Pożegnanie: horkruksy, dom i nowe | worldmaster.pl
#

Życie składa się z przyjazdów i wyjazdów, przychodzenia i odchodzenia, rozstawania się i łączenia, mówienia: „Stęskniłem za Tobą!” i „Do zobaczenia następnym razem!”. Pomiędzy tym rozgrywa się natomiast rzeczywistość, naznaczona codzienną radością, smutkiem, złością i wieloma emocjami, uczuciami oraz stanami, które w większości przeżywamy w samotności. Każde pożegnanie to mała śmierć, która w tym przypadku definiuje to, co było, a nierzadko było to piękne. I chyba słowo „było” jest tutaj kluczowe, bo często trudno uwierzyć, że najlepsze, co możemy zrobić, to opuścić rzeczywistość, która do tej pory wydawała się trwalsza niż świat.

Rozszczepienie duszy

Dojrzewałem, czytając książki o młodym czarodzieju, będącym wybrańcem magicznego świata. Z Harrym Potterem w umyśle chodziłem do gimnazjum, zastanawiając się, czemu nie mogłoby ono wyglądać jak Hogwart? Byłem nastolatkiem, wkraczającym w świat pierwszych poważniejszych znajomości i przyjaźni, dlatego tak wiele przyjemności, ale również niewypowiedzianej tęsknoty, sprawiało mi przeżywanie przygód z Hermioną, Ronem, Harrym i pozostałymi. Byłem również zafascynowany Voldemortem i tworzonymi przez niego horkruksami, czyli przedmiotami, w których ukrywał cząstkę swojej duszy, chcąc zachować nieśmiertelność.

Wspominam ten magiczny świat czarodziejów, ponieważ myślę, że każdy z nas rozszczepia swą duszę za każdym razem, gdy przychodzi, a potem odchodzi, przyjeżdża i wyjeżdża, łączy się i rozstaje. Nie umieszczamy jednak cząstek siebie w przedmiotach, ale miejscach, wspomnieniach i wspólnych przygodach. W tym konkretnym spacerze w lesie, na którym pierwszy raz złapałeś ją za rękę. W tym wieczorze, na którym pierwszy raz go pocałowałaś. W tym smaku ciasta, które zawsze piekła babcia specjalnie na Twój przyjazd. W tym aromacie porannej kawy, którą razem piliście. W tym konkretnym uśmiechu człowieka, którego już nie ma…

Rozszczepiamy się, umieszczając cząstkę siebie w miejscach i przygodach, które przeżywamy i myślę, że to całkowicie naturalne, dopóki zachowujemy jedność ze sobą i nie powierzamy swojej duszy drugiej osobie. Odpowiedzialność za siebie samego jest aż nadto wystarczająca dla każdego, aby ktokolwiek miał odpowiadać jeszcze za kolejną osobę. Oddawanie swej duszy drugiemu jest wyborem drogi Voldemorta i tworzenia horkruksów ze strachu oraz lęku. Zamiast tego można natomiast być pełnią i całością, wybierając drogę miłości i wdzięczności: za to, co było, a co minęło i wymaga pożegnania.

Kiedy dwójka ludzi łączy się ze sobą w relacji romantycznej, panuje przekonanie, że oto „dwie połówki stworzyły całość i dopełniły siebie nawzajem”. Szczerze uważam to za bzdurę i wierzę, że prawdziwą, dojrzałą, satysfakcjonującą i szczerą relację z drugim człowiekiem można zbudować wtedy, gdy obie osoby są całością. Nie oznacza to, że taka relacja zawsze zakończy się „happy endem”, ale będzie miała przynajmniej szansę zaistnieć. Poza tym ludzie przychodzą i odchodzą, dlatego powierzanie komukolwiek swej duszy, jest niebezpieczne. I nie chodzi o brak wiary lub zaufania, ale o zwyczajną miłość do siebie. Koniec końców zawsze zostajemy sami ze sobą i jedyną stałością w świecie pożegnań oraz powitań, jesteśmy my sami.

pożegnanie

Wspinaczka

Moja zdolność adaptacji do zmian jest nieproporcjonalnie niska do ironii życia, które z niesamowitą wprawą oraz doskonałym poczuciem humoru patrzy na mnie, drapie się po głowie, mówi: „A co by było jeśli…”, a potem kręci mną we wszystkie strony, zmienia moją rzeczywistość i życzy mi powodzenia z szerokim uśmiechem. Ostatnie półtora roku były dla mnie wspinaczką bez zabezpieczenia po skalnej ścianie: dużo adrenaliny, wolności, ekscytacji i ciekawości, co czeka na mnie wraz z kolejnym chwytem skały, a jednocześnie było to okupione ogromnym stresem, strachem, lękiem i niepokojem. To jedna z tych niebezpiecznych sytuacji, która może zabić, ale jeżeli się ją przeżyje, to wspomnienie tej przygody i jej ekscytująca część pozostaje do końca życia.

Przeżyłem i jestem wdzięczny.

Im częściej pojawiają się zmiany w moim życiu, tym łatwiej i lepiej się do nich adaptuję. Jeszcze kilka lat temu sądziłem, że moja wymarzona przyszłość opływa w stabilności, bezpieczeństwie, rutynie, spokoju, szumie drzew za oknem, trzaskającym ogniu w kominku i wszystkim, co znane. Teraz również lubię stabilność i spokój, a bezpieczeństwo potrzebne jest każdemu, ale dodałem do tego przygodę, otwartość, przeżywanie, spontaniczność i wolność. Zamiast szumu drzew za oknem, wolę go doświadczać, śpiąc w hamaku w lesie. Zamiast ognia w kominku, wolę ten „żywy” – w naturze. Zamiast ciszy, lęku i skromności, wolę znać swoją wartość, swoje granice i swoje zdanie. Zamiast udawać, że żyję, wolę żyć.

Chwilowość życia

Zaczynam nie tylko rozumieć ideę i sens życia, ale również ją czuć i smakować. Wszystko, co przeżywamy, jest chwilowe: zarówno wybuch radości w towarzystwie ukochanej osoby, jak i głęboka rozpacz po stracie kogoś bliskiego. Aby jednak ta „chwilowość” miała szansę zaistnieć, trzeba pozwolić odejść temu, co stare i zaakceptować, że nie wszystko jest zależne od nas. Ta chwilowość jest ważna, ponieważ definiuje piękno życia, wyrażane poprzez niesamowite i niespodziewane wydarzenia, które zmieniają naszą rzeczywistość tak diametralnie, że zastanawiamy się, jak to wszystko jest możliwe.

Kilka lat temu chwilowość życia „zaatakowała” mnie i przyniosła mnóstwo dobrego. Było go tak wiele i było to tak zaskakujące, że przez dłuższy czas nie poznawałem własnego życia. Znalazłem się jednak w punkcie, o którym marzyłem i będąc w nim, po pewnym czasie zorientowałem się, że nie lubię chwilowości życia i boję się jej. Wynikało to z dość prostego faktu: nie chciałem, aby chwilowość życia mnie znów „zaatakowała” i żebym stracił to, co mam i co daje mi tyle szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa. Z pewnego punktu widzenia okazałem się hipokrytą, ponieważ straciłem sympatię do tej cechy życia, która wcześniej dała mi to, czego pragnąłem i potrzebowałem. Lęk przed chwilowością życia sprawił natomiast, że stałem się niespokojny, asekuracyjny i pełen wątpliwości z jednym, uporczywym pytaniem w głowie:

„A co jeśli to stracę?”

