki krzyż. To się sprawdza, bo kto normalny potrafiłby przetrwać tak wiele? Kto inny chciałby podążyć krwawym tropem kaźni kobiet?

„Cienie Nowego Orleanu” to powieść grząska – łatwo się w nią zapaść i czasem chce się głębiej odetchnąć, ale nie ma kiedy. Pachnie tu starą, złą magią. I pachnie dobrym pisarstwem autora, który napisał książkę, którą sam chętnie by przeczytał. Takich opowieści wciąż u nas brakuje. Takich, które są ucztą literacką i równocześnie ucztą dla wyobraźni.

A wyobraźnię to Maciek wybujałą. I mroczną.

Czekam na kontynuację!

Fragmenty:

OPIS WYDAWCY

Okultystyczny kryminał z elementami mitologii wudu i horror w duchu twórczości Lovecrafta!

John Raymond Legrasse, doświadczony nowoorleański policjant, podczas policyjnego nalotu na przemytników trafia do dziupli handlarzy żywym towarem. Znajduje tam makabrycznie okaleczone zwłoki młodej kobiety. Tropy prowadzą do niewyjaśnionej sprawy z przeszłości, rytualnego mordu dokonanego przez tajemniczą sektę. Zamordowanej dziewczynie wyryto na skórze tajemnicze znaki oraz zdarto płat skóry z pleców. Odsunięty od sprawy Legrasse prowadzi własne śledztwo. Podążając śladem handlarzy żywym towarem, dociera do zakładu fotograficznego, w którym znajduje nagrania brutalnych gwałtów i tortur czarnoskórych kobiet. Kolejny ślad prowadzi do Kaznodziei, przywódcy sekty przywołującej demony…

Fragment mojej debiutanckiej powieści “Na wysokim niebie”.

Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności?

Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z „wolnego chowu”, zmuszoną do uwicia własnego gniazda z książek, fantazji i trudów młodzieńczej codzienności…

w dzieciństwie, przypominacie sobie

Rozdział 1

Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. W domu nie było łatwo, więc regularne sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna, dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę, stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była wgryziona w moją skórę, jak ten brud, który stał się moim drugim ja.

Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.

Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej. Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej, przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.

Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła zupełnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był moim wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Te dziewczyny, podziwiane i wpływowe, nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze strony kolegów i nauczycieli. Siła ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak przytłaczająca.

Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko. Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki, szlifowane przez długie lata.

Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje – żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym, że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy napędzające całe dorosłe życie…

Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce, ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły. No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.

Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.

I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak najmniejszego uszczerbku.
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska, wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.

– Aniu – powiedziała nieco gniewnie – Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych. Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie bardzo kusiło, by nią zostać.

– To nie ja, proszę pani – wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.

– Ja widziałem! – odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.

Zaległa chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:

– W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko. Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. – Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.

Rozdział 2

Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?

To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od rodziców na drobne wydatki. Te pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy, batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja rzecz jasna nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać. Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los. Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.

Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na końcu ustawiała się grupa przeciętniaków – tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu wielu lat nie zdołali niczym przykuć uwagi. Niby bezpieczni, niby neutralni – ostatecznie wpadają w otchłań niepamięci…

Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu mocne oparcie.

Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny dowód, że jest się samcem alfa.

Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania.

Robert, jako najprawdziwszy herszt, był także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć. Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna, jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom. Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można zaangażować także nauczycieli – niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty problem.

Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej, nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz. Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenie, przysłuchując się wywodowi wychowawczyni.

– Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz – zaczęła niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.

– To nie ja – odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie powstrzymało przed obraną taktyką.

– Aniu – podjęła ponownie z cieniem groźby w głosie – jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję – oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i widziałam roześmianego Roberta. Ta wizja przetoczyła się przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.

– A co to za zgromadzenie? – wyskrzeczała.

– Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję – odpowiedziała poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca cisza, którą przerwał przewodniczący.

– Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.

– Ale ja…

– Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.

Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.

– Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu.

– Tak – wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.

– A dlaczego to zrobiłaś? – Koźmińska była niewzruszona.

– Bo… – Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam rozwiązanie. – Bo chciałam coś mamie kupić na święta.

– Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. – Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone niewątpliwie sukcesem.

Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.

Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znała granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka), usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy szkoły w moich skromnych progach.

– Kiedy oddasz mi kasę? – zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.

– Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. – Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały dziarsko.

– Tak? A mamusia już wie? – uniósł drwiąco głos. – Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę, kiedy odda?! – wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.

– Ania, co tam się dzieje? – usłyszałam stłumiony głos matki.

– Spierdalaj stąd i nie wracaj! – warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem. Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem. Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej głowie.

„Koncepcja zachowań asertywnych zrodziła się z marzenia, aby znaleźć sposób, dzięki któremu człowiek mógłby być sobą prawdziwym, bez towarzyszącego mu lęku i poczucia winy.

Tak Maria Król-Fijewska rozpoczyna swoją książkę pt. „Trening asertywności: scenariusz i wykłady”. Niech was nie zwiedzie groźnie brzmiący tytuł! Ta książka nie gryzie. Wręcz przeciwnie. Uczy, jak wyznaczać granice, niszczyć swoje niewłaściwe przekonania także na swój temat, a do tego pokazuje, jak żyć według własnych zasad. Ostrzegam jednak, że nie jest to kolejny poradnik rozwoju osobistego, tak bardzo typowy dla czasów, w których żyjemy. Moim zdaniem to przewodnik, jak odnaleźć w sobie asertywność oraz cząstkę siebie pośród świata pełnego interakcji z drugim człowiekiem.

Wprowadzenie.

Wydanie książki pochodzi z roku 1993. Można więc powiedzieć, że w świecie postępu technologicznego i postrzegania trzydziestolatków za dinozaurów – jest ona stara. Jak wam to później pokażę – wciąż jednak piekielnie aktualna. Napisana została główne z myślą o psychologach, choć zdziwicie się, ile informacji będziecie w stanie odnieść do własnego życia. Podczas czytania wielokrotnie łapałem się na próbie rozróżniania pozyskiwanych informacji. Czy to przyda mi się w przyszłej pracy z drugą osobą? Czy może wykorzystam to w swoim życiu? Takie przełączanie się pomiędzy dwoma „jaźniami” bywało dla mnie trudne, choć na swój sposób rozwijające. Wymagało bowiem dodatkowego skupienia, a to z kolei skutkowało lepszym przyswajaniem materiału.

recenzja książki

Źródło: www.antykwariatnws.pl

Ważne jest, abyście nie podchodzili do tej książki, jak do pozycji beletrystycznej. Rozumiem upodobania do Stephena Kinga, Remigiusza Mroza, czy Nicholasa Sparksa, ale to naprawdę nie jest opowiadanie, które możecie przeczytać podczas jedzenia obiadu. Potraktujcie tę książkę naprawdę poważnie, bo w przeciwnym wypadku nie odniesiecie z niej należytych korzyści. Szkoda waszego czasu. „Trening asertywności” to jedna z tych książek, która wymaga rzetelnej pracy. Nie tylko przeczytania, ale wkładu własnego.

Pisałem o tym w kontekście rozwoju osobistego. Czytanie książek jest przepiękną sprawą, ale jeśli tylko czytacie, a nie działacie, to marnujecie tylko potencjał danej wartości. Maria Król-Fijewska przekazuje czytelnikowi naprawdę przydatną wiedzę.

Czym jest asertywność?

Książka podzielona została na pięć głównych części.

Pierwsza z nich stanowi wprowadzenie do całego zagadnienia, jakim jest asertywność. W tym miejscu znajdziecie wyjaśnienie pojęcia, a także poznacie sposoby pracy nad tą wartością głównie w kontekście działalności z klientami.

„Zachowanie asertywne to zespół zachowań interpersonalnych, wyrażających uczucia, postawy, życzenia, opinie lub prawa danej osoby w sposób bezpośredni, stanowczy i uczciwy, a jednocześnie respektujący uczucia, postawy, życzenia, opinie i prawa innej osoby (osób).”

Innymi słowy, asertywność oznacza dać sobie prawo do wyrażania siebie w sposób zgodny z własnym przekonaniem, bez ingerencji w życie drugiego człowieka, respektując jego prawo do bycia sobą.

Także w tej części dowiecie się, że asertywność nie jest definiowania tylko poprzez komunikaty werbalne. Dotyczy ona również postawy ciała, czy tonu głosu. Również sposób wyrażania uczuć jest bardzo ważny. Jeśli pragniecie komuś odmówić, w odpowiedzi na jego propozycję i zamiast prostego: „Nie, nie chcę”, mówicie „Przepraszam, że Ci to mówię i pewnie ranię Twoje uczucia, ale chyba nie mogę się na to zgodzić”, to myślę, że asertywność w tym wypadku nie działa tak, jak działać powinna. Jak widać, odmowa zachodzi, ale jest tak skrzętnie zawoalowana, iż jej skuteczność będzie zapewne marna. Choć nie chcę niczego wyrokować, bo w rzeczywistości nie jest to wcale tak oczywista sprawa.

Scenariusze.

Część druga przedstawia scenariusz treningu asertywności.

Choć może się wydawać, że informacje zawarte w tym rozdziale są przeznaczone przede wszystkim dla osób, zajmujących się prowadzeniem grup terapeutycznych, to zapewniam was, że warto przejść przez tę część. Można z niej wyciągnąć wiele dobrego, a opisane w niej ćwiczenia być może zainspirują was do zmiany własnego postępowania. Ponadto sam opis poszczególnych ćwiczeń jest barwny oraz pouczający.

Trening asertywności dzieli się na trzy etapy, a każdy kolejny polega na wykorzystywaniu wiedzy pozyskanej na poprzednich etapach.

I

Pierwszy powinien być rozłożony na dwa dni. Zawiera w sobie takie elementy, jak ćwiczenia dotyczące przyjmowania opinii  i uczuć innych, reagowania na krytykę, wyrażania uczuć pozytywnych, a także negatywnych, czy wyrażanie osobistych przekonań. To właśnie w tej części dowiedziałem się, że w wielu sytuacjach powinniśmy koncentrować się nie na osobie, ale na danej sytuacji. Idąc więc do sklepu obuwniczego, aby złożyć reklamację, nie powinniśmy zastanawiać się, czy aby na pewno nie sprawimy pani ekspedientce kłopotu swoim zachowaniem, tylko musimy skupić się na zadaniu. Chcę oddać buty, więc idę w odpowiednie miejsce i to robię. Mam do tego prawo! Pamiętacie? Skupianie się w takich sytuacjach na uczuciach drugiej osoby, mogłoby spowodować, że zostalibyśmy w domu. Razem z butami, których nie chcemy.

II

Drugi etap może być rozłożony zarówno na jeden, jak i dwa dni. Jest on już nieco głębszy. Z tej części płyną bardzo duże profity dla rozwoju czytelnika. Przede wszystkim samo zaprezentowanie monologu wewnętrznego, jako siły, o której mocy nie zdajemy sobie na co dzień sprawy, jest bardzo wartościowe. Traktujemy go jako coś normalnego, nie wiedząc nawet, jak wiele wnosi on do naszego życia. Podszeptuje, trąca nas i ukierunkowuje w określoną stroną, a my nawet o tym nie wiemy! Kolejną nauką jest skupianie się nie na emocjach, ale na zachowaniu, co pozwala nam płynnie przejść od punktu A do punktu B bez niepotrzebnych, natrętnych myśli.

III

Trzeci etap również może trwać jeden lub dwa dni i w głównej mierze jest skupiony na wiedzy, którą byliśmy w stanie poznać, podczas poprzednich etapów. Znajdują się tam takie bloki tematyczne, jak „asertywna reakcja na własne poczucie krzywdy lub winy”.

asertywność

Jak asertywność wygląda w codziennych sytuacjach?

Część trzecia książki przedstawia opisy indywidualnych prac.

Autorka przytacza kilka przypadków, które potrafią sporo pokazać czytelnikowi. Na przykładzie innych osób, możemy zobaczyć, jak nie wygląda asertywne zachowanie i co zrobić, aby takim ono było. Z każdej sytuacji jesteście w stanie wychwycić kilka najważniejszych puent, których stosowanie może wam pomóc w budowaniu asertywności w swoim życiu.

Ponadto po rzetelnym przyswojeniu poprzedniej części książki, dostrzeżecie pewne mechanizmy działania, które powtarzają się w zaprezentowanych sytuacjach. Można więc rzec, że na podstawie podanych przykładów, otrzymujemy szansę ujrzenia w praktyce tego, co do tej pory widzieliśmy tylko w sposób teoretyczny.

Materiały, które można wykorzystać.

Część czwarta zawiera trzy – z mojego punktu widzenia – bardzo ważne załączniki. Nie musicie przez nie przechodzić od razu, ale myślę, że warto je zapisać, bo niosą one ze sobą pewną wartość, która może wam się przydać w toku życia. Zwłaszcza na początku budowania postawy asertywnej.

  • Mapa asertywności pozwoli wam zajrzeć w głąb siebie i ujrzeć, czy wasze postawy i zachowania przejawiają asertywność, czy też coś zgoła innego. Pamiętajcie jednak, iż jest to rodzaj pewnego testu, który może wam coś sugerować, ale nie może oznaczać ostatecznego wyroku. Krytyczne myślenie moi drodzy!
  • Zestaw tekstów anty- i pro-asertywnych to zbiór krótkich komunikatów, które możemy stosować względem siebie, w monologu wewnętrznym, aby wzmocnić w sobie postawę asertywną lub ją osłabić. Tych drugich nie polecam stosować, choć warto się z nimi zapoznać, aby zobaczyć, jak wiele z nich używamy w codziennym życiu, czasami nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Warto porównać je z tekstami pro-asertywnymi i przemodelować tak, aby wspomagały nas, a nie osłabiały.
  • Pięć praw Fensterheima to zbiór przykazań dla osób, które pragną reprezentować sobą pewien stopień asertywności. Nie będę ich tutaj przytaczał. Sami sprawdźcie!

Wykłady, na które warto chodzić.

Część czwarta obejmuje wykłady. Choć w studenckiej filozofii, termin ten w wielu przypadkach oznacza również brak zajęć, zachęcam, abyście w tym wypadku potraktowali je jako zajęcia obowiązkowe.

Trzynaście wykładów, które dają czytelnikowi sporą dawkę wiedzy. Spektrum poruszanych tematów jest dość szerokie. Tak więc w tym rozdziale będziecie mogli przeczytać o asertywności i asertywnym zachowaniu, obronie swoich praw (także w sytuacjach społecznych), czy reagowaniu na krytykę oraz o asertywnym sposobie przyjmowania ocen.

Ostrzegam jednak, że choć tę część czyta się naprawdę przyjemnie, co jest niewątpliwym walorem, nie można zapominać, jaki cel ma ta książka. Dlatego warto skupić się na tym, aby poprawić pewne mankamenty w swojej postawie. Z tego więc powodu zachęcam do skrupulatnego zgłębienia tematu i rzetelnego przemyślenia czytanych słów. Dzięki temu dowiecie się między innymi, dlaczego powstrzymywanie się przed asertywnością z powodu lęku przed urażeniem rozmówcy, może mieć ostatecznie bardzo negatywne skutki. Także zostaniecie zapoznani z pojęciem zakłopotania oraz sposobem wyrażania uczuć teoretycznie negatywnych, które w społeczeństwie są tak często piętnowane. Zauważmy, że wolno okazywać nam radość, zadowolenie, miłość, ale odczuwamy blokadę przed ekspresją gniewu, czy smutku.

Zwróćcie uwagę na procedurę stopniowania reakcji autorstwa Pameli Butler. Znajdziecie ją w wykładzie numer dziewięć. Niektóry na pewno otworzy ona oczy na sposób, w jaki można wyrażać swój gniew, bez natychmiastowej ekspansji na wolność drugiego człowieka.

Warto więc, czy nie warto?

Sumienne przepracowanie książki da wam jeszcze jedną, ważną rzecz.

Wątpliwości.

Powinniście je przeanalizować oraz przede wszystkim oszlifować we własnym zakresie – w głowie oraz w działaniu. Na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że lista pytań, które się we mnie narodziła i którą spisałem w notatniku, przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Warto to jednak zrobić i warto także zadbać, aby te pytania sobie stawiać. Umiejętne pytanie może wzbudzić w nas refleksję, w celu wydobycia odpowiedzi. Odpowiedź natomiast może ukazać nam nowe furtki, których do tej pory nie widzieliśmy lub widzieć nie chcieliśmy.

Przyznam się, że dla mnie bardzo trudne jest określenie granicy między egoizmem a asertywnością. Gdzie zaczyna się egoizm? Gdzie kończy się asertywność? Trudno powiedzieć. Pewne jest jednak, że wszystkich ludzi – choćbyśmy bardzo tego chcieli – nie możemy uszczęśliwić. Warto pomyśleć o sobie i swoich potrzebach, nie zapominając o drugim człowieku. Mówiłem, że to nie jest łatwe!

Asertywność oznacza właśnie postępowanie według własnych wartości i własnych potrzeb. Można rzec, że asertywność to bycie sobą.

Książkę definitywnie polecam każdemu. Można z niej wynieść wiele dobrego, choć trzeba włożyć w to nieco pracy. Polecam również otwarte głowy, chłodne umysły i umiejętność krytycznego myślenia. Tego nigdy za wiele.

I idąc za słowami autorkami:

cytat

Żył skromnie. Nie wychylał się. Robił to, co kochał i potrafił odnaleźć w tym większy, głębszy sens. Zawsze na uboczu. Zawsze odizolowany od świata, ale z własnego wyboru. Starający się szukać ścieżek, które będą dla niego odpowiednie. Miłośnik majsterkowania, co do którego miał dar. Lubił jazdę na rowerze. Kochał dzieci, a dzieci kochały jego. Spokojny, opanowany, ale zawsze poszukujący sensu życia. Żył niestandardowo. Był po wielu przejściach. Kochał podróżować, ale przede wszystkim rozkochał w sobie góry. A zwłaszcza tą jedną, jedyną…

Nanga Parbat.

