Warszawski poranek, za oknem tłuką dostawę do Biedronki. Otwieram oczy i zastanawiam się, jaki dzisiaj dzień. Wtorek. Z kubkiem kawy w ręku, jeszcze nieco zaspana, ale już przytomna, publikuję tekst. Taką mam pracę. Piszę, wdrażam, redaguję. Siedzę przy biurku w bieliźnie, bez makijażu. Zastanawiam się, o której być w biurze. Dzisiaj nie ma konieczności, żebym pilnie się tam stawiała. Moje narzędzie to komputer – gdzie on, tam i praca moja.
Do biura podjeżdżam na 10:30. Załatwiam kilka spraw. Widzę się z Szefem.
Około 13:00 wychodzę. Umówiłam się na mieście ze znajomą. Docieram do kawiarni. Mam chwilę, więc szukam materiałów do pracy.
Kawa wypita. Plotki zaliczone.
Jadę do ortodonty. Dramatyczne 25 km do pokonania. Cieszę się. W autobusie będę miała czas, żeby stworzyć szkic testu, wybrać zdjęcia.
W poczekalni u lekarza opóźnienie. Znów okazja, by załatwić kilka służbowych spraw. Piszę artykuł o niezwykłych festiwalach na świecie. Właśnie zatracam się zupełnie w indyjskim korowodzie, kiedy słyszę głos asystentki: „Zapraszam na fotel””.
Jest 17:00. Popracowałam. Spotkałam się. Zaliczyłam ortodontę.
I co z tego…?
Czuję, że mam wybór. Jestem mobilna. Elastyczna. Jeżeli zniewolona – to nie przez system, a samą siebie.
Zachorowałam kiedyś na biurkowstręt. Nie dlatego, że biurko jest złe. Kocham moje biurko w domu. Nigdy nie pracuję przy stole jadalnym. Ot co. Jednak albo to ja trafiłam źle na pracodawców, albo to oni źle trafiali na mnie. Pracuję umysłem. `Krzesam` z siebie pomysły i słowa. Przetrząsam świat w poszukiwaniu źródeł, by stworzyć tekst.
Copywriterka z przeszłością, taka jak ja, nie da się zamknąć na 8 godzin przy biurku. Musi chodzić, myśleć, odrywać się czuć smak wolności. To znaczy wiedzieć, że ta wolność czeka. Wiedzieć, że panią czasu jestem ja. Królowa na zamku. Dzika Kobieta, niespętana spojrzeniem Szefa, który w nosie ma to, czy praca jest zrobiona. Płaci za swoje 8 godzin i tyle miałabym siedzieć. Ha!
Wspomnienie pierwsze.
Firma X zatrudnia mnie jako copywritera. Agencja interaktywna. Ponoć kipi od ludzi pełnych pomysłów. Unia dała dużo monet, zasobów, cudownych środków na to, by wdrażać zupełnie niepotrzebne pomysły. Copywriter miał się przydać. Okazało się, że zajęciem numer jeden jest siedzenie.
Zlecenia? Brak. Mam być 8 godzin i czekać na ewentualność. Rzadko coś wpadnie.
Przeglądam fejsa. Modlę się do Boga, żeby wybiła 17:00. A kiedy tak się dzieje, ruszam do drzwi niemal biegiem.
Na ulicy łapię oddech. Jak cudownie wyjść. Jak cudownie nie musieć siedzieć.
Wspomnienie drugie.
Moja pierwsza poważna praca. Marketing, jak bardzo znienawidzę kiedyś to słowo.
Siedzę 8 godzin przy biurku. Czas droczy się że mną, jest moim wrogiem. Minuty są jak godziny. Niby mam co robić, więc robię. Ale jak skończę wcześniej, to i tak jestem przykuta. Szef zarzuca mi, że ostatnio złapał mnie na szukaniu hydraulika. Poprzez internet, oczywiście. Pomiędzy 8:00 a 16:00 jest zakaz szukania hydraulika i jeszcze wielu innych rzeczy. Nawet jeżeli moją pracę wykonałam solennie.
Wspomnienie trzecie.
Piszę teksty. Znów jestem copywriterem. Płacą mi jednak nie za tekst, ale za godzinę siedzenia w firmie. Ale fajnie. Wymagają trzech tekstów dziennie. Piszę pięć. Muszę się nieco ukrywać. Inni pracownicy nie lubią tego, że jestem taka do przodu. Mam mnóstwo wolnego czasu. Znów wiszę na fejsie, przebieram nogami. Mogłabym ten czas spędzić na siłowni albo sprzątaniu mieszkania.
Jak wiele pretensji pada pod adresem współczesnych narzędzi pracy – wiem. Ale to właśnie owa nowoczesność daje mi słodką możliwość pracowania tam, gdzie chcę. Tam, gdzie mogę. I wtedy, kiedy mam na to siłę. Kiedy czuję, że trzeba. Wiem, co mam robić i to robię. Robię lepiej, bo to ja planuję, ustawiam, wyznaczam samej sobie.
Jeszcze 2 lata temu panicznie oddzielałam czas pracy od czasu wolnego. Z tym, że przecież czas wolny i tak miał miejsce w pracy. Nie zliczę godzin przesiedzianych w biurze, zmarnowanych na śledzenie kretyńskich serwisów. Bogu dzięki, że przynajmniej z ludźmi można było porozmawiać. Nie, praca nie leżała odłogiem – została zrobiona, przed czasem, tak bywa.
Po ponad 5 latach szukania swojego miejsca mogę powiedzieć: lubię moją pracę. Jeszcze bardziej lubię mądrość, która przyświeca temu, który ją daje. Jestem w biurze, by wypełnić obowiązki. To, co mogę zrobić z dowolnego miejsca na świecie, robię gdzie chcę i kiedy chcę.
Nagle poniedziałek przestał być dniem depresji, a piątek smutną euforią. Bywają dni tonące w pracy i takie, w których jestem dla siebie.
Nie wiem dlaczego, ale myśl o tym daje mi siłę. I coś więcej. Poczucie wolności. Smakowitej jak ambrozja. Poczucie samodzielności, upragnione od zawsze. Poczucie odpowiedzialności – bo ktoś mi ufa, że zrobię, co mam do zrobienia.
Rozkoszuję się tym, martwiąc się na zapas, że to się kiedyś skończy. Że ktoś znów zagoni mnie do zagrody, ale nie po to, żeby dać mi cele i pracę, ale po to, żebym tam po prostu… była.