I wiecie co?

Straciłem.

Nie mam pojęcia, czy stało się tak, ponieważ wystraszyłem się chwilowości życia i zacząłem żyć w rytm lęku, zamiast pełnej wdzięczności i miłości za to, co wówczas realnie posiadałem. Wiem jednak, że straciłem to, na czym opierała się moja ówczesna rzeczywistość i nawet jeśli tak „po prostu miało być”, to utrudniłem sobie (i nie tylko) część tego okresu, który był dla mnie tak szczęśliwy. Czasami bez względu na to, co zrobimy i co pomyślimy, i tak nie zapobiegniemy pożegnaniu oraz odejściu. Warto więc robić wszystko, co tylko możliwe, aby lęk przed ewentualną, wyimaginowaną utratą i pożegnaniem nie zabrał wdzięczności, radości i miłości z chwili obecnej, która jest rzeczywista.

Żałuję w życiu kilku rzeczy, ale nie tego, że dochodziło w nim do pożegnań. Żałuję natomiast tego, że bałem się przyszłości na długo przed tym, zanim nadeszła, zatruwając tym samym radość z teraźniejszości. Nie róbcie tego. Nie warto, nawet jeśli przyszłość okaże się prawdą.

pożegnania i powitania

Akt odwagi

Wybieranie tylko tego, co znane w moim przypadku, wynikało z lęku przed powitaniem nowego i pożegnaniem starego. Czasami lubię posługiwać się pewną metaforą, która mówi, że ludzie świadomie lub nieświadomie wybierają tkwienie w „gównie życia” tylko dlatego, że jest to znane gówno, a strach i lęk przed nieznanym jest tak silny, że wolą cierpieć w pozornie „bezpiecznym” oraz „komfortowym” środowisku. Nieraz przybiera to postać pracy w miejscu, w którym nie chce się pracować, a niekiedy jest to związek partnerski lub małżeński, w którym od dawna nie ma namiętności, intymności i zaangażowania, a pozostało jedynie przyzwyczajenie, wspólny kredyt i kilka zdjęć na ścianie…

Świadome pożegnanie i odejście w zgodzie ze sobą jest natomiast jednym z najodważniejszych aktów, które może wykonać człowiek i jednym z najpiękniejszych darów, które można sobie dać. Nie wynika to jednak z tego, że nowe jest zawsze lepsze, bo przecież każdy z nas wie, że nie zawsze tak jest: nowa praca może być jeszcze bardziej stresująca, nowe mieszkanie może być bardziej frustrujące z powodu głośnych sąsiadów, a nowe otoczenie może okazać się niesprzyjające. Piękno i odwaga pożegnania bierze się natomiast z samego faktu podjęcia trudnej decyzji, wykonania niełatwego kroku i przekonania się, że pomimo obaw i lęku, można zamknąć za sobą drzwi do starego i wyjść naprzeciw nowemu, nawet jeśli nie od razu będzie ono wymarzone.

Potrzeba bowiem czasu, aby zbudować coś od podstaw, prawda?

Nie oczekujmy więc, że tuż po zamknięciu drzwi do starego, natychmiast poczujemy ulgę, radość i ekscytację – choć oczywiście i takie sytuacje się zdarzają, aczkolwiek moim zdaniem zwykle świadczą o tym, że do pożegnania powinno dojść znacznie szybciej. Najczęściej jednak pożegnanie wymaga przejścia przez pewien okres „żałoby” po tym, co zostało, a co świadomie opuściliśmy. Warto dać sobie czas na każdą emocję, stan i uczucie, ale jednocześnie nie zostawać w tym dłużej, niż to konieczne. Nie można bowiem zbudować i dostrzec nowego domu, jeśli wciąż stoimy w starym. I pojęcie domu jest tutaj wyłącznie metaforą, rozumianą nie jako budynek, ale jako coś, co do tej pory było postrzegane jako źródło bezpieczeństwa i spokoju: środowisko, ludzie czy miejsce.

Każde pożegnanie jest nadzieją nowego początku: ani lepszego, ani gorszego, tylko nowego. I właśnie ta nieodkryta przestrzeń życia sprawia, że warto odejść od tego, co przestało nam służyć i czego nie można już zmienić. Piękno odchodzenia, wyjeżdżania i zamykania drzwi ostatni raz wynika z czekającego nas powitania w nowym miejscu, otoczeniu i życiu. Wiem, że jeśli pożegnanie jest bolesne i trudne, to ciężko przyjąć perspektywę nowego początku, bo kusi nas i przywołuje bezpieczeństwo tego, co znane i stare. Często jednak stare nie ma już sił i przestrzeni, aby istnieć i trzeba pozwolić mu odejść…

Nie trzymajmy w swoim życiu trupów, bo prędzej czy później sami się w nich zamienimy.

Dom

Żebyście sobie nie myśleli: nie każde pożegnanie, które dokonało się w moim życiu, wynikało z mojej decyzji. Ba! Te, które były najcięższe, ale równocześnie najpotrzebniejsze w danej sytuacji, nie zostały stworzone i wypowiedziane przeze mnie. Nie jestem więc arcymistrzem pożegnań. Jestem natomiast strasznym i niepoprawnym sentymentalistą z tendencją do przywiązywania się do miejsc oraz osób, co powoduje, że wszelkiego rodzaju „rozstania” są dla mnie trudne.

Ale uwierzcie: doskonalę się w tym!

Dostrzegam bowiem potrzebę pewnych pożegnań i zostawienia za sobą tego, co stare: relacji, która jest martwa, pracy, w której nie ma życia czy miejsca, w którym nie ma, czym oddychać. Dlatego za każde pożegnanie jednak tak samo wdzięczny, bo szczerze wierzę, że dzięki nim mam okazję być w miejscu, w którym jestem teraz. I choć jest kilka spraw, które chętnie bym zmienił (lub zmieniam), to jednak wciąż uważam się za naprawdę szczęśliwego człowieka. Przez wiele lat bałem się, że pozostawienie tego, co znane i odejście w kierunku nowego, jest porzuceniem domu. Choć zajęło mi to ponad dwadzieścia lat, dziś czuję dom w sobie. Dzięki temu nieważne, gdzie jestem i z kim jestem, potrafię poczuć się względnie spokojnie, bezpiecznie i ciepło. Dlatego nie mam potrzeby posiadania domu, rozumianego w kategorii budynku, ani posiadania własnego mieszkania i czegoś, co często nazywa się własnym kątem.

Oczywiście, to nie zawsze tak działa, bo nawet kochając siebie i żyjąc ze sobą w zgodzie, doskwiera mi momentami samotność i brak… Po prostu brak. To normalne, bo ludzkie. Pewnych potrzeb nie jestem w stanie sobie zaspokoić w takim stopniu, jak zrobiłby to drugi człowiek. Ale robię, co mogę i ile mogę, aby w każdej chwili życia czuć się dobrze, bezpiecznie i spokojnie z samym sobą. Jestem przekonany, że umiejscowienie domu w wewnątrz zamiast na zewnątrz, potrafi oszczędzić wiele zdrowia, zwłaszcza psychicznego. Maleje bowiem rola domu jako miejsca fizycznego, a znacznie wzrasta ranga doświadczeń, ludzi i przeżyć, czyli tego, co jest de facto najistotniejsze i najtrwalsze, ponieważ wykracza poza materię.

Jeszcze kilka lat temu myślałem, że muszę mieć własny dom z ogródkiem na skraju lasu. Oczywiście, nie obrażę się, jeśli kiedykolwiek tak się stanie, ale teraz wiem, że mogę żyć w gliniance albo namiocie w lesie, byleby z odpowiednimi ludźmi i właściwym podejściem do życia. Właściwym znaczy zgodnym z własnymi przekonaniami i potrzebami oraz spokojnym i harmonijnym. Szczerze wierzę, że dom jako budynek z fundamentami i ścianami jest strasznie zimnym oraz pustym miejscem bez miłości do siebie i ludzi, wspólnego czasu, rozmów, doświadczeń, przeżyć i przygód.

Wciąż nie jest mi łatwo wyjeżdżać ze znanego i przyjeżdżać do nowego. Wciąż wiąże się to z rozszczepianiem cząstki swojej duszy, ale im częściej tego doświadczam, tym bardziej zmieniają się proporcje pomiędzy smutkiem a ekscytacją – na korzyść tego drugiego. Prawdopodobnie nie zmienię już nigdy tendencji, jakie mam do przeżywania pewnych rzeczy, ale wiem, że zawsze mogę zmienić swoją perspektywę i podejście do tego, co na mnie czeka.

Pożegnania są potrzebne, bo otwierają drogę i robią przestrzeń na nowe powitania. Chciałbym powiedzieć, że każde pożegnanie jest warte tego powitania, ale nie mogę tego zrobić, bo nie zawsze tak jest. Zamiast tego pragnę jedynie przypomnieć, że jedyną osobą, z którą nie powinniśmy się żegnać, nawet w obliczu śmierci, jesteśmy my sami. Nie bądźmy więc Voldemortem, rozdzierającym swą duszę na kawałki. Bądźmy raczej jak Harry, który swą siłę czerpał z miłości: kochających rodziców, wspierających przyjaciół, ekscytujących przygód i niezapomnianych wspomnień.

pożegnanie starego i wybór nowego

Do zobaczenia następnym razem

Pożegnania nie są ani przyjemne, ani trudne. To my nadajemy im wartość emocjonalną, odpowiadającą przywiązaniu i uczuciom do czegoś lub kogoś. To normalne, że nie chcemy opuszczać ukochanej osoby, ani nie chcemy wyjeżdżać z bezpiecznego i ciepłego miejsca. Często jest to jednak konieczne: nie dla rozwoju siebie, ale dla dobra życia w zgodzie ze sobą. Wiecie, że nie zawsze miejsce, w którym jest nam dobrze, służy nam i naszej duszy? Nieustannie przyjeżdżamy i odjeżdżamy, przychodzimy i odchodzimy, witamy się i żegnamy. Takie jest piękno natury, zapisane w cyklu życia i śmierci każdej istoty. Rodzimy się i umieramy, a wszystko pomiędzy tym jest kwestią naszych wyborów: lepszych, gorszych, zaplanowanych, spontanicznych, przemyślanych, impulsywnych… Po prostu decyzji, które w obliczu śmierci nie mają większego znaczenia, bo koniec końców liczy się, czy były one podjęte w zgodzie ze sobą?

Nie chcę, abyście mnie „dobrze zrozumieli” i „odgadnęli moją intencję”. Chcę natomiast, abyście dobrze zrozumieli siebie i poznali swoje potrzeby. Na tym polega piękno słów, że każdy rozumie je na własny sposób, przepuszczając przez sito swojego życia i doświadczeń. I uwierzcie, że choć napisałem w swoim życiu tysiące stron, pod którymi podpisałem się swoim nazwiskiem, to wciąż podczas pisania i publikowania towarzyszy mi ekscytacja oraz przyjemność, okraszona jednak wątpliwością, wyrażoną pytaniem:

„Czy to ma sens? Czy to komukolwiek służy?”

Nad tym potrzebuję jeszcze popracować, choć może tak ma właśnie być?

Tymczasem tym tekstem mówię Do zobaczenia, myśląc o tym, co przeżyłem „tu” i co przeżyję „tam”. Żegnam się z pewną rzeczywistością i z nadzieją witam nową. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jak pięknie ujęła to Wisława Szymborska:

„Każdy przecież początek

to tylko ciąg dalszy,

a księga zdarzeń

zawsze otwarta w połowie”.

Nie wiem, czy wrócę i gdzie będę. Nie wiem, jaki będę i czym się zajmę. Nie wiem, czy mnie zobaczycie i usłyszycie, bo nie wiem, jak długo będę żył. Wiem jednak, że tam, gdzie choć raz czułem dom, zawsze czuć go będę.

Dziękuję.

Od kilku dni chodzi za mną pytanie, które mnie wewnętrznie podszczypuje. To zwykle oznacza dla mnie, że odpowiednio trafia w czułe punkty. „Jeśli zapytałbym Ciebie, kogo kochasz, ile czasu zajmie Ci, wymienienie siebie?”. Złapcie emocje, myśli i uczucia, które pojawiły się w Was po przeczytaniu tego pytania, i dokładnie w tym stanie, w którym jesteście, porozmawiajmy o miłości do siebie.

warto kochać siebie

Zapatrzony w siebie czy zakochany w sobie?

Prawdopodobnie nie jestem najlepszą osobą do mówienia, aby kochać siebie. Przez lata „gnębiłem siebie” i byłem dla siebie chujem. Odkąd straciłem dziewictwo dzieciństwa, patrzyłem w lustro i ciągle widziałem człowieka, któremu czegoś brakuje. Nie podobała mi się postać, na którą patrzyłem każdego dnia. Doszukiwałem się w niej wad, rys i blizn. Gdybym otrzymał propozycję wyjścia ze sobą na piwo albo herbatę, nie skorzystałbym. Nie byłem dla siebie interesujący i atrakcyjny, więc nic dziwnego, że trudno było mi wtedy spędzać czas w samotności.

Ludzie, którzy znają mnie z okresu licealnego, mogą pamiętać, jak bardzo byłem zapatrzony w siebie i swoje ciało. Ktoś z boku mógłby pomyśleć: „Narcyz i egoista!” – i miałby w tym dużo racji. Problem w tym, że za egoizmem i narcyzmem nie idzie prawdziwa oraz szczera miłość do siebie, ani zdrowa pewność siebie. Byłem przestraszonym chłopcem, który próbował odnaleźć się w świecie dorastania i zmieniającej się rzeczywistości pod wpływem biochemicznej transformacji organizmu (wiecie – hormony i te sprawy).

Między szesnastym a dwudziestym rokiem życia bardzo dużo trenowałem na siłowni i robiłem wszystko, aby tylko mieć „ładne” ciało. Nie robiłem tego jednak po to, aby podobać się płci żeńskiej. Robiłem to po to, aby wreszcie zadowolić siebie i tego krzykliwego krytyka, który za każdym razem, gdy patrzyłem w lustro, wrzeszczał głosem małego, skrzywdzonego dziecka: „Jesteś brzydki! Jesteś gruby! Jesteś niewystarczający i niewartościowy! Nigdy Ci się nic nie udaje i nie uda!”. Na marginesie – jeśli towarzyszy Wam podobny głos, dobrym pomysłem jest zacząć od wsłuchania się i zastanowienia, czyj głos ma Wasz krytyk i kogo Wam przypomina.

Wielu rzeczy w swoim życiu nie robiłem dla siebie. Robiłem je dla innych albo po to, aby się wreszcie od siebie odpierdolić. Nie działało, bo za każdym razem leczyłem objaw, a nie źródło. Nigdy nie byłem dla siebie wystarczający. Zawsze znajdowałem coś, co było do poprawy: albo w wyglądzie, albo w nauce, albo w pracy, albo w relacjach, albo w rozwoju – po prostu w sobie. Myślę, że do mniej więcej dwudziestego drugiego roku życia, ani razu nie spojrzałem na siebie, jak na człowieka kompletnego, wystarczającego i wartościowego.

Przeliczając, 22 lata to 264 miesiące, czyli ponad 8 000 dni. Nie wyobrażam sobie spędzić tyle czasu z kimś, kogo nie do końca lubię. Zwykle jest bowiem tak, że jak czujemy, że ktoś nam nie pasuje, to ograniczamy lub kończymy znajomość. Ze sobą jest oczywiście inaczej. Swoją drogą, to i tak uważam siebie za szczęściarza, bo zajęło mi to tylko 22 lata, a nie całe życie. Zresztą, gdybym nawet miał umrzeć jutro, to lepiej, że w miłości do siebie.

miłość do siebie a egoizm

Iluzja akceptacji

Sam nie wiem, czy o miłości do siebie powinny bardziej mówić Ci, którzy od zawsze kochali siebie, czy może Ci, którzy znają zarówno gorzki, jak i słodki smak tego stanu?

Miłość do siebie to nie narcyzm, ani egoizm, choć uważam, że każdy jest w pewnym stopniu egoistą – i dobrze. Bo dawka zdrowego egoizmu trzyma nas przy sobie i nie pozwala o sobie zapominać. Miłość do siebie pod wieloma względami przypomina miłość do kogoś. Dlaczego, skoro jesteśmy w stanie pokochać kobietę lub mężczyznę, i uczynić z nich swoich partnerów na całe życie, nie możemy zrobić tego ze sobą? Dlaczego tak trudno przychodzi nam obdarowanie siebie taką piękną miłością, jaką obdarowujemy innych?

Nikt nie jest w stanie dać nam i przybliżyć miłości do siebie. Przez całe swoje życie zawsze miałem i mam kogoś, kto mnie kochał – szczerze i bezwarunkowo. Miałem i mam szczęście mieć wokół siebie osoby, które potrafiły chwalić mnie i doceniać za to, za co sam siebie krytykowałem. Najtrudniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nikt i nic – żadne słowa i żadne osoby, nie mogły sprawić, abym wreszcie pokochał, zakceptował i polubił siebie. Każda pochwała, każde wspierające słowo i całe dobro odbijało się od niewidzialnej ściany o nazwie: „Jesteś za jakiś”. Pod słowem „jakiś” mogę natomiast wstawić dowolne słowo o różnym znaczeniu i ładunku emocjonalnym.

Życia miłością i życie miłości

Miłość do siebie nie polega na tym, aby przestać się rozwijać i posypywać gówno brokatem. Nie chodzi o to, aby udawać, że śmierdzące szambo w naszym życiu jest smacznym tortem albo pachnącym kwiatkiem. To oszustwo i zakłamywanie rzeczywistości. Takie postępowanie nie jest miłością ani nawet akceptacją, tylko lękiem i lenistwem. Kiedy używam określenia: „Miłość”, mam na myśli szczerą, prawdziwą i zdrową. Nie utożsamiam jej z narcyzmem i chorobliwym egoizmem, który prowadzi do krzywdy: swojej lub innych ludzi.

Gdybym miał opisać miłość do siebie, nie wiem, co ostatecznie bym powiedział. Przybiera ona dla mnie tak wiele form i obrazów, że ciężko je sprecyzować oraz opisać. Poza tym dla każdego znaczy coś innego i objawia się w inny sposób. Kiedy jem zdrowo i smacznie, czuję, że wyrażam w ten sposób miłość do siebie. Tak samo, kiedy biegam w lesie, opiekuję się sobą czy stawiam granice innym ludziom. Precyzując to i uogólniając, mógłbym na przykład powiedzieć, że miłość do siebie to dojrzałe i odważne stanięcie przed samym sobą – pomimo lęku i strachu, a następnie powiedzenie sobie, swojemu wewnętrznemu dziecku i wszystkiemu, co w nas jest: Kocham siebie takim, jakim jestem, pomimo że nie jestem idealny, bo właśnie to czyni mnie idealnym. Stawiam tutaj jednak gwiazdkę z przypomnieniem, że cały czas mówię o osobach i przypadkach, w których nie jesteśmy zagrożeniem dla innych oraz siebie, i w których nie krzywdzimy siebie i innych w sposób intencjonalny.

Kiedyś, gdy coś zaczynało mi we mnie przeszkadzać, natychmiast chciałem to zmienić. Obecnie, kiedy odczuwam, że coś zaczyna mi we mnie „śmierdzieć”, zanim zareaguję, zastanawiam się, czy naprawdę potrzebuję to zmieniać i czy ta potrzeba wychodzi prawdziwie ze mnie, czy może z niedowartościowanego Tomka z przeszłości, skrzywdzonego wewnętrznego dziecka, czy może jest tylko głosem i opinią innych ludzi? Kiedy potrzeba wynika ze mnie, wtedy podejmuję działanie i robię wszystko, aby wprowadzić zmiany i poczuć się lepiej ze sobą. Często natomiast dochodzę do wniosku, że nie chcę i nie potrzebuję niczego zmieniać, a ten głos nie jest moim głosem.

Można kochać siebie i zmieniać siebie jednocześnie. To tak jak z relacjami z innymi ludźmi. Silne i prawdziwe relacje to dla mnie te, w których się rozmawia, w których się zmienia i które żyją. Ciężko żyje się w relacji na tych samych zasadach przez dłuższy czas, skoro nieustannie zmienia się świat, okoliczności i przede wszystkim osoby, stanowiące tę relację.

Miłość – jakakolwiek, nie jest stagnacją, jest ewolucją. Miłość – z natury, nie może być martwa i stała. To żywioł, energiczna i dynamiczna siła, która jest niezwykłą witalnością. Miłość to nie słowa, ale czyny. Za każdym: „Kocham Cię!” albo „Kocham siebie!”, powinno stać działanie. W zasadzie często nie potrzeba nawet słów, bo czyny – same w sobie – powinny być wyrazem miłości do siebie i osób, które kochamy. Miłość jest życiem, ale tylko wtedy, gdy sama żyje. Nie trzymajcie jej więc na uwięzi, tylko dajcie jej wolność i przestrzeń.

czym jest miłość

Miłość do siebie

Są dni, w których czuję, że rozpiera mnie miłość do siebie. Są też jednak takie dni, które czasami trwają dłużej, niż bym chciał, w których na swój widok i myśl o sobie, trochę kręcę nosem. I zwłaszcza w takich chwilach, zamiast mówić: „Jesteś chujowy!” (lub coś podobnego), można stanąć po swojej stronie i rzec: „No tak, coś Ci może przeszkadzać, ale kocham Cię – kocham siebie, pomimo!”.

I zanim dotrzecie do końca tego tekstu (to już za chwilę), pamiętajcie, że nie jestem kimś, kto ma Wam mówić, jak macie żyć. Co więcej – nie ma kogoś takiego na świecie poza Wami. To jednocześnie taka drobna sugestia, że czasami warto dwa razy przemyśleć udział w konferencji za tysiące złotych „oświeconego life coacha, pierdolącego motywacyjne frazesy” albo „samozwańczej szamanki z piórami we włosach”, którzy mają Wam wskazać jedyną i prawdziwą drogę w życiu. Jeśli już – szczerze i z autopsji polecam zainwestować te pieniądze w dobrego psychoterapeutę i smaczną kolację w dobrej restauracji albo relaksujący masaż. W większości przypadków będzie to o wiele lepsza inwestycja, niż udział w „pseudopsychologicznej i pseudoduchowej konferencji, zmieniającej Wasze życie”.

