Życie składa się z przyjazdów i wyjazdów, przychodzenia i odchodzenia, rozstawania się i łączenia, mówienia: „Stęskniłem za Tobą!” i „Do zobaczenia następnym razem!”. Pomiędzy tym rozgrywa się natomiast rzeczywistość, naznaczona codzienną radością, smutkiem, złością i wieloma emocjami, uczuciami oraz stanami, które w większości przeżywamy w samotności. Każde pożegnanie to mała śmierć, która w tym przypadku definiuje to, co było, a nierzadko było to piękne. I chyba słowo „było” jest tutaj kluczowe, bo często trudno uwierzyć, że najlepsze, co możemy zrobić, to opuścić rzeczywistość, która do tej pory wydawała się trwalsza niż świat.
Rozszczepienie duszy
Dojrzewałem, czytając książki o młodym czarodzieju, będącym wybrańcem magicznego świata. Z Harrym Potterem w umyśle chodziłem do gimnazjum, zastanawiając się, czemu nie mogłoby ono wyglądać jak Hogwart? Byłem nastolatkiem, wkraczającym w świat pierwszych poważniejszych znajomości i przyjaźni, dlatego tak wiele przyjemności, ale również niewypowiedzianej tęsknoty, sprawiało mi przeżywanie przygód z Hermioną, Ronem, Harrym i pozostałymi. Byłem również zafascynowany Voldemortem i tworzonymi przez niego horkruksami, czyli przedmiotami, w których ukrywał cząstkę swojej duszy, chcąc zachować nieśmiertelność.
Wspominam ten magiczny świat czarodziejów, ponieważ myślę, że każdy z nas rozszczepia swą duszę za każdym razem, gdy przychodzi, a potem odchodzi, przyjeżdża i wyjeżdża, łączy się i rozstaje. Nie umieszczamy jednak cząstek siebie w przedmiotach, ale miejscach, wspomnieniach i wspólnych przygodach. W tym konkretnym spacerze w lesie, na którym pierwszy raz złapałeś ją za rękę. W tym wieczorze, na którym pierwszy raz go pocałowałaś. W tym smaku ciasta, które zawsze piekła babcia specjalnie na Twój przyjazd. W tym aromacie porannej kawy, którą razem piliście. W tym konkretnym uśmiechu człowieka, którego już nie ma…
Rozszczepiamy się, umieszczając cząstkę siebie w miejscach i przygodach, które przeżywamy i myślę, że to całkowicie naturalne, dopóki zachowujemy jedność ze sobą i nie powierzamy swojej duszy drugiej osobie. Odpowiedzialność za siebie samego jest aż nadto wystarczająca dla każdego, aby ktokolwiek miał odpowiadać jeszcze za kolejną osobę. Oddawanie swej duszy drugiemu jest wyborem drogi Voldemorta i tworzenia horkruksów ze strachu oraz lęku. Zamiast tego można natomiast być pełnią i całością, wybierając drogę miłości i wdzięczności: za to, co było, a co minęło i wymaga pożegnania.
Kiedy dwójka ludzi łączy się ze sobą w relacji romantycznej, panuje przekonanie, że oto „dwie połówki stworzyły całość i dopełniły siebie nawzajem”. Szczerze uważam to za bzdurę i wierzę, że prawdziwą, dojrzałą, satysfakcjonującą i szczerą relację z drugim człowiekiem można zbudować wtedy, gdy obie osoby są całością. Nie oznacza to, że taka relacja zawsze zakończy się „happy endem”, ale będzie miała przynajmniej szansę zaistnieć. Poza tym ludzie przychodzą i odchodzą, dlatego powierzanie komukolwiek swej duszy, jest niebezpieczne. I nie chodzi o brak wiary lub zaufania, ale o zwyczajną miłość do siebie. Koniec końców zawsze zostajemy sami ze sobą i jedyną stałością w świecie pożegnań oraz powitań, jesteśmy my sami.
