Odpicuj mi brykę - Marcin Wesoły o motoryzacji na Kubie | worldmaster.pl
#

Polskie „maluchy” prezentują się uroczo w tropikalnych landszaftach. Bardzo tam pasują. Kubańczycy za nimi przepadają. Teraz w Polsce fiacik trafi się prędzej w “Czterdziestolatku”, niż na ulicy. Na Kubie fiaciki zostawiają mnóstwo śladów…

Porobiło się. Na Kubę, tę „wyspę, jak wulkan gorącą”, gdzie tylko wulkanów brakuje, zlatują turyści ciurkiem, w tym Amerykanie coraz liczniej, Yanquis, których ciągnie do Hawany i nie tylko, po tym, jak sobie Barack O. z Raulem C. niedawno wstępnie poluzowali.

Lotnisko hawańskie mają ponoć poszerzać, walutę jednoczyć, czyli likwidować tę nieszczęsną “monetarną schizofrenię”, jak to ujęła naczelna blogowa kontrrewolucjonista Kuby, Yoani Sánchez. Może w końcu pesos kubańskie zyskają jakieś życie, przestaną być “banknotami do gry w monopol”. To znowu Yoani.  Co więcej, w Hawanie powstaje pierwszy publiczny punkt wi-fi.

Źródło : Marcin Wesoły dla Goforworld.com

Przepustowość nie poraża, za to będzie przynajmniej o dwa megabity szybciej do świata, do zmian. Że rewolucja jest wieczna, głosi na Kubie niezatarty slogan. Wprawdzie zdążył już bardzo wyblaknąć na murach. Realia mówią same za siebie. Tę rewolucję trzeba porządnie przewietrzyć. Albo lepiej – całkiem wywietrzyć! Różne są życzenia.

Kubański reżim znosi restrykcje, bo nie ma wyjścia, znosi je krok po kroku. Nie to mu się śniło, lecz ileż można śnić, więcej jak pół wieku? I na przykład Kubańczycy mogą od trzech lat sprzedawać i kupować używane fury, każdego sortu, także polskie fiaciki, polaquitos. Te chodzą i po 8 tys. pesos convertibles, tj. po jakieś… 30 tys. złotych! Kto nie wierzy, niech przeszuka „kubańskie Allegro”, czyli stronę revolico.com.

Wcześniej handlowano jedynie amerykańskimi automobilami, „staruszkami” sprzed 1959 roku. No właśnie. Dla wielu Amerykanów powrót na Kubę będzie niejako przejażdżką „wehikułem czasu”. Dosłownie.

Migdały na kółkach

Mówi się o nich potocznie almendrones, czyli „migdałowce”. Niby ironicznie, ze względu na te przeważnie kopulaste karoserie, które kojarzą się z bujną koroną drzewa migdałowego. Albo przypominają wielkie “migdały na kółkach”. Zwykle takie tłumaczenie wystarcza, zresztą jest dość chwytliwe i łatwo podać je dalej.

Tymczasem Kubańczykom chodziło w tej żywej analogii o coś więcej. Nie tyle o sam kształt nobliwych krążowników, ile o ich osobliwą, ponadczasową wytrzymałość na różne ograniczenia, o ich zdolność przetrwania, zarówno w warunkach szosowych, jak i warsztatowych.

Źródło : Marcin Wesoły dla Goforworld.com

Skorupę owocu migdałowca niełatwo rozłupać. Równie ciężko roztrzaskać i zmienić w złom nabity stalą, chromem i niklem pancerz wysłużonych retro “amerykańców”. Zresztą, drewno występujących na Karaibach migdałowców cechuje szczególna twardość oraz trwałość. Do tego na Kubie, drzewa te nazywa się niekiedy almendros machos, to jest z grubsza “twardziele”. Zupełnie, jakby niepozbawieni wyobraźni i polotu Kubańczycy wskazywali na własne położenie…

Los almendrones cubanos bywają w różnej kondycji, chwieją się nieraz na kołach, ale można wyczuć z każdej odległości, że nadal skrywają kawał duszy. Zdarzają się wyjące, wyklepane młotkiem gruchoty, jak i lśniące, odpicowane z namaszczeniem bryki, od których nie idzie oderwać wzroku.

Cudowna polerka, lakier miód. Wiele z nich pełni rolę tanich, wieloosobowych taksówek, tzw. carros colectivos, które regularnie wożą pasażerów wzdłuż kilku hawańskich arterii. Z braku porządnego publicznego transportu cieszą się niezmienną popularnością. Inne działają w “rządowych stowarzyszeniach” jako pospolite taxi, z których najczęściej korzystają cudzoziemcy.

Rządzą staruszki i maluchy

Klasą i dostojeństwem biją całą resztę czterośladów na kubańskich blachach. Wszędzie się znajdą. W dużym mieście, jak i gdzieś na podrzędnej szosie w głębszym interiorze. W samej Hawanie wyraźnie rządzą na ulicach, rozpychając się swymi gabarytami: chevrolety, buicki, oldsmobile, chryslery, fordy, plymouthy, czy cadillaki.

O dekady młodsza konkurencja blednie przy nich całkowicie. Jakieś bezpłciowe łady, którymi zalana jest cała Kuba, snują się bez aparycji, bez charakteru. Bardziej dzisiejsze wozy nie różnią się od tych w Europie, ot jeżdżące „mydelniczki” z lepszą elektroniką. Są nowe i tylko to je wyróżnia.

Źródło : Marcin Wesoły dla Goforworld.com

Za to są polskie „maluchy” prezentują się uroczo w tropikalnych landszaftach. Bardzo tam pasują. Kubańczycy za nimi przepadają. Teraz w Polsce fiacik trafi się prędzej w “Czterdziestolatku”, niż na ulicy. Na Kubie fiaciki zostawiają mnóstwo śladów.

Natomiast przedrewolucyjne “staruszki”, co najmniej po pięćdziesiątce, mają jedną cechę wspólną – wciąż, o dziwo, jeżdżą i to jak! Dzięki swoim właścicielom, mechanikom samoukom, utrzymywane są na chodzie. Kiedyś każdorazowa reperacja wymagała nielichego kombinowania.

Potrzeba jest matką wynalazków, oto przysłowie odświeżone na Kubie!  Nierzadko przychodziło „serwisantom” korzystać z komponentów wyjętych ze starych lodówek, albo pralek. Dzisiaj łatwiej o jakiekolwiek części zamienne, proste podzespoły, czy nawet całe przechodzone silniki. Można się o nie wystarać na “rynku wtórnym”, pochodzą z nowszych pojazdów.

Skansen na kółkach

Sprawia to, że Kuba stała się unikatowym w świecie skansenem motoryzacji – w ciągłym ruchu. No i pożądanym rajem dla kolekcjonerów. Ci mają się z czego cieszyć. Reformy raczej dopuszczają do auto-handlu także obcokrajowców, stałych lub tymczasowych rezydentów.

Ponoć na wyspie można naliczyć obecnie jakieś 70 tys. amerykańskich fur wyprodukowanych od lat dwudziestych do pięćdziesiątych ubiegłego wieku, z czego około 10 tys. krąży codziennie po Hawanie. Przypuszczalnie, wiele z tych nobliwych gablot opuści kiedyś Kubę. I tego akurat można pożałować.

_

Goforworld

Nie jesteśmy zwyczajnym biurem podróży. Jesteśmy Zespołem pasjonatów, który szuka najbardziej doświadczonych przewodników, najlepszych kierunków, najciekawszych miejsc. Lubimy być poza szlakiem. Jeździmy w miejsca, które dają oddech, wiedzę, dystans, czasem zmieniają życie. Dla nas podróż to nie zawsze są wakacje.

Goforworld.com by Kuźniar – to miejsce, które inspiruje, uczy i poszerza horyzonty. Każdego dnia zgłaszają się do nas ludzie, którzy dają dowód, że podróż to nie tylko pasja: to sposób życia. Właśnie dla nich przygotowujemy artykuły o podróżach, wywiady spotkania LIVE. Przecieramy szlaki. Publikujemy reportaże, galerie fotograficzne i filmowe.

Podróż to nie zawsze wakacje

Organizujemy wyprawy po wiedzę, doświadczenie, emocje. Dla małych grup, firm, podróżników. Schodzimy poza szlak!

Sprawdź nasz harmonogram wypraw na nowy, 2020 rok!

Holandia zmieniła nazwę

Dokładnie 1 stycznia Holandia zmieniła oficjalnie swoją nazwę na Niderlandy. Dlaczego?

Władze kraju uważają, że słowo „Holandia” kojarzy się z krajem, w którym kwitnie prostytucja i handel narkotykami. Nowa nazwa ma zmienić ten negatywny obraz w oczach turystów.

Cała operacja będzie kosztowała minimum 200 tysięcy euro.

Tulipany, wiatraki i rowery

Nową nazwę przyjęły wszystkie ugrupowania parlamentarne, a więc rząd, Holenderska Rada Turystyki, Konfederacja Holenderskiego Przemysłu i Pracodawców oraz przedstawiciele sektora prywatnego.

Zmieni się również logo Niderlandów – nowymi symbolami mają stać się rowery, tulipany i wiatraki.

To co, wybieracie się na kolejny weekend do Niderlandów?

_

Goforworld

Nie jesteśmy zwyczajnym biurem podróży. Jesteśmy Zespołem pasjonatów, który szuka najbardziej doświadczonych przewodników, najlepszych kierunków, najciekawszych miejsc. Lubimy być poza szlakiem. Jeździmy w miejsca, które dają oddech, wiedzę, dystans, czasem zmieniają życie. Dla nas podróż to nie zawsze są wakacje.

Goforworld.com by Kuźniar – to miejsce, które inspiruje, uczy i poszerza horyzonty. Każdego dnia zgłaszają się do nas ludzie, którzy dają dowód, że podróż to nie tylko pasja: to sposób życia. Właśnie dla nich przygotowujemy artykuły o podróżach, wywiady spotkania LIVE. Przecieramy szlaki. Publikujemy reportaże, galerie fotograficzne i filmowe.

Podróż to nie zawsze wakacje

Organizujemy wyprawy po wiedzę, doświadczenie, emocje. Dla małych grup, firm, podróżników. Schodzimy poza szlak!

Sprawdź nasz harmonogram wypraw na nowy, 2020 rok!

Biuro podróży goforwold.com podpowiada, jak spełnić szalone i bardzo romantyczne marzenie!

Miłość, szalona, nieokiełznana i tak wielka, że trzeba ją szybko przypieczętować. Tu i teraz głośnym „TAK”, czy może raczej: „Yes, I do”. Na przekór tradycji, wbrew rozsądkowi. Nie wymyśliłby tego lepiej Goethe, ojciec Romantyzmu. Nie uknułby intrygi wymyślniejszej nawet sam Szekspir, który Romea i Julię pożenił potajemnie. A jak już szaleć, jak już ślubować sobie na wariata, to tylko w Las Vegas. Byle nie obudzić się na drugi dzień z myślą: „Ale czy to w ogóle jest… legalne?”.

Niech żyją młodzi i zakochani

Jak śpiewał słynny król: Viva Las Vegas! I niech żyje para młoda.

Podobno w USA wszystko można, wystarczy chcieć. Las Vegas leży w stanie Nevada. Który Polak o Nevadzie słyszał, nie wiadomo, ale Nevada to nie Waszyngton czy Texas. Nie wyróżnia się zbytnio. Za to o mieście rozpusty, szybkich ślubów i ogromnych pieniędzy, słyszał każdy. Czy Las Vegas w ogóle można poznawać? Czy jest tam miejsce dla podróżnika-myśliciela? Cóż. Podróżnik może spróbować szczęścia na jednorękim bandycie. I ewentualnie się ożenić. Ostatecznie: który obieżyświat ma czas na planowanie wesela?

Światowa Stolica Ślubów tylko czeka na to, abyś stanął na ślubnym kobiercu. Słodkie, błyszczące, zahukane od świateł i kasyn Las Vegas zdaje się mówić: „Odpuść sobie przedślubny stres. Miesiące przygotowań, kilkadziesiąt tysięcy na wesele, a do tego patetyczna ceremonia. A można prościej!”. W Las Vegas wszystko wygląda inaczej. Bajecznie.

Czy aby na pewno? Jak się okazuje, przyszli nowożeńcy jednak lubią splendor. Kasia i Marcin (Paczki w podróży), którzy świadkowali na ślubie w Las Vegas, wspominają:

Z tą spontanicznością nie do końca jest tak jak nam się wydaje. Oczywiście, zdarzają się śluby brane z potrzeby chwili lub pod wpływem upojenia alkoholowego, ale większość z nich to starannie zaplanowane uroczystości. Taki ślub kosztuje od kilkuset do kilku tysięcy dolarów, a na wielu z nich obecna jest rodzina i przyjaciele. Do kaplicy, w której ślub brali nasi znajomi, co 15 minut przyjeżdżała limuzyną nowa para, by zawrzeć związek małżeński, a godzina odbioru spod hotelu/kasyna musiała być wcześniej ustalona. Pewnie z droższymi ślubami jest więcej załatwiania, a z tańszymi mniej – jak to zwykle bywa – więc prostą ceremonię można zorganizować z kilkudniowym wyprzedzeniem, albo nawet spontanicznie.

`Yes`, czyli przysięga za sześćdziesiąt dolców

Żadnego żmudnego zbierania dokumentów, biegania na nauki przedślubne i załatwiania formalności. Wystarczą: sześćdziesiąt dolarów (pominąwszy wesele), para zakochanych (oby wiedzieli, co robią) i wypełnienie krótkiego formularza. Wszystko do załatwienia pod tym adresem: Las Vegas Marriage Bureau 201 Clark Ave. Czynne od 8.00 do 24.00. I już. Do waszych rąk powędruje specjalne upoważnienie, ważne dobę. Jeżeli w tym czasie zawrzecie związek małżeński, ślub będzie ważny, pełnomocny i jak najbardziej prawdziwy.

Niewiarygodne. Tak po prostu. Ślub na zwałowanie.

Przyda się jeszcze limuzyna, szampan no i świadkowie. Ktoś z przypadku, przyjaciele – ktokolwiek, kto stojąc w przedziwnej sali ślubów zaświadczy, że chcecie przypieczętować miłość. A jak świadków brak, pracownicy urzędu stają do obowiązku bardzo chętnie.

Las Vegas Strip

Las Vegas nigdy nie śpi. Nie może, bo na przestrzeni tego miasta, w każdej minucie i sekundzie, o każdej porze dnia i nocy, rozgrywają się rzeczy niezwykłe. Wieczna impreza, błysk monet uderzających o stoły krupierów. W klubach bawią się turyści, bawią się persony, bawią się ci, którzy śnili o świątyni rozpusty po nocach. A na bulwarze Las Vegas Strip co chwilę ktoś mówi: „Yes, I do”. I nie ma w tym nic dziwnego.

Ślub w Las Vegas wcale nie musi odbyć się w kaplicy. Choć te są najbardziej popularne, bo wy decydujecie, jak to wszystko ma wyglądać. Ślubu może udzielić na przykład Elvis Presley. To jeden z najpopularniejszych mistrzów ceremonii. Tuż za nim plasuje się jednak cała gromada gwiazd `Star Treka`, a także świata fantasy.

Nie tylko Las Vegas. Małe śluby w Wielkim Kanionie

Szybkie, niezwykłe śluby to nie tylko domena miasta z Nevady. Amerykanie po prostu lubią ślubować sobie w sposób nieszablonowy. Dużą popularnością cieszy się równie duży i przepastny Wielki Kanion. Sceneria tak zdumiewająca, że aż trudno uwierzyć w realność ślubnej ceremonii. Stan Kolorado, o wiele bardziej znany niż Nevada, ściąga więc do siebie tłumy narzeczonych z całego świata.

Nie inaczej rzecz ma się w przypadku park stanowego Valley of Fire (Dolina Ognia). Tym razem z Las Vegas to `rzut kamieniem`, bo raptem osiemdziesiąt km. Wystarczy wsiąść w samochód, a wydane wcześniej upoważnienie nie zdąży się przedawnić (dla przypomnienia: macie dwadzieścia cztery godziny, by wziąć ślub!).

Ślub w Vegas i co dalej?

Poza „żyli długo i szczęśliwie” w Polsce trzeba przejść się do Urzędu Stanu Cywilnego i pokazać odpis aktu małżeństwa zamówiony w Urzędzie Archiwisty Hrabstwa Clark. Dokumenty przychodzą zazwyczaj w ciągu dwóch-trzech tygodni. I wrażenie złudy znika. Ślub na serio jest ważny, choć nie we wszystkich krajach. Kasia i Marcin mają inne doświadczenie:

Początkowo byliśmy nastawieni dość sceptycznie. Szybkie śluby w Las Vegas zawsze kojarzyły nam się z kiczem i lekkomyślnie podjętymi decyzjami. Tymczasem wszystko zależy od podejścia. Para, na której ślubie byliśmy świadkami, jest bardzo młoda, a ślub brała dla zabawy i ciekawego doświadczenia. Papiery, które dostali po zawarciu związku małżeńskiego, nie są ważne w ich kraju, więc nie musieli się martwić o konsekwencje. Było dużo śmiechu, zabawy i żartów z Elvisem. Na pewno ciekawiej niż się spodziewaliśmy, choć nadal kiczowato i nie wyobrażamy sobie brania takiego ślubu na poważnie. To tylko 10 minut spędzonych ze śmiesznie ubranym gościem, a w ceremonii nie ma nic uroczystego. A jednak – wiele osób się na taki ślub decyduje, więc to chyba kwestia gustu i potrzeb.

Romantyczna Europa…

By zwiedzić Nevadę i wziąć ślub w Las Vegas, potrzebna jest wiza, a i podróż do najtańszych nie należy. Bilety lotnicze do USA wciąż są horrendalnie drogie…

Czy jednak ślub wzięty w romantycznym Paryżu nie brzmi dumnie? A to wcale nie takie trudne! Ceremonie przed Konsulem RP w Paryżu odbywają się w piątki. Datę trzeba zarezerwować wcześniej mailowo lub telefonicznie. Formalności jest więcej niż w przypadku Las Vegas, ale też nie więcej, niż polskim USC. Dla chcącego nic trudnego. Jest tylko jeden, niewielki mankament. Ślub w Paryżu, przed Konsulem RP kosztuje pięćset euro. Wyrywa się z piersi głośne: „Wow”. A w Las Vegas chcą tylko sześćdziesiąt dolarów. Nawet po opłaceniu ceremonii w kaplicy (około stu dwudziestu dolarów) wychodzi taniej.

Mówi się trudno. W jednym i drugim przypadku jest okazja na przygodę życia, ważną aż do śmierci, w zdrowiu i chorobie.

Życie to czekanie. Sporo latam z naszym biurem podróży goforworld.com, ale również jako osoba prywatna. Czasem wieczne, jak przekonujemy się w trakcie lektury „Czekając na Godota”. Smak oczekiwania spotyka mnie, kiedy ląduję na lotnisku Amsterdamie, a do kolejnej przesiadki pozostaje upiornie długie osiem godzin. Warszawa tak daleko… Właściwie cała noc przede mną. Budzi się do życia wojowniczka, która ma zamiar przetrwać w każdych warunkach. Pieniędzy na hotel brak. Ochota na nocne wyprawy w nieznanym mieście – żadna. Pozostaje więc pozostać na miejscu i nie stać się przemęczonym `zombie`. 

Noc, lotnisko i pełen wachlarz możliwości

Jako wojowniczka mierząca się z lotniskową halą, nie pozostaję bezbronna. Taktyka, plan, pełne zaplecze: oto klucz do sukcesu. Warianty są dwa: albo znajdę sobie jakieś zajęcie i nie zmarnuję cennych osiem godzin, albo spróbuję zasnąć i nie stanę się niewyspanym zombie.

`PLAN A` – oddanie się w ramiona Morfeusza, czyli spanie na lotnisku

A jednak. Czuję się zmęczona, sen zlepia powieki bez pytania. Rozpoczynam polowanie na dobre miejsce do spania. Nada się każdy kąt i zakamarek, ewentualnie ławka.

Kiedy już udaje się znaleźć własny kącik, czas wykorzystać przygotowany wcześniej arsenał:

  • Duży szal posłuży jako koc. Teoretycznie można poprosić o takowy na lotnisku, ale lepiej polegać na sobie.
  • Dodatkowo szal zakryje część bagażu. Zawsze też można spakować kocyk ze sobą, przydatna rzecz w podróży!
  • Zatyczki do uszu są w pogotowiu, ale ich nie użyję. Lepiej nie ryzykować… zaspania na lot.
  • Biodra przepasane sportową nerką. Wszystkie dokumenty i rzeczy wartościowe blisko ciała, pod ręką.
  • Bezpieczeństwo przede wszystkim!
  • W telefonie nastawiony budzik. Z wibracjami, żeby pobudka była skuteczna. Trudno wyobrazić sobie większy koszmar niż przegapiony lot…

Noc na lotnisku nie jest aż taka straszna. I może spotkać każdego. Jeszcze zanim odpłynę w krainy niespokojnych snów, natykam się na ranking portalu Sleepingintheairports.net: TOP 10 najlepszych portów lotniczych do spania. Serio! Stworzony na podstawie opinii podróżnych, a więc całkiem obiektywny.

Najlepsze lotniska dla śpiochów…

Na miejscu pierwszym plasuje się Changi, lotnisko w Singapurze. Warunki do snu jak marzenie, ale to nie wszystko. Mogłabym tam skorzystać z jacuzzi lub basenu! Ewentualnie zabawić się w salonie gier czy też obłowić się galerii handlowej…

Miejsce drugie zajęte jest przez port lotniczy Seul-Inczhon, główne międzynarodowe lotnisko Korei Południowej. Miejsc do spania nie brakuje, to oczywiste. Dodatkowo jednak mogłabym przesiedzieć całą noc w miłej restauracji, albo… pojeździć na łyżwach (mają lodowisko) lub pójść do salonu masażu… Czemu nie?

Ostatnie miejsce na podium zajmuje Hong Kong International. Tam z kolei mają kino, pole golfowe oraz sportowe symulatory, które gwarantują świetną zabawę.

Kręci się w głowie od tych możliwości. Lotniska to niezwykłe miejsca, ale żeby mieściły dodatkowo miejsce do grania w golfa…? Zasypiam więc z myślą o tym, jak to jest iść na basen na lotnisku i czy nie warto na nim spędzić więcej niż jedną noc, skoro na podróżnych czeka taka moc atrakcji…

Lotnisko to nie szkoła przetrwania!

Budzi mnie dźwięk telefonu. Udało się nie zaspać. Nerwowo sprawdzam wszystko: nikt mnie nie okradł, wszystko pod kontrolą. Nie było tak źle.

Bez względu na to, czy noc na lotnisku jest planowana czy nie, liczy się to, czy zakończy się szczęśliwie. A co, jeżeli jednak spać nie można? W końcu podróż bywa stresująca, a emocje sięgają zenitu. I na to byłam przygotowana.

`PLAN B` – brak snu, czyli próba zabicia czasu

Jak wykorzystać cenny czas? Można rