Wszędzie tylko liczby. Im są wyższe – tym lepiej! Co z tego, że każda dyscyplina ma inną specyfikę?! Sportowcy mają czasami naprawdę ciężko… Dzieje się tak głównie za sprawą tzw. niedzielnych kibiców. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak można porównywać to, co zrobił Robert Karaś, z tym, co robią polscy przedstawiciele innych dyscyplin. Niestety w wielu domach właśnie to się odbywa. Nieustanne porównywanie i tworzenie nagonki na tych, którzy na swoim koncie mają mniej „cyferek”.
Nie wiem, czy jest to wina naszej polskiej mentalności, czy w ogóle mentalności nas wszystkich – ludzi. Nie jestem nawet w stanie jednoznacznie powiedzieć, co stoi za takim mechanizmem. Chodzi mi o to, że bardzo kochamy liczby. Są one dla nas wielkością, która w naszej opinii wyznacza prestiż, status społeczny, czy w skrajnych przypadkach także to, jakimi ludźmi jesteśmy. Chciałbym także zaznaczyć, że temat jest bardzo szeroki. Można rozpatrywać go pod wieloma kątami, jednak na omówienie wszystkich możliwości, nie starczyłoby nam tutaj miejsca. Postaram się w przyszłych tekstach czasami wrócić do poruszanego tutaj tematu.
Tymczasem skupmy się na samych liczbach i ich naszym postrzeganiu.
Robert Karaś – inspiracja.
Pomysł na ten artykuł przyszedł mi do głowy bardzo przypadkowo. Zapewne wielu z Was słyszało już niebywałą historię, o wyczynie Polaka – Roberta Karasia. Gdyby ktoś nie wiedział, to tylko uprzejmie informuję, iż jest to 29-letni mężczyzna, który przed kilkoma tygodniami stał się Mistrzem Świata na dystansie potrójnego Ironmana. Co to znaczy? Trzymajcie się mocno. W czasie poniżej 31 godzin, pokonał 11.4 km płynąc, 540 km jadąc na rowerze oraz 126.6 km biegnąc. Dobrze czytacie. Żadne cyferki mi się nie pomyliły. Zrobił to i na dodatek poprawił rekord świata. Cyborg? Mistrz? To mało powiedziane.
Choć wyczyn ten zasługuje na uwagę, nie będę dziś o nim rozprawiał. Ewentualnie tylko delikatnie się posiłkował, aby przedstawić Wam rzecz, która niejako determinuje nasze postrzeganie rzeczywistości.
Kto ma ciężej? Farah, Sagan, czy Karaś?
Kiedy sobie o tym wszystkim myślałem, dotarła do mnie pewna myśl. Absurdalna. Może dla wielu dziwna w obliczu tego, czego dokonał Robert Karaś. Otóż zastanawiałem się, czy faktycznie miał on ciężej niż profesjonalny maratończyk, biegający na światowym poziomie i próbujący powiedzmy… Złamać rekord świata. Albo zawodnik z elity biegów na 5000 metrów? Czy Robert Karaś miał trudniej niż Mo Farah? Człowiek legenda, jeśli chodzi o biegi na dystansach 5000 i 10000 metrów? Idąc tym tokiem myślenia, czy z kolei Mo Farah ma ciężej, niż chociażby Peter Sagan, który trzy razy z rzędu zostawał mistrzem świata w kolarstwie szosowym ze startu wspólnego? A co z Eliudem Kipchoge? Człowiekiem, który przed kilkunastoma dniami ustanowił rekord świata w maratonie? Czy w ogóle istnieje jakakolwiek skala, która może porównywać takie wyniki i odczucia związane z ich osiąganiem przez danego sportowca?
Zanim mnie wszyscy zlinczują i zaczną przekrzykiwać się, iż nie doceniam sukcesu Roberta, to naprawdę uprzedzam. Jestem tym, który chciałby, aby o jego sukcesie było jak najgłośniej. Życzyłbym mu, żeby wszystkie jego cele się spełniły. Zastanawia mnie jednak nasze postrzeganie jego sukcesu.
Postrzeganie wyników sportowców przez pana Kowalskiego.