Wspinaczka
Moja zdolność adaptacji do zmian jest nieproporcjonalnie niska do ironii życia, które z niesamowitą wprawą oraz doskonałym poczuciem humoru patrzy na mnie, drapie się po głowie, mówi: „A co by było jeśli…”, a potem kręci mną we wszystkie strony, zmienia moją rzeczywistość i życzy mi powodzenia z szerokim uśmiechem. Ostatnie półtora roku były dla mnie wspinaczką bez zabezpieczenia po skalnej ścianie: dużo adrenaliny, wolności, ekscytacji i ciekawości, co czeka na mnie wraz z kolejnym chwytem skały, a jednocześnie było to okupione ogromnym stresem, strachem, lękiem i niepokojem. To jedna z tych niebezpiecznych sytuacji, która może zabić, ale jeżeli się ją przeżyje, to wspomnienie tej przygody i jej ekscytująca część pozostaje do końca życia.
Przeżyłem i jestem wdzięczny.
Im częściej pojawiają się zmiany w moim życiu, tym łatwiej i lepiej się do nich adaptuję. Jeszcze kilka lat temu sądziłem, że moja wymarzona przyszłość opływa w stabilności, bezpieczeństwie, rutynie, spokoju, szumie drzew za oknem, trzaskającym ogniu w kominku i wszystkim, co znane. Teraz również lubię stabilność i spokój, a bezpieczeństwo potrzebne jest każdemu, ale dodałem do tego przygodę, otwartość, przeżywanie, spontaniczność i wolność. Zamiast szumu drzew za oknem, wolę go doświadczać, śpiąc w hamaku w lesie. Zamiast ognia w kominku, wolę ten „żywy” – w naturze. Zamiast ciszy, lęku i skromności, wolę znać swoją wartość, swoje granice i swoje zdanie. Zamiast udawać, że żyję, wolę żyć.
Chwilowość życia
Zaczynam nie tylko rozumieć ideę i sens życia, ale również ją czuć i smakować. Wszystko, co przeżywamy, jest chwilowe: zarówno wybuch radości w towarzystwie ukochanej osoby, jak i głęboka rozpacz po stracie kogoś bliskiego. Aby jednak ta „chwilowość” miała szansę zaistnieć, trzeba pozwolić odejść temu, co stare i zaakceptować, że nie wszystko jest zależne od nas. Ta chwilowość jest ważna, ponieważ definiuje piękno życia, wyrażane poprzez niesamowite i niespodziewane wydarzenia, które zmieniają naszą rzeczywistość tak diametralnie, że zastanawiamy się, jak to wszystko jest możliwe.
Kilka lat temu chwilowość życia „zaatakowała” mnie i przyniosła mnóstwo dobrego. Było go tak wiele i było to tak zaskakujące, że przez dłuższy czas nie poznawałem własnego życia. Znalazłem się jednak w punkcie, o którym marzyłem i będąc w nim, po pewnym czasie zorientowałem się, że nie lubię chwilowości życia i boję się jej. Wynikało to z dość prostego faktu: nie chciałem, aby chwilowość życia mnie znów „zaatakowała” i żebym stracił to, co mam i co daje mi tyle szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa. Z pewnego punktu widzenia okazałem się hipokrytą, ponieważ straciłem sympatię do tej cechy życia, która wcześniej dała mi to, czego pragnąłem i potrzebowałem. Lęk przed chwilowością życia sprawił natomiast, że stałem się niespokojny, asekuracyjny i pełen wątpliwości z jednym, uporczywym pytaniem w głowie:
„A co jeśli to stracę?”
I wiecie co?
Straciłem.
Nie mam pojęcia, czy stało się tak, ponieważ wystraszyłem się chwilowości życia i zacząłem żyć w rytm lęku, zamiast pełnej wdzięczności i miłości za to, co wówczas realnie posiadałem. Wiem jednak, że straciłem to, na czym opierała się moja ówczesna rzeczywistość i nawet jeśli tak „po prostu miało być”, to utrudniłem sobie (i nie tylko) część tego okresu, który był dla mnie tak szczęśliwy. Czasami bez względu na to, co zrobimy i co pomyślimy, i tak nie zapobiegniemy pożegnaniu oraz odejściu. Warto więc robić wszystko, co tylko możliwe, aby lęk przed ewentualną, wyimaginowaną utratą i pożegnaniem nie zabrał wdzięczności, radości i miłości z chwili obecnej, która jest rzeczywista.
Żałuję w życiu kilku rzeczy, ale nie tego, że dochodziło w nim do pożegnań. Żałuję natomiast tego, że bałem się przyszłości na długo przed tym, zanim nadeszła, zatruwając tym samym radość z teraźniejszości. Nie róbcie tego. Nie warto, nawet jeśli przyszłość okaże się prawdą.
Akt odwagi
Wybieranie tylko tego, co znane w moim przypadku, wynikało z lęku przed powitaniem nowego i pożegnaniem starego. Czasami lubię posługiwać się pewną metaforą, która mówi, że ludzie świadomie lub nieświadomie wybierają tkwienie w „gównie życia” tylko dlatego, że jest to znane gówno, a strach i lęk przed nieznanym jest tak silny, że wolą cierpieć w pozornie „bezpiecznym” oraz „komfortowym” środowisku. Nieraz przybiera to postać pracy w miejscu, w którym nie chce się pracować, a niekiedy jest to związek partnerski lub małżeński, w którym od dawna nie ma namiętności, intymności i zaangażowania, a pozostało jedynie przyzwyczajenie, wspólny kredyt i kilka zdjęć na ścianie…
Świadome pożegnanie i odejście w zgodzie ze sobą jest natomiast jednym z najodważniejszych aktów, które może wykonać człowiek i jednym z najpiękniejszych darów, które można sobie dać. Nie wynika to jednak z tego, że nowe jest zawsze lepsze, bo przecież każdy z nas wie, że nie zawsze tak jest: nowa praca może być jeszcze bardziej stresująca, nowe mieszkanie może być bardziej frustrujące z powodu głośnych sąsiadów, a nowe otoczenie może okazać się niesprzyjające. Piękno i odwaga pożegnania bierze się natomiast z samego faktu podjęcia trudnej decyzji, wykonania niełatwego kroku i przekonania się, że pomimo obaw i lęku, można zamknąć za sobą drzwi do starego i wyjść naprzeciw nowemu, nawet jeśli nie od razu będzie ono wymarzone.
Potrzeba bowiem czasu, aby zbudować coś od podstaw, prawda?
Nie oczekujmy więc, że tuż po zamknięciu drzwi do starego, natychmiast poczujemy ulgę, radość i ekscytację – choć oczywiście i takie sytuacje się zdarzają, aczkolwiek moim zdaniem zwykle świadczą o tym, że do pożegnania powinno dojść znacznie szybciej. Najczęściej jednak pożegnanie wymaga przejścia przez pewien okres „żałoby” po tym, co zostało, a co świadomie opuściliśmy. Warto dać sobie czas na każdą emocję, stan i uczucie, ale jednocześnie nie zostawać w tym dłużej, niż to konieczne. Nie można bowiem zbudować i dostrzec nowego domu, jeśli wciąż stoimy w starym. I pojęcie domu jest tutaj wyłącznie metaforą, rozumianą nie jako budynek, ale jako coś, co do tej pory było postrzegane jako źródło bezpieczeństwa i spokoju: środowisko, ludzie czy miejsce.
Każde pożegnanie jest nadzieją nowego początku: ani lepszego, ani gorszego, tylko nowego. I właśnie ta nieodkryta przestrzeń życia sprawia, że warto odejść od tego, co przestało nam służyć i czego nie można już zmienić. Piękno odchodzenia, wyjeżdżania i zamykania drzwi ostatni raz wynika z czekającego nas powitania w nowym miejscu, otoczeniu i życiu. Wiem, że jeśli pożegnanie jest bolesne i trudne, to ciężko przyjąć perspektywę nowego początku, bo kusi nas i przywołuje bezpieczeństwo tego, co znane i stare. Często jednak stare nie ma już sił i przestrzeni, aby istnieć i trzeba pozwolić mu odejść…
Nie trzymajmy w swoim życiu trupów, bo prędzej czy później sami się w nich zamienimy.
Dom
Żebyście sobie nie myśleli: nie każde pożegnanie, które dokonało się w moim życiu, wynikało z mojej decyzji. Ba! Te, które były najcięższe, ale równocześnie najpotrzebniejsze w danej sytuacji, nie zostały stworzone i wypowiedziane przeze mnie. Nie jestem więc arcymistrzem pożegnań. Jestem natomiast strasznym i niepoprawnym sentymentalistą z tendencją do przywiązywania się do miejsc oraz osób, co powoduje, że wszelkiego rodzaju „rozstania” są dla mnie trudne.
Ale uwierzcie: doskonalę się w tym!
Dostrzegam bowiem potrzebę pewnych pożegnań i zostawienia za sobą tego, co stare: relacji, która jest martwa, pracy, w której nie ma życia czy miejsca, w którym nie ma, czym oddychać. Dlatego za każde pożegnanie jednak tak samo wdzięczny, bo szczerze wierzę, że dzięki nim mam okazję być w miejscu, w którym jestem teraz. I choć jest kilka spraw, które chętnie bym zmienił (lub zmieniam), to jednak wciąż uważam się za naprawdę szczęśliwego człowieka. Przez wiele lat bałem się, że pozostawienie tego, co znane i odejście w kierunku nowego, jest porzuceniem domu. Choć zajęło mi to ponad dwadzieścia lat, dziś czuję dom w sobie. Dzięki temu nieważne, gdzie jestem i z kim jestem, potrafię poczuć się względnie spokojnie, bezpiecznie i ciepło. Dlatego nie mam potrzeby posiadania domu, rozumianego w kategorii budynku, ani posiadania własnego mieszkania i czegoś, co często nazywa się własnym kątem.
Oczywiście, to nie zawsze tak działa, bo nawet kochając siebie i żyjąc ze sobą w zgodzie, doskwiera mi momentami samotność i brak… Po prostu brak. To normalne, bo ludzkie. Pewnych potrzeb nie jestem w stanie sobie zaspokoić w takim stopniu, jak zrobiłby to drugi człowiek. Ale robię, co mogę i ile mogę, aby w każdej chwili życia czuć się dobrze, bezpiecznie i spokojnie z samym sobą. Jestem przekonany, że umiejscowienie domu w wewnątrz zamiast na zewnątrz, potrafi oszczędzić wiele zdrowia, zwłaszcza psychicznego. Maleje bowiem rola domu jako miejsca fizycznego, a znacznie wzrasta ranga doświadczeń, ludzi i przeżyć, czyli tego, co jest de facto najistotniejsze i najtrwalsze, ponieważ wykracza poza materię.
Jeszcze kilka lat temu myślałem, że muszę mieć własny dom z ogródkiem na skraju lasu. Oczywiście, nie obrażę się, jeśli kiedykolwiek tak się stanie, ale teraz wiem, że mogę żyć w gliniance albo namiocie w lesie, byleby z odpowiednimi ludźmi i właściwym podejściem do życia. Właściwym znaczy zgodnym z własnymi przekonaniami i potrzebami oraz spokojnym i harmonijnym. Szczerze wierzę, że dom jako budynek z fundamentami i ścianami jest strasznie zimnym oraz pustym miejscem bez miłości do siebie i ludzi, wspólnego czasu, rozmów, doświadczeń, przeżyć i przygód.
Wciąż nie jest mi łatwo wyjeżdżać ze znanego i przyjeżdżać do nowego. Wciąż wiąże się to z rozszczepianiem cząstki swojej duszy, ale im częściej tego doświadczam, tym bardziej zmieniają się proporcje pomiędzy smutkiem a ekscytacją – na korzyść tego drugiego. Prawdopodobnie nie zmienię już nigdy tendencji, jakie mam do przeżywania pewnych rzeczy, ale wiem, że zawsze mogę zmienić swoją perspektywę i podejście do tego, co na mnie czeka.
Pożegnania są potrzebne, bo otwierają drogę i robią przestrzeń na nowe powitania. Chciałbym powiedzieć, że każde pożegnanie jest warte tego powitania, ale nie mogę tego zrobić, bo nie zawsze tak jest. Zamiast tego pragnę jedynie przypomnieć, że jedyną osobą, z którą nie powinniśmy się żegnać, nawet w obliczu śmierci, jesteśmy my sami. Nie bądźmy więc Voldemortem, rozdzierającym swą duszę na kawałki. Bądźmy raczej jak Harry, który swą siłę czerpał z miłości: kochających rodziców, wspierających przyjaciół, ekscytujących przygód i niezapomnianych wspomnień.
Do zobaczenia następnym razem
Pożegnania nie są ani przyjemne, ani trudne. To my nadajemy im wartość emocjonalną, odpowiadającą przywiązaniu i uczuciom do czegoś lub kogoś. To normalne, że nie chcemy opuszczać ukochanej osoby, ani nie chcemy wyjeżdżać z bezpiecznego i ciepłego miejsca. Często jest to jednak konieczne: nie dla rozwoju siebie, ale dla dobra życia w zgodzie ze sobą. Wiecie, że nie zawsze miejsce, w którym jest nam dobrze, służy nam i naszej duszy? Nieustannie przyjeżdżamy i odjeżdżamy, przychodzimy i odchodzimy, witamy się i żegnamy. Takie jest piękno natury, zapisane w cyklu życia i śmierci każdej istoty. Rodzimy się i umieramy, a wszystko pomiędzy tym jest kwestią naszych wyborów: lepszych, gorszych, zaplanowanych, spontanicznych, przemyślanych, impulsywnych… Po prostu decyzji, które w obliczu śmierci nie mają większego znaczenia, bo koniec końców liczy się, czy były one podjęte w zgodzie ze sobą?
Nie chcę, abyście mnie „dobrze zrozumieli” i „odgadnęli moją intencję”. Chcę natomiast, abyście dobrze zrozumieli siebie i poznali swoje potrzeby. Na tym polega piękno słów, że każdy rozumie je na własny sposób, przepuszczając przez sito swojego życia i doświadczeń. I uwierzcie, że choć napisałem w swoim życiu tysiące stron, pod którymi podpisałem się swoim nazwiskiem, to wciąż podczas pisania i publikowania towarzyszy mi ekscytacja oraz przyjemność, okraszona jednak wątpliwością, wyrażoną pytaniem:
„Czy to ma sens? Czy to komukolwiek służy?”
Nad tym potrzebuję jeszcze popracować, choć może tak ma właśnie być?
Tymczasem tym tekstem mówię Do zobaczenia, myśląc o tym, co przeżyłem „tu” i co przeżyję „tam”. Żegnam się z pewną rzeczywistością i z nadzieją witam nową. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jak pięknie ujęła to Wisława Szymborska:
„Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie”.
Nie wiem, czy wrócę i gdzie będę. Nie wiem, jaki będę i czym się zajmę. Nie wiem, czy mnie zobaczycie i usłyszycie, bo nie wiem, jak długo będę żył. Wiem jednak, że tam, gdzie choć raz czułem dom, zawsze czuć go będę.
Dziękuję.