Oto cały Tomasz Mackiewicz.

Tomasz Mackiewicz

Źródło: www.przegladsportowy.pl

Autor Mariusz Sepioło.

Zabierając się za czytanie książki, ogromnie bałem się, że została ona napisana „na kolanie” i nie znajdę w niej nic, co mogłoby szczególnie zainteresować czytelnika, poza ckliwymi opisami. To być może brzmi brutalnie, ale niestety jest tak, że tragedia ludzka, przyciąga wiele osób, które w mniej lub bardziej jawny sposób, chcą na tym w pewnym sensie zarobić. Dlatego obawiałem się, że Nanga Dream, to książka, wykorzystująca rozgłos, jakie zyskało wydarzenia ze stycznia 2018 roku na górze Nanga Parbat.

Jednak już od pierwszych stron zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony!

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że autor książki – Mariusz Sepioło to nie jest pierwszy lepszy autor, który nie jest zorientowany w temacie. Naturalnie nie jest to osoba, która może podzielić się własnym komentarzem, znając bieżące wydarzenia z autopsji, jak to ma miejsce, chociażby w „Anatomii Góry” Rafała Froni. Niemniej jednak, w moim odczuciu działa to na korzyść tej pozycji.

Mariusz Sepioło to autor, który w dorobku ma już takie książki, jak „Himalaistki. Opowieść o kobietach, które pokonały każdy szczyt” oraz „Ludzie gady”. Warto również dodać, że wszystkie jego książki zbierają naprawdę pozytywne noty, choć nie są to pozycje, które królowałby w rankingach bestsellerów.

W mojej ocenie jest to wina raczej tematyki, jaką on porusza, która nie jest zanadto popularna w obecnych czasach, a nie koniecznie samej jakości książki.

Czy Tomasz Mackiewicz został stworzony przez tragedię?

Mariusz Sepioło wciela się przede wszystkim w rolę osoby, które przeprowadza rozmowy z osobami najbardziej znającymi życie głównego bohatera, jakim naturalnie jest Tomasz Mackiewicz. Trzeba mu oddać, że robi to naprawdę wnikliwie. Obrazy, jakie ujawniają się naszym oczom, po czytaniu kolejnych wypowiedzi bliskich osób Tomka, są nad wyraz żywe i przede wszystkim – osobiste. Trudno mi jest sobie wyobrazić, ile nerwów i sił, kosztowała autora każda taka rozmowa.

W książce znajdziemy wypowiedzi, chociażby taty Tomasza Mackiewicza, jego pierwszej oraz drugiej żony, a także przyjaciół.

Tak naprawdę, zanim jeszcze przewróciłem pierwszą stronę, stanąłem przed dylematem natury moralnej. Trudno się o tym mówi, zwłaszcza że Tomasz Mackiewicz nie żyje i wydarzenia na Nanga Parbat były niewątpliwie tragedią. Jednak zadałem sobie jedno, fundamentalne pytanie:

„Czy gdyby nie tragedia na Nanga Parbat, to czy kiedykolwiek tak szeroka opinia publiczna, usłyszałaby o Tomaszu Mackiewiczu?”

Nadal podtrzymuję swoją odpowiedź, a brzmi ona:

Wątpię.

To brzmi brutalnie, ale czy tak właśnie nie jest? Czy tak nie jest, że zaczynamy się interesować wieloma sprawami dopiero wtedy, kiedy je tracimy lub kiedy nabierają rozgłosu? A skąd się często bierze ten rozgłos? Nierzadko właśnie z tragedii.

Nanga Parbat

Źródło: www.national-geographic.pl

Po przeczytaniu tej książki i zapoznaniu się z kilkoma innymi źródłami, odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że ten brak rozgłosu Tomaszu Mackiewiczowi w ogóle mu nie przeszkadzał. Ba… On go w ogóle nie potrzebował. A przynajmniej tak wynikało z jego wypowiedzi, stylu życia i sposobu na nie, jakie preferował, a było one co najmniej nietuzinkowe. Na końcu książki możemy przeczytać słowa Wojciecha Kurtyki (jednego z najznakomitszych polskich himalaistów), który opisuje nimi zmarłego Mackiewicza:

„To był człowiek z innej bajki, z innej planety. […] Tomek był w tym gównianym świecie absolutną perełką, miał w sobie czystość motywacji i wielką potrzebę kontaktu z górami.”

Zacznijmy jednak od początku…

Złe, dobrego początki.

Tomasz Mackiewicz urodził się 13 stycznia 1975 roku. Od dziecka wychowywał się w Działoszynie. Miał starszą od siebie siostrę Agnieszkę, która w przyszłości wielokrotnie będzie się o niego troszczyć i dbać. Jego ojcem był Witold Mackiewicz, którego wypowiedzi przytaczane w książce pomagają nam jeszcze mocniej zagłębić się w świat Tomka. Od razu widzimy, że Tomasz był bardzo związany z wiejską przestrzenią. Od najmłodszych lat cenił sobie swobodę, co ułatwiało mu mieszkanie u dziadków i brak kontroli rodziców, którzy żyli w Częstochowie. Dlatego przeprowadzka w późniejszym wieku właśnie do tego większego miasta, nie działała na niego pozytywnie. Dziś powiedzielibyśmy, że popadł w złe towarzystwo, ale on po prostu nie potrafił znaleźć swojego miejsca. Swoje nowe otoczenie opisywał:

„Wszyscy mieli jakieś inne zupełnie priorytety i one wszystkie były z dala od natury.”

Wiecznie szukał…

Młody Tomasz Mackiewicz odnajduje nie to, czego od zawsze szukał i za co potem zginął… Najpierw wącha klej, na czym przyłapuje go ojciec. Wścieka się. Jakiś czas później, Tomek wraca do domu naćpany. Wiecie, co mówi mu ojciec, który – warto nadmienić – nawrócił się i gorąco wierzy w Boga, odkąd przeżył nowotwór jelita grubego, gdzie dawano mu raptem trzy miesiące życia?

„Za bardzo cię kocham, żeby patrzeć, jak umierasz na własne życzenie. Tu masz spakowaną walizkę. Opuść mój dom.”

Powtórzył mu to następnego dnia, kiedy Tomasz był świadomy rzeczywistości. Przejął się. Poprosił o pomoc i ojciec mu pomógł. Zaprowadził go ludzi, którzy wiedzieli o takich sprawach o wiele więcej.

I właśnie w tej sposób Mackiewicz trafił do Monaru w Gaudynkach. Jest to wieś na Mazurach, w której nasz główny bohater spędził kilka lat swojego życia, które uleczyły go z nałogów, a dodatkowo w pewien sposób ukształtowały. Chciałbym w tym miejscu wtrącić dygresję, że to może wydać się dziwnie, ale to już kolejna recenzja książki, w której mamy sposobność poznać Monar. Wcześniej była o nim mowa w książce pt. „Najlepszy” z Jerzym Górskim w roli głównej.

Poszukiwanie siebie.

Pobyt  w Gaudynkach ma wiele swoich dobrych stron – przechodzi na weganizm, przestaje jeść mięso i według opinii innych, daje mu to siłę do przezwyciężania innego, silniejszego nałogu, jakim były narkotyki. Poznaje również Witka Kondrackiego. Chłopaka, który podobnie jak Mackiewicz ćpał i wręcz balansował na granicy życia i śmierci. Jednak to nie on wywrze na życiu Tomasza tak wielkie znaczenie. Chodzi tu o jego siostrę – Joannę, która w przyszłości stanie się żoną Tomka i wyda mu dwójkę dzieci.

Zanim jednak do tego dojdzie, czekać go będzie wiele perypetii. Wiele przegadanych godzin, wiele wspólnych wyjść, spotkań i wiele godzin majsterkowania przy przeróżnych narzędziach. Bo trzeba zaznaczyć, że Tomasz Mackiewicz był prawdziwą złotą rączką. Potrafił ze starego grata, zrobić prawdziwe arcydzieło. Sprawiało mu to radość i uwalniało go.

Jednak w całym jego życiu nie to było najważniejsze. Przełomowym dla niego momentem było poznanie Witolda Kondrackiego – seniora. Ojca Witka, a także jego przyszłego teścia. Człowieka, który zwiedził cały świat. Był profesorem i pracował naukowo. Był również niewidomy odkąd w wyniku felernego wypadku, wybuch pozbawił go wzroku w dzieciństwie. Lubił eksperymentować. Interesowała go chemia i to właśnie chemiczny eksperyment zgasił mu światło przed oczami na zawsze.

Po wyjściu z Monaru, Tomasz nie potrafił odnaleźć swojego miejsca. Jeździł, szukał, pomieszkiwał u znajomych, u rodziców. Ciągle był w ruchu. Sam twierdził, że jego dom jest tam, gdzie powiesi swoją czapkę. Zresztą bardzo je lubił. Stąd wzięło się jego przezwisko – Czapkins. W pewnym momencie trafia do domu Kondrackich i od tego momentu jego życia zmienia się. Godzinami rozmawia z profesorem, który opowiada mu o odległych krajach. Coraz bardziej rozumie, że właśnie tego pragnie. Widzi w tym wszystkim dla siebie szansę.

Jego pierwsza żona powie o nim:

„On był w tym wszystkim trochę kanciasty. […] Tomek czuł się inny, gorszy.”

Tomasz Mackiewicz był człowiekiem czynu, słowa wprowadza w życie.

I tak się wszystko zaczyna…

Duchowe nawrócenie.

„W sumie poszwendałem się po Azji przez rok, bez kasy, czasem na nielegalu przekraczałem granice. Kazachstan, Rosja. Ta wyprawa pokazał mi, że nie ma się czego bać, że świat stoi otworem, można próbować.”

Podczas swojego pobytu, pracował między innymi u doktor Heleny Pyz, w ośrodku dla trędowatych w Indiach. Kochał podróżować na rowerze. Pewnego razu, kiedy kończyła mu się wiza, musiał udać się do odległego o 2500 kilometrów Bangladeszu. Co robi Tomasz? Wsiada na rower i po prostu jedzie. Wszyscy się martwią. Nikt nic nie wie, a Tomasz jest w swoim żywiole.

Wielu twierdziło, że Tomasz w Indiach nawrócił się, ale z książki wynika, że nigdy nie był zanadto religijny. Siostra jego pierwszej żony – Małgosia Sulikowska, twierdziła, że bliżej było mu do buddyzmu, a wiadomości na temat nawrócenia są naciągane.

Według mnie nawrócenie w istocie mogło nastąpić, ale nie miało żadnego związku z religią, ale duchową przemianą. Bo niewątpliwie wyprawa do Indii, Tomasza przemieniła. Uwierzył, że można coś zrobić i dla mnie jest to po prostu prosty, ale też piękny przykład o tym, co w życiu możemy, a czego nie. Nie miał pieniędzy – pojechał. Nie znał kraju – pojechał. Brakowało mu wszystkiego – pojechał. Dlaczego? Bo chciał.

Niestety my tak nie potrafimy, a wielu z nas jest zagubionych. W przeciwieństwie jednak do Tomasza, my nie szukamy, ale siedzimy i narzekamy, oczekując, że „samo przyjdzie”.

góry

Źródło: www.tvp.info

Zachłyśnięcie się górami.

„Wszystko zaczęło się wtedy, gdy poznałem Marka Klonowskiego” – powiedział Tomasz Mackiewicz i trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Poznaje go pewnego dnia w Irlandii, do której wyjeżdża razem z żoną Joanną i w której znajduje swój drugi dom. W międzyczasie po raz pierwszy Tomek próbuje również wspinaczki skałkowej i wszyscy, którzy go obserwują, zgodnie twierdzą, że ma talent. Mówią o nim, że płynie, a nie chodzi. To tylko jeden z wielu talentów do wspinaczki, jakie posiadał.

Innymi było m.in. bardzo dobre rozeznanie się w terenie oraz zadziwiająca wydolność, która pozwała mu wytrwać na wysokościach dłużej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Ta sama zdolność w przyszłości miała go zgubić…

Razem z Markiem Klonowskim zdobywają najwyższy szczyt Kanady Mount Logan, gdzie dla Tomka rozgrywa się właśnie przygoda życia. Marek to już bardziej doświadczony wspinacz. Zdobywca m.in. Elbrusa i Denali po podróży autostopem od Nowego Jorku do Alaski.

Następny cel? Chan Tengri.

Zobaczcie proszę reakcję babci Tomka na wieść o jego kolejnej podróży. Teraz, kiedy wiemy już, co stało się na zboczach Nanga Parbat, jej słowa nabierają głębszego znaczenia…

Oczywiście zdobywa go, ale nie bez trudności. Wyprawa ma dla niego jednak wymiar o wiele większy. Na szczyt – w małym pudełeczku – zanosi prochu swojego zmarłego dziecka. To również zostało uwiecznione na nagraniu, na którym widać bardzo wzruszonego Tomka

Mistyczna relacja z Nanga Parbat.

Związek Tomasza z „Nagą Górą” był bardzo osobisty. Traktował ją nie tylko, jako coś do zdobycia. Dla niego wejście na nią było celem samym w sobie. A świadczyć o tym może fakt, że próbował wejść na nią siedem razy.

Za siódmym mu się udało… Ale góra wzięła swoją ofiarę. Pozwoliła się zdobyć, ale zwycięzcę zebrała ze sobą…

Piękne są słowa księdza, który znał rodzinę Mackiewiczów. Powiedział je do Witolda – ojca Tomasza:

„Ja Ci nawet nie będę składał kondolencji. Tomek pozostał tam, gdzie ulokował swoją wielką miłość – Na Nadze. Ja się, Witold, zawsze modlę: jeśli śmierć, to tylko przy ołtarzu.”

Kolejna lekcja, jaką wszyscy powinniśmy poznać. To może być dla wielu zbyt mocne, a już na pewno dla wielu nieosiągalne, ale jeśli ginąć, to w imię tego, w co się wierzy…

Nie będę rozwodził się na temat tego, co wydarzyło się na Nanga Parbat. O tych wydarzeniach wciąż możecie przeczytać w Internecie. Znajdziecie tego bez liku. Zamiast tego, chciałbym jeszcze poświęcić parę słów Tomkowi.

Outsider w każdym calu.

Tomasz Mackiewicz był niewątpliwie outsiderem i postacią niezwykle barwną, ale pod pewnym względem też tragiczną. Wyłania nam się obraz człowieka, który nie godził się na panujący na świecie porządek. Odrzucił środowisko górskie, choć nie można oprzeć się wrażeniu, że to ono pierwsze odrzuciło jego. Konflikt na linii Mackiewicz – PZA, eskalował i przybierał przeróżne postacie. Ci drudzy strasznie ignorowali jego oraz Marka Klonowskiego. Uważali ich za niedoświadczonych nowicjuszy, dlatego że nie mieli praktyki w Tatrach, czy Alpach.

A Mackiewicz miał po prostu swój własny styl i to trzeba mu oddać.

W mojej ocenie Tomasz Mackiewicz był outsiderem wiecznie poszukującym siebie. Szukał sensu życia i ten sens znalazł na Nanga Parbat. To ją wyjątkowo ukochał. Nawet wtedy, gdy Simone Moro, jako pierwszy człowiek w historii zdobył ją zimą, Tomek nie poddał się. Walczył dalej i to może tylko świadczyć, że nie chodziło mu wyłącznie o zaszczyty i bycie najlepszym.

On to po prostu kochał.

Nie był oczywiście bez wad. Skłócił się ze swoim przyjacielem Markiem Klonowskim. Zarzucał Simone Moro kłamstwo w kwestii zdobycia szczytu. Związał się z drugą kobietą, która potem została jego żoną.

Ale w świetle tego wszystkiego, Tomasz Mackiewicz, nie był człowiekiem, który robiłby to z czystej nienawiści, złości, czy niechęci. On po prostu taki był. Na swój sposób uroczy, ale też inny i wyobcowany.

Góry – Jego miejsce na Ziemi.

Góry dały mu wolność. To w nich szukał siebie. To na Nanga Parbat odnalazł swój sens życia. Myślał o niej, mówił. On nią żył.

Historia jest tym bardziej tragiczna, że Tomasz Mackiewicz wydaje się po prostu normalnym, zwykłym człowiekiem. Takim jak ja, czy Ty drogi czytelniku. Prosty, miły i uśmiechnięty. Nie mam zamiaru się tego wstydzić, ale oglądając filmiki na YouTube z jego życia, w oku kręci się łza. Zresztą… Spójrzcie sami, chociażby na to krótkie nagranie:

Tomasz Mackiewicz właśnie taki był i nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak mógłbym go jeszcze inaczej określić.

„Jestem tego pewny, w głębi duszy o tym wiem, że gdzieś na szczycie góry, wszyscy razem spotkamy się”

Oto trzy książki, które w 2018 miały na mnie największy wpływ i które polecam każdemu.

Według mnie 3 najlepsze książki 2018 to: Mindware (Richard Nisbett), Przyjemność (Paul Bloom), Wszechświat w twojej dłoni (Christophe Galfard).

Bartosz Filip Malinowski

Jestem strategiem, analitykiem, konsultantem i kreatywnym. Założyłem agencję doradczą WeTheCrowd, gdzie doradzam markom z sektorów kreatywnych. Staram się także zachęcać projektantów i twórców do myślenia niekonwencjonalnego na vlogu Bez/Schematu. Jeśli chcesz ze mną współpracować, napisz: bfm@wethecrowd.pl

3 najlepsze seriale 2018 roku. Dlaczego wybrałem właśnie te trzy: Ślepnąc od Świateł (HBO), Counterpart (Starz), GLOW (Netflix).

#kolejne artykuły