Właśnie to mam na myśli, pisząc cały ten tekst. NASZE postrzeganie sukcesu innych osób. Nie postrzeganie tego czynnika przez NICH, czyli głównych zainteresowanych, ale przez nas – osób trzecich. Świadków tychże wydarzeń. Zauważmy, jak wielkie wrażenie wywarły na nas te liczby. Trudno się temu dziwić, bo potrafią działać na wyobraźnie, prawda? W końcu dystans 540 kilometrów jest męczący, kiedy pokonuje się go samochodem, a co dopiero rowerem! Oddziałują na naszą wyobraźnię z jednego, prostego powodu. Bo te liczby są duże. Ogromne, wielkie. Od razu nasz sprytny umysł przekłada je na codzienne życie. W ten sposób porównujemy je do odległości między znanymi nam miejscowościami. Taki Pan Kowalski, który nijak interesuje się sportem, tym bardziej triathlonem, słysząc, że ktoś przebiegł ponad 125 kilometrów, łapie się za głowę i intensywnie myśli. Jego wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach i siedząc w fotelu, duma:
„Od mojego domu do Pściszewa Górnego jest 30 kilometrów. Od Pściszewa do Zaściankowa Dużego kolejne 15 kilometrów. A za Zaściankowem jest jezioro Bystra Rzeka, do którego podobno jest jakieś 10 kilometrów. Wiem, bo jeździłem tam za dzieciaka…”
Myśli, myśli i nagle uświadamia sobie, że musiałby pokonać ten odcinek ponad dwukrotnie, aby dorównać Robertowi. Potem sobie przypomina, że nie chce mu się tego robić nawet samochodem i nagle robi szerokie ze zdziwienia oczy, bo rozumie, że ten człowiek zrobił to, biegnąc. Co więcej, miał już za sobą ponad 11 kilometrów pływania i niemal 550 kilometrów jazdy na rowerze.
Rozumiecie teraz, jak pracuje nasz sprytny, człowieczy umysł? Im większa liczba, tym większe wrażenie na nas robi. Szczególnie na ludziach, którzy nie są zbyt mocno zainteresowani danym tematem, o którym akurat usłyszeli wiadomość.
Nagonka za zbyt małe liczby. Absurd!
Posłużę się kolejnym przykładem i niejako skonfrontuje go z tym, co pisałem do tej pory o Robercie. Jednak zanim to zrobię, jeszcze raz podkreślę – nie można jasno stwierdzić, kto ma ciężej, uprawiając sport na tak wysokim poziomie. Czy biegacz na 800 metrów, czy Robert Karaś? Maratończyk, czy ktoś, kto rzuca młotem? To są inne dyscypliny lub inne dystanse. Każda z nich ma inną specyfikę, więc bez względu na wszystko nie można ujmować żadnej z nich. A niestety widzę, że tak się czasami dzieje.
W obliczu tak wielkich liczb, nagle wyniki, jakie osiągają nasi maratończycy, wydają się niczym dla przeciętnych zjadaczy chleba. Tak zwanych kanapowców, którzy nie mają nic wspólnego z tą dyscypliną. Taki wcześniej wspominany pan Kowalski patrzy na wynik naszego Henryka Szosta albo Arkadiusza Gardzielewskiego i puka się w głowę, widząc ich ogromne zmęczenie na mecie maratonu podczas Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w Berlinie. Denerwuje się, woła żonę i krzyczy do niej rozemocjonowany:
„Patrz Bożenka! Zobacz, jak się kładą! To są mięczaki, a nie biegacze! Szkoda na nich pieniędzy! Zobacz tylko, jak padają za tą metą. Jak jakieś muchy! A oni przebiegli tylko (sic!) 42 kilometry! To jest jakiś tam ledwie maraton. A taki Karaś zrobił trzy razy tyle i do tego jeszcze jeździł na rowerze i pływał! To jest dopiero gość, a nie Ci pseudo sportowcy, za których my musimy płacić…”
Czy przykład i słowa są przerysowane? Odpowiedzcie sobie sami. Ja chcę tylko Wam pokazać, że nasz ludzki umysł chwyta się tego, co większe. Robert Karaś przebiegł 126 kilometrów po tak długim, wcześniejszym wysiłku, a Henio Szost pokonał „tylko” 42 kilometry? No pewnie, że Robert jest lepszy! Tak niestety wygląda perorowanie wyników w wielu domach, gdzie ludzie nie zagłębiają się w specyfikę danego sportu lub dyscypliny, tylko sugerują się liczbami. Suchymi statystykami, które nijak mają się do osiągnięć.
Same statystyki nic nie znaczą.
W wywiadzie, jakiego udzielił Robert Karaś dla Łukasza Jakóbiaka, padły słowa, które idealnie komponują się do omawianego w tym tekście tematu. Otóż Łukasz zapytał w pewnym momencie Roberta, czy ten, wiedząc, jaką ma przewagę, miał myśli, aby choć na chwilę zwolnić. Robert na to odparł, że nie, bo nie miał z czego. Oczywiście rozwinął swoją wypowiedź, ale jej główny sens sprowadzał się do tego, iż jechał on, pływał lub biegał w zakresie intensywności, która nie była przesadnie mocna. Jak to nazwał – intensywność jazdy na rowerze, można było określić jako „rozjazd”. Czyli skala wysiłku raczej nie wykraczała poza rozumowanie przeciętnego człowieka. Oczywiście nie chcę go za to piętnować, bo jak już pisałem – tego wymagał od niego akurat ten konkretny dystans!
Jednak zastanówcie się teraz, czy te liczby, do których tak bardzo przykładamy swoją uwagę, mają faktycznie tak wielkie znaczenie? Pisząc liczby, mam na myśli te, którymi operuje przeciętny Kowalski. Oczywiście konkretne czasy i tempa nic dla niego nie znaczą, więc pod uwagę bierze wyłącznie te, które najbardziej oddziałują mu na psychikę. Dystanse lub miejsce w ogólnej klasyfikacji.
Inna dyscyplina to inna specyfika. Uszanujmy to.
W ten sposób otrzymujemy bohaterstwo Roberta Karasia i niezadowolenie (a w niektórych przypadkach także i krytykę) polskich maratończyków na Mistrzostwach Europy w Berlinie. Czy jednak ktoś się zastanawiał nad specyfiką tychże dystansów? Ktoś brał pod uwagę, że biegnąc na 42 kilometry, nie ma miejsca na coś takiego, jak „umiarkowane tempo”? Czy w końcu sugerując się, naszą rządzą porównywania miejsc, pamiętaliśmy o tym, iż jednak zachodzi różnica między Mistrzostwami Europy w Lekkoatletyce, a Mistrzostwami Świata w potrójnym Ironmanie, gdzie jak sam Robert Karaś powiedział – nie jest zbyt popularną dyscypliną, nawet wśród zawodowych triathlonistów?
Nie zrozumcie mnie źle, bo nikomu nie umniejszam. Po prostu zwyczajnie boli mnie ten nasz ludzki kult przywiązywania uwagi, wyłącznie do wielkości liczb. Pokonałeś 42 kilometry, biegnąc i poprawiając rekord polski w maratonie? Co z tego! W tym samym czasie jakiś pan Czesiek spod Pściszewa zrobił podwójnego Ironmanie w osiem dni! Co tam Twój marny rekordzik polski, na jakieś marne 42 kilometry! Czesiek to dopiero pokazał pazur, jak przebiegł dwa razy tyle, a na dodatek jeszcze pływał i jeździł na rowerze!
Dokładnie tak to wygląda.
Wyżej, mocniej, dalej! Liczą się liczby!
Już odbiegając od tak wysokiego, sportowego poziomu, zejdę troszkę na ziemię. Z własnego życia wiem, że kiedy dawałem z siebie wszystko na zawodach, na 5 km i zdobywałem swoje kolejne życiówki, to nikt mnie nawet zbyt mocno nie pytał o czas. W zasadzie zawsze pytanie sprowadzało się do: „A na ile biegłeś?” Odpowiadałem: „Pięć kilometrów.”. Kiwnięcie głową. „A który byłeś?” Mówiłem – „Nie wiem dokładnie, ale chyba gdzieś około setki”. Myślicie, że ktoś pytał o czas? A gdzie tam! Jestem pewien, że gdyby stanął przed ludźmi sam Kenensisa Bekele i powiedział im, że pobił właśnie rekord świata, oni tylko zerknęliby na niego i zapytali, ile przebiegł. Gdyby odparł, że 5 kilometrów, machnęliby ręką i stwierdzili, że Zośka z drugiego piętra, wczoraj na treningu przebiegła „dyszkę”.
Kiedy natomiast pokonałem w dość spokojnym tempie ponad 20 kilometrów (czym się zresztą dzieliłem), to nagle w oczach wielu ludzi urosłem do rangi „bohatera”. Oczywiście, że ból stawów oraz ogólne zmęczenie (fizyczne oraz psychiczne) było w istocie niesamowicie dojmujące. Jednak mimo to czułem się lepiej, niż podczas biegów na 5 kilometrów, które od startu do mety, były biegane do żargonowej „odciny”? Co z tego, skoro tutaj to było tylko marne 5000 metrów, a tam ponad 20 kilometrów! Byłem gość, bo przebiegłem spokojnie tak „ogromny” dystans!
Rozumiecie absurdalność takiego pojmowania sytuacji?
Długość wysiłku nie świadczy o poziomie sportowca.
Nie chodzi o to, że mamy każdemu gratulować i klepać po plecach za każdym razem, kiedy pokona nawet jeden metr. Chodzi zwyczajnie o trochę większą świadomość w wygłaszanych opiniach oraz wyrokach. Bo naprawdę smutno patrzy się na te wszystkie komentarze i teksty, które karcą tych, którzy dawali z siebie wszystko. Przykro słucha się rozmów ludzi, którzy umniejszają wielkim sportowym wyczynom. Robią to tylko dlatego, że nie ma w nich „wielkich” liczb, przyprawiających o zawrót głowy. Dlatego zwyczajnie apeluję do wszystkich Panów Kowalskich i Pań Bożenek. Zanim cokolwiek powiecie i napiszecie, zastanówcie się dwa razy, czy to wszystko ma sens. Czasami irracjonalność komentarzy i wygłaszanych mądrości przez ekspertów razi nie tylko w oczy. Godzi także prosto w serce, które pęka pod wpływem tych wszystkich zwyczajnie niesprawiedliwych i idiotycznych wyroków.
Sama wielkość liczb nie znaczy nic, jeśli nie mamy pojęcia o specyfice danej dyscypliny. Idźcie proszę do takiego Adama Kszczota lub Marcina Lewandowskiego. Powiedźcie im, że są gorsi i w ogóle nie zasługują na uwagę, bo nie biegają za jednym razem po sto pięćdziesiąt kilometrów. Zadzwońcie sobie do takiego Szymona Kulki albo Marcina Chabowskiego. Poinformujcie ich, że się do niczego nie nadają, bo nie uprawiają wysiłku przez 30 godzin bez wytchnienia. Albo spotkajcie się z Anitą Włodarczyk i powiedzcie jej prosto w oczy, że jej złote medale Mistrzostw Świata, Europy oraz Igrzysk Olimpijskich są nic nie warte, bo tylko stała i rzucała sobie młotem…
Myślicie, że taki Kszczot nie dałby rady przebiec stu kilometrów za jednym razem? Jestem przekonany, że po kilku miesiącach odpowiedniego treningu, zrobiłby to z palcem w nosie. Jednak po co ma to robić? Przecież specyfika jego dyscypliny tego od niego nie wymaga. Więc ma to robić tylko po to, żeby zaspokoić swoje własne ego i przypodobać się Panu Kowalskiemu?!
Propagujmy to, co propagowane być powinno.
Niestety takie zachowanie nie jest propagowane tylko przez „zjadaczy chleba”, ale także przez internetowych twórców, a także największe, polskie media. Nie uderzam w tym momencie w nikogo, bo prawdą jest, że całą tę otoczkę liczb, nie stwarzają sportowcy swoimi osiągnięciami, ale My – ludzie, świadkowie i opiniotwórcy, którzy zdecydowanie zbyt często głoszą swoje idiotyzmy na prawo i lewo.
Normalnie więc w świecie proszę, żebyśmy trochę więcej myśleli. Przestańmy w końcu przywiązywać tak wielką uwagę do samej wielkości liczb. Jeśli już natomiast to robimy lub chcemy robić – wtedy zapoznajmy się z daną dyscypliną i dopiero wtedy głośmy swoje opinie. Bo sam dystans lub samo miejsce w klasyfikacji, nie mówi nam nic o danym zawodniku.
Przepraszam, jeśli byłem zbyt mocny w słowach albo ktokolwiek źle odczytał ten tekst. Jednak już zbyt długo raziła mnie w oczy ta powszechna mania wielkości. Pomyślcie więc, zanim napiszecie kolejny oświecony komentarz, godzący w godność wielkich sportowców, którzy nie podobają Wam się tylko dlatego, że mają na swoim liczniku zbyt mało „wielkich liczb”. Jeśli już chcecie kogokolwiek oceniać i zestawiać go z innym sportowcem, wtedy bierzcie w swoje rozmyślania zawodników, uprawiających te same dyscypliny.
Wielkich sportowców nie porównujcie swoją własną, zwyczajną miarą. Porównujcie ich miarą godną statusu mistrzów, jaki posiadają.