Ale ostatecznie to Wasza decyzja, bo co ja mogę wiedzieć o Was? Nie jestem i nie pretenduję do roli osoby, odkrywającej prawdy życia. Jestem tylko niespełna 25-latkiem, który błądzi, boi się, kocha, płacze, nienawidzi, śmieje się, przeżywa, popełnia błędy, wkurwia się, odkrywa siebie, poznaje świat, spotyka ludzi i czasami ich krzywdzi, a czasami kocha… Jestem tylko i aż człowiekiem – jak każdy. Nie jestem wyjątkowy, ale jestem inny. Każdy jest jednak inny i właśnie to, czyni ludzi wyjątkowymi.

Myślicie, że zawsze budzę się rano z sercem pełnym miłości do siebie? Słuchajcie, czasami otwieram oczy i czuję się jak gówno, które zostało setki razy przejechane i rozchlapane po brudnej ulicy. Uwierzcie, że i tak ujmuję to w delikatnych słowach. Wszystko, co wychodzi z mojego mózgu, serca i ducha (czyli to, co czytacie lub doświadczacie w inny sposób ode mnie), jest tylko moim postrzeganiem rzeczywistości i próbą – mniej lub bardziej udolną, uzewnętrznienia swoich myśli, emocji i uczuć. Pisanie jest dla mnie autoterapią, pamiętajcie o tym.

A teraz zakończenie (wreszcie).

Na początku gdybałem, ale na końcu zapytam – nieco inaczej.

Kochasz siebie?

Jeśli to dla Ciebie za trudne, zadam inne pytanie.

Lubisz siebie?

Jeśli to też jest dla Ciebie ciężkie i nie jesteś pewien odpowiedzi, polecam odejść od komputera, odłożyć telefon, wyjść z tego całego pierdolnika i przestać uciekać od siebie w życie innych ludzi, a potem ze sobą szczerze porozmawiaj.

Nie jesteś sam. Masz siebie.

Powodzenia!

Tęsknię za tym, co już nigdy nie wróci. Nikt i nic nie sprawi, że cofnę się w miejsca, aby znów doświadczyć tego i spotkać tych, których kochałem. W pewnym momencie życia przychodzi moment, w którym uświadamiasz sobie, że życie jest jak partia szachów, której nie możesz przerwać. Nie trzeba wykonywać żadnych ruchów, ale zegar tyka. Bez względu na to, czy zrobisz posunięcie, czy też nie, Twój czas i tak dobiegnie końca.

Im starszy jestem, tym częściej gdy spoglądam wstecz, czuję tęsknotę. To nie tak, że kiedyś było lepiej, a to, co dzieje się teraz, jest gorsze. To nie tak, że zawsze chciałbym wrócić do tego, co było. Po prostu to, co już minęło, było piękne. I choć mój wiek predestynuje mnie raczej do tego, aby w sobotnią noc zamawiać kolejne piwo przy barze w obecności mniej lub bardziej znajomych twarzy, to jednak dziś za towarzyszkę mam tęsknotę.

Przyszła nieproszona, ale…

Ugościłem ją i nie żałuję.

za czym tęsknisz

Tęsknota

Chwilami tęsknię za czasem, kiedy wszystko było proste.

Gdy jednym z największych zmartwień, był test z matematyki, na który zapomniałem się przygotować. Kiedy koniec czerwca, był zwiastunem największej wolności, jaką jest sobie w stanie wyobrazić dziecko. Gdy w sobotnie poranki można było otulić się ulubionym kocykiem, obejrzeć Scooby’ego Doo i zjeść kanapki, które zrobiła mama lub babcia.

Tęsknię za czasem, w którym nie dotykały nas problemy dorosłych i trudności świata. W którym nie było lęku o przyszłość i tęsknoty za tym, co minęło i nigdy nie wróci. W którym nie zastanawialiśmy się, czy mamy czas coś zrobić, tylko wsiadaliśmy na rower i jechaliśmy na spotkanie z przyjaciółmi, albo braliśmy piłkę i szliśmy na boisko.

Tęsknię za czasem, w którym miałem jeszcze dziadków i sądziłem, że moi bliscy zawsze będą. Gdy moi rodzice byli młodsi, a ja myślałem, że są nieśmiertelni. Kiedy nie myślałem o tym, czy jestem wystarczająco dobry albo wartościowy, tylko po prostu byłem – taki, jaki jestem. Gdy nie zastanawiałem się, co powinienem robić w życiu albo gdzie być, tylko zwyczajnie wybierałem i robiłem to, co lubiłem, czułem i na co miałem ochotę.

Tęsknię za czasem, który był wypełniony charakterystycznym dźwiękiem, przychodzącej wiadomości na Gadu-Gadu, oglądaniem zdjęć na Naszej Klasie i pilnowaniem limitu SMS-ów, wykupionych na cały miesiąc. Tęsknię za wakacjami, które zawsze pachniały świeżo skoszonym zbożem, domowym kompotem i długimi wieczorami, okraszonymi koncertem świerszczy i żab.

tęsknota

Spojrzenie za siebie

Tęsknię za czasem, gdy jeszcze nie wiedziałem, czym jest ból, cierpienie i krzywda. Kiedy towarzyszyła mi ta typowa dla dzieci nieskazitelność, czystość i niewinność. Tęsknię za domem i jego ciepłem, które zawsze mnie koiło i sprawiało, że odzyskiwałem spokój.

Tęsknię za czasem, w którym nie znałem śmierci osobiście, tylko słyszałem o niej z nagłówków gazet albo z telewizji. Kiedy niedziela była dniem wolnym od pracy i okazją na spotkania z bliskimi. Gdy cała rodzina zawsze spotykała się na ważnych wydarzeniach i wspólne je świętowała, nie szukając żadnych wymówek.

Tęsknię za czasem, w którym siadałem przy stole i grałem z babcią w Tysiąca, albo bawiłem się z nią samochodzikami, a potem prosiłem o zrobienie dla mnie porcji frytek. Gdy wspólnie z najbliższymi graliśmy w siatkówkę na podwórku, a za siatkę służyła nam zwykła brama. Kiedy czekałem na święta Bożego Narodzenia od połowy października i które zawsze miały w sobie tę niewypowiedzianą magię.

Tęsknię za czasem, w którym relacje romantyczne były tak proste, że sprowadzały się do chodzenia ze sobą. Tęsknię za tym, gdy jeszcze nikt nie powiedział mi, że jestem za jakiś. Kiedy nie myślałem o pieniądzach i nie wiedziałem, że istnieje coś takiego, jak markowe ubrania. Gdy dwa złote od rodziców było majątkiem, za które mogłem kupić w szkole drożdżówkę, sok i gumę do żucia.

Tęsknię za czasem, kiedy kochałem grać w szachy i dzięki nim zwiedzałem Polskę, poznawałem nowych ludzi, i uczyłem się życia. Gdy na gra na komputerze sprowadzała się do Pinballa. Kiedy w niedzielne popołudnie z całą rodziną, siedziałem przed telewizorem z wypiekami na twarzy i słuchałem, jak pan Szaranowicz krzyczy: Leć Adam, leć.

Tęsknię za czasem, w którym nie myślałem, czy jest dobrze, czy źle, tylko budziłem się rano i po prostu byłem…

to już nigdy nie wróci

Odeszło i nie wróci

Tęsknię za tym, czego nie ma i co odeszło. Zegar wskazuje kilka minut przed północą. Myślę, że prawdę mówią Ci, którzy twierdzą, że noc i ciemność wyzwala z człowieka to, co leży w sercu najgłębiej i to, o czym nie mówimy w ciągu dnia. Na potwierdzenie moich słów, za ścianą właśnie zaczynają kłócić się sąsiedzi. Piękny chichot życia, prawda? Tymczasem nie musicie się martwić o mnie, bo tęsknota to ludzka rzecz, a mój sentymentalizm i nostalgia potrzebują czasami ujścia. Jestem pewien, że i Wy tęsknicie za czymś lub za kimś.

Być może nawet w tym momencie.

Pamiętajcie, że nie jesteście w tym sami. Inni też tęsknią, płaczą, wspominają, a potem ocierają łzy i z charakterystycznym ukłuciem w sercu, kontynuują swoje życie. Bo taki jest los człowieka – w pewnym momencie życia przemija to, czego wcale nie chcemy zostawiać za swoimi plecami. My musimy iść jednak dalej. Nie mamy innego wyjścia, jeśli pragniemy być przy tym i przy tych, którzy są teraz i którzy nadejdą w przyszłości.

Jeśli tęsknicie, to znaczy, że kochaliście i było to dla Was ważne.

Potęsknijmy razem.

Zamrożeni lękiem, skrępowani opiniami, zatrzymani w czasie stoimy na rozdrożu i myślimy, gdzie chcemy iść. A im dłużej myślimy, analizujemy i interpretujemy przyszłość, której nie ma, tym więcej kłódek ląduje na naszych ustach i łańcuchów, związujących nasze nogi, ciała i serca. Tkwimy więc w jednej pozycji, nieczuli i nie czujni na siebie, zapominając, jak ważny dla naszego życia jest ruch…

Zacznijmy z tym, co mamy teraz. Idźmy na tę podróż. Ruszmy się, nawet jeśli czujemy się ociężale, niezgrabnie albo dziwnie.

Zawsze znajdziemy coś, czego – według nas – będzie nam brakować, o ile będziemy tego szukać. A gdyby tak przestać? Spojrzeć przed siebie, zaakceptować strach i lęk przed nieznanym, zostawić za sobą krzywdzące opinie innych, wziąć głęboki wdech i wraz z wydechem, zrobić pierwszy krok?

Nie wiemy, co się stanie. Zacznijmy, a później zobaczymy… Podczas podróży.

odwaga w podejmowaniu decyzji

Boję się. A Wy?

Strach i lęk nie wyklucza działania ani nie zaprzecza odwadze. Osobiście bardzo podziwiam ludzi, którzy działają nie bez strachu i lęku, ale pomimo strachu i lęku. To całkiem normalne, że boimy się tego, czego nie znamy i nie wiemy. Nie możemy znać drogi, której jeszcze nie przeszliśmy. Nie mamy pojęcia, co nas spotka: spełnienie, satysfakcja, miłość i radość, czy rozczarowanie, gniew, smutek i ból, a może będzie to mikstura przeróżnych stanów, emocji, uczuć i doświadczeń?

Każdego dnia boję się, a Wy? Pomijam już fundamentalne lęki egzystencjalne, dotyczące chociażby śmierci – nie tylko mojej, ale i bliskich osób. Odczuwam jednak lęk w wielu sytuacjach: czasami jest to jedynie „ukłucie niepokoju”, a czasami „paraliżujący bezwład”. Bez względu na intensywność mam w sobie strach i lęk, z którymi zarówno idę przez znane drogi, jak i wchodzę na nowe ścieżki.

Nie jestem herosem ani bohaterem. Jestem człowiekiem. Dlatego właśnie tak samo jak potrafię się śmiać, cieszyć i kochać, tak samo umiem również tęsknić, płakać, bać się i wkurzać! I każda z tych emocji, uczuć i stanów jest potrzebna na drodze, którą idę. Wypieranie, zaprzeczanie i ukrywanie jakiejkolwiek emocji jest obdzieraniem siebie z… Siebie. Ciężko być całością, gdy odrzuca się wybrane emocje lub uczucia. To tak samo, gdybyśmy ucięli sobie którąkolwiek kończynę i udawali, że wszystko jest w porządku.

Uwaga… Nie jest!

Dojrzałość emocjonalna

W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć fragment bardzo niepozornej książki, która początkowo może trącać amerykańskimi banałami, wypowiadanymi przez usta samozwańczych coachów, trenerów i mentorów. W moim przypadku okazało się jednak, że jest całkiem inaczej. Oddaję już jednak głos Don Miguelowi Ruizowi, który został spisany w książce „Cztery Umowy”:

Największa różnica między wojownikiem a ofiarą polega na tym, że ofiara dusi emocje, a wojownik je powstrzymuje. Ofiary tłamszą emocje, ponieważ boją się z nimi zdradzić, boją się powiedzieć to, co chciałyby powiedzieć. Powstrzymywanie zaś nie jest tym samym, co tłumienie. Powstrzymywanie oznacza trzymanie emocji w ryzach i wyrażenie ich we właściwym momencie – ani wcześniej, ani później. Dlatego właśnie wojownicy są nieskazitelni. Całkowicie kontrolują własne emocje, a zatem i swoje zachowanie.

Wybaczcie za określenia „Ofiara” i „Wojownik” – nie podobają mi się, bo są mocno nacechowane, ale chciałem wiernie zacytować fragment książki. Osobiście wolę przenieść tę różnicę na grunt nieco bardziej psychologiczny – w tym ujęciu przytoczony „Wojownik” to człowiek, który jest dojrzały emocjonalnie.

To on panuje nad emocjami, a nie emocje nad nim.

Utracona szansa

Zastanawialiście się kiedyś, ile wspaniałych talentów i potencjałów nigdy nie zostało odkrytych oraz rozwiniętych tylko dlatego, że ktoś bał się zacząć? Ile młodych i starszych ludzi nigdy nie zrobi, i nie zrobiło tego, czego pragną i kochają, bo nie ruszyli się z miejsca? Ile osób nie wie, że żyje w Matrixie i bierze udział w chorej grze planszowej, narzuconej przez kulturę, społeczeństwo i władzę?

Ruszmy się. Nie ma wielu piękniejszych i uwalniających rzeczy w życiu człowieka, niż możliwość samostanowienia i podejmowania decyzji.

Jedna z bliskich mi osób powiedziała kiedyś, że nienawidzi lęku. Nie miała jednak na myśli tego, że go wypiera i nie akceptuje. Chodziło jej o to, jak przykre konsekwencje przynosi lęk, jeśli go wybieramy i się nim kierujemy. Utracona szansa na wspaniałą miłość, bo nigdy nie wykonaliśmy tego „pierwszego kroku” w relacji i nie zainicjowaliśmy kolejnego spotkania albo rozmowy. Zaprzepaszczona okazja na przeprosiny, bo zbyt długo czekaliśmy i śmierć zabrała człowieka, do którego chcieliśmy skierować nasze słowa. Stracona możliwość robienia tego, czego się kocha, bo zawsze baliśmy się odejść z pracy, zabrać głos i zawalczyć o to, co nam się należy.

Nie będę Krzysztofem Kolumbem jeśli powiem, że świadomość utraconej szansy na cokolwiek z powodu lęku, jest bardzo bolesna, prawda?

utracona szansa na miłość

Życzliwym, dziękujemy…

Mam problem z osobami, które nie dość, że nie pomagają i nie wspierają, to jeszcze szkodzą, utrudniają i przynoszą ból. Jako że tacy ludzie często nie mają pojęcia, jak wielką krzywdę wyrządzają innym, pozwolę sobie teraz powiedzieć coś bezpośrednio do takiej właśnie osoby.

Po co w ogóle otwierasz usta i robisz cokolwiek, jeśli nie masz zamiaru zrobić czegoś dobrego dla drugiego człowieka? Czy naprawdę jesteś tak wielkim egoistą, egocentrykiem i (przepraszam) idiotą, aby nie widzieć, że Twoje „ja” nie jest teraz ważne? Czy naprawdę jesteś takim krótkowzrokowcem, że nie widzisz następstw swojego działania?

Przykre jest, że tacy „Życzliwi” znajdują się często w najbliższym gronie osób, od których potrzebuje się wsparcia, wiary i miłości. Tacy „Życzliwi” nie pozwalają rozłożyć skrzydeł i wzlecieć – oni te skrzydła podcinają, skubią i niszczą. W efekcie wiele osób cierpi na niską samoocenę czy brak poczucia własnej wartości i pewności siebie, a to i tak w miarę „łagodne” konsekwencje…

Odnosząc to do naszego tematu, chyba nie muszę mówić, że osoba z takim bagażem bólu, krzywdy i cierpienia, będzie prawdopodobnie rzadziej podejmowała kroki w nieznane, niż człowiek, który otrzymał wsparcie i miłość? Ból i krzywda to zbędny, i bardzo ciężki balast w plecaku, w którym wyruszamy na przygodę. Wsparcie i miłość to natomiast pyszne, i karmiące pożywienie, które dodaje sił i energii w trakcie wędrówki.

Mam prośbę do Was i siebie samego.

Jeśli czujemy, że liny krępują nasze ruchy, kłódki wciskają się w nasze twarze i zamykają nam usta, łańcuchy zaciskają się wokół kostek i nadgarstków, a serca są ściśnięte lękiem, zastanówmy się, czy te wszystkie ubezwłasnowolniające przedmioty są nasze, czy kogoś innego? Jeżeli zostały nam podarowane w prezencie przez „Życzliwego”, zlokalizujemy tę osobę i pokażmy jej – w szacunku do siebie i do niej – co nam uczyniła.

Być może to będzie klucz, który pozwoli nam przeciąć liny, zrzucić łańcuchy i odpiąć wszystkie kłódki…

Stara nowa droga

Dużo napisałem o tym, aby wyruszyć w podróż, rozpocząć przygodę, zrobić pierwszy krok… Nie zawsze jest to jednak konieczne. Znów mącę w kociołku naszej dyskusji, ale czy nie na tym polega właśnie piękno myślenia, że jesteśmy w stanie brać pod uwagę wiele perspektyw, z których żadna nie musi być prawdziwa, ani tym bardziej jedyna?

Dla mnie temat „wybierania drogi” jest trudny, bo zderza się w nim wiele idei. Osławione już „wychodzenie ze strefy komfortu”, przełamywanie własnych barier, odwaga i działanie mimo lęku, a jednocześnie poczucie bezpieczeństwa, słuchanie własnych potrzeb, niezmuszanie się do czegokolwiek… To nie moment, aby porozmawiać o każdej z tych kwestii, ale jestem pewien, że kiedyś on nadejdzie.

Chcę jednak jedynie powiedzieć, że czasami nie musimy nigdzie iść. Czasami wszystko, czego potrzebujemy, chcemy i pragniemy, już mamy. Wystarczy odwrócić głowę od nowej drogi i spojrzeć z dystansu oraz nowej perspektywy na to, co chcieliśmy za sobą zostawić. Paradoksalnie to też będzie nowa droga, bo każdą drogą możemy przejść tylko raz – później zawsze wygląda ona inaczej.

I wiecie, co?

Zarówno pozostanie, jak i pójście przed siebie może Wam przynieść dokładnie tyle samo szczęścia, miłości i spełnienia, co bólu, cierpienia i smutku. Żadna z tych dróg nie jest ani zła, ani dobra. One po prostu są i czekają na nasz wybór. Nigdy się nie dowiemy, co skrywają, dopóki nie spróbujemy. Boże, jakie to życie jest wspaniałe w swej prostocie! 

podróż w nieznane

Odpowiedzialność wyboru

Mam alergię na motywacyjny bełkot, dlatego nie powiem, że „Możecie wszystko!” i „Zawsze dacie radę!”. Po pierwsze, nie możemy wszystkiego. Po drugie, nie zawsze musimy dawać radę i czasami warto sobie odpuścić. Po trzecie, droga którą wybierzemy może być tą, której się słusznie baliśmy. Nikt tego nie wie, choć wierzący powiedzieliby, że „Bóg na pewno wie”. Uważałbym natomiast przed czekaniem na boski znak, który wskaże nam drogę. Z tego co wiem i w co wierzę, Bóg rzadko tak czyni i objawia się raczej w naszym działaniu, sile i wierze, aniżeli robi cokolwiek za nas.

Wszystko, co zrobiliśmy, robimy i będziemy robić, przyniesie konsekwencje. Bez względu na to, którą drogę wybierzemy, jak długo będziemy nią szli i co nas na niej spotkamy – pewne jest, że doświadczymy skutków naszej decyzji. Niektóre będą przyjemniejsze, inne nieco mniej. Wyłącznie od nas jednak zależy, co z nimi zrobimy.

Victor Frankl w swoim ponadczasowym dziele „Człowiek w poszukiwaniu sensu” napisał:

(…) człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru własnej drogi.”

W innym fragmencie natomiast zapisał:

Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.”

Cytować tę książkę mógłbym cały dzień, ale wolę, abyście sami ją przeczytali.

Każda podróż to odpowiedzialność za konsekwencje. Pamiętajmy jednak, że brak podróży też niesie konsekwencje. Pytanie, których z nich wolimy doświadczyć?

Zostawiam Was z otwartą i niezakończoną rozmową, wierząc, że sami dokończycie ją ze sobą w sobie.

________________________

Jeśli doczytaliście do tego momentu, mam dla Was ważną informację. To mój trzeci esej, który napisałem w ostatnim czasie, i ostatni – przynajmniej w tej formie. Przez kolejne miesiące zamilknę, ale nie oznacza to, że przestanę mówić. Będę to robił, ale w zaciszu własnego domu, a kiedy nadejdzie czas… Znów porozmawiamy.

Wierzę, że będą to ciekawe i wartościowe dialogi.

A jeśli chcecie zrobić mi niespodziankę, napiszcie do mnie wiadomość na moim Facebooku – Tomasz Bruch (kliknijcie link) i podzielcie się swoimi przemyśleniami na tematy, które poruszam w esejach lub po prostu napiszcie mi, co u Was słychać.

Do usłyszenia w kolejnej rozmowie!

Gdy moi rówieśnicy kończą studia, chwaląc się zdjęciami z pracą magisterską, ja kończę kolejny projekt i udostępniam go klientowi. I choć nigdy nie żałowałem, i nadal nie żałuję porzucenia studiów, w takich chwilach odzywa się we mnie szept sentymentalisty, niosący ze sobą powiew tego, czego nie wybrałem. Ten szept ma zapach przedłużonej beztroskości, woń mniejszej odpowiedzialności i zaduch ogromnych nadziei, jeszcze niezweryfikowanych przez rzeczywistość.

szept sentymentalisty

Gdybym został, byłbym psychologiem

Jestem częścią Facebookowego i Instagramowego życia. Niezbyt interesuje mnie, co robią inni, ale czasami dotrze do mnie zdjęcie z życia moich znajomych. Jest 2022 rok, a to oznacza, że moi rówieśnicy – rocznik 98 – zostali „nominowani przez system” do kończenia studiów, bronienia prac magisterskich i dumnych zapowiedzi podbijania rynku pracy. Dlatego dość często widzę zdjęcia, które mówią: „Skończone! Jestem magistrem”.

Zwykle mam w głowie gratulacje, kierowane pod adresem moich wytrwałych znajomych. Mnie się nie udało strawić polskiej myśli edukacyjnej, dlatego mam duży szacunek dla wszystkich, którzy świadomie przeszli przez studia. Czasami natomiast słyszę szept sentymentalisty: „Gdybyś nie robił przerwy po liceum i nie odszedł po pierwszym roku studiów, byłbyś teraz magistrem, byłbyś psychologiem”.

Byłbym…

Ale myślę, że byłbym również sfrustrowanym i zagubionym człowiekiem.

Naprzeciw nieznanemu i niepewnemu

Jestem szczęśliwy. Nie będę rozwodził się nad życiem prywatnym (bo jest prywatne…), ale mam wszystko, czego potrzebuję. Włącznie z pracą, którą lubię. O ile teraz czuję się pewnie z tym, co wybrałem i co robię, to podjęcie tej decyzji nie było łatwe.

Myśl o odejściu ze studiów pojawiła się po pierwszym semestrze. Na koniec pierwszego roku byłem już zdecydowany, ale przestraszony, dlatego wątpiłem w swój wybór. Ostatecznie poszedłem na roczny urlop dziekański, przedłużając sobie możliwość podjęcia decyzji. Gdy po roku wybił termin, w którym musiałem dokonać nieodwołalnego wyboru, nadal się wahałem: między „pewnymi” studiami i „niepewną” ścieżką copywritera/pisarza.

Z pomocą psychologa i najbliższych wybrałem tę „niepewną” drogę.

Na ten moment mogę powiedzieć, że ta „niepewność” drogi nie jest prawdziwa, tylko zaaplikowana przez system edukacji, w który zostaliśmy wrzuceni od najmłodszych lat. Wielu chce, abyśmy wierzyli, że „pewne jest to, co przebiega pod dyktando systemu”. To nieprawda, a jedyną opcją do prawdziwego zweryfikowania jakiejkolwiek drogi jest pójście nią i zobaczenie, co znajduje się za zakrętem i górką…

studia droga w nieznane

Idę i sprawdzam, badam, doświadczam…

To nie miejsce, ani czas na rozpisywanie się na temat drogi, którą przeszedłem. Moja podróż trwa, więc pisanie o niej byłoby tak samo zasadne, jak tworzenie biografii sportowców, którzy nadal są czynnymi zawodnikami (nigdy nie rozumiałem motywacji autorów, poza chęcią zarabiania pieniędzy).

Nie ma jednego sposobu na życie i jednej drogi do tego, czego pragniemy. Wiele osób – przez te wszystkie lata edukacji – wmawiało mi i pokazywało, że jedynymi słusznymi opcjami na „życie” i „pracę” są dobre szkoły, ukończenie studiów, zdobycie wykształcenia… Przez lata żyłem w przeświadczeniu, że tak trzeba, mimo że czułem, że to Matrix – coś nierealnego, w co jestem wpychany.

Wybrałem inaczej, ale Ty nie musisz.

Wrzucony w pralkę rzeczywistości

Każda decyzja niesie konsekwencje. Świadomie pozbawiłem się czterech lat studiowania, podczas których mógłbym poznać wiele świetnych osób, dużo się nauczyć, poszerzyć swoje horyzonty, nawiązać cenne kontakty, rozwinąć zainteresowania albo wyjechać za granicę. Nie mogę dziś pochwalić się, że jestem magistrem i psychologiem. Nie mogę usłyszeć gratulacji od znajomych, przyjaciół lub rodziny. Nie mogę doznać tej mieszanki satysfakcji, ekscytacji i nostalgii, wynikającej z tego, że to koniec – pora na nowy etap.

Mam takie poczucie, że studiowanie to brama do dorosłości. Przechodząc przez nią, przygotowujesz się do tego, co czeka Cię w rzeczywistości bez wykładów, ćwiczeń, zaliczeń, egzaminów. Mam wrażenie, że studiowanie jest nie tylko po to, abyśmy zdobyli wykształcenie, ale abyśmy nauczyli się żyć w świecie poza murami uczelni. Nie wiem, czy się zgodzisz, ale studiowanie przypomina mi przedłużenie beztroskości z poprzednich lat edukacji, która jest połączona z samodzielnością i niezależnością dorosłości.

Gdy myślę o tym w ten sposób, wiem, co straciłem. Czasami dyskutuję z szeptem w moim głowie, który sugeruje, że: „zrezygnowałem z młodości”. Momentami ciężko mi tego słuchać, ale tylko dlatego, że skurczybyk ma trochę racji, co nie? Z drugiej strony jest mi dobrze. Nie żałuję swojej decyzji. Jestem wdzięczny za to, co mnie spotkało, mimo że na początku czułem się oszołomiony życiem poza „systemową edukacją”. Miałem wrażenie, że moja rzeczywistość jest gigantyczną pralką, która kręci się szybciej, niż powinna.

Dziś nic się nie kręci. Mam stabilne podłoże pod stopami. Czasami zawieje wiatr. Czasami się przewrócę, ale wtedy korzystam z okazji i po prostu leżę. Czuję wolność, której nie czułem podczas studiowania. Ceną tej wolności jest natomiast… Wolność. Wybaczcie, ale nie będę tego tłumaczył. Sami poszukajcie w tym znaczenia dla siebie.

szept sentymentalisty wolność

Szept sentymentalisty

Szept sentymentalisty towarzyszy mi przez całe życie. Czasami się śmiejemy, czasami płaczemy, a czasami sprzeczamy się o drobiazgi. Lubię go jednak, bo przynosi mi refleksję i świadomość konsekwencji moich decyzji. Poza tym jest całkiem mądry, wrażliwy i ma trafne przemyślenia.

Studiowanie, pracowanie, prowadzenie własnej firmy i jakikolwiek wybór nie jest na zawsze. Czasu cofnąć nie możemy, ale zawsze możemy zdecydować inaczej. Każdy wybór to jednak konsekwencje, za które trzeba wziąć odpowiedzialność. To nie ten etap, w którym możemy schować się za mamą albo zastawić się tatą.

Nie telepmy się jak ryba, której brakuje tlenu – nie zmieniajmy, co pięć minut decyzji, miotając się między kilkoma ścieżkami. Dajmy sobie czas, aby poznać drogę, którą idziemy. Nie ignorujmy drogowskazów, które pojawiają się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Bądźmy wytrwali, ale jednocześnie czujni i gotowi na konsekwencje – na tyle, na ile to możliwe.

Życzę tego zarówno tym z Was, którzy wybrali studia i właśnie je kończą lub zaczynają, jak i tym z Was, którzy zrezygnowali ze studiowania i poszli inną ścieżką.

Na koniec chcę powiedzieć coś, co myślę, że jest najważniejsze: bez względu na wszystko – wierzcie w siebie.

#kolejne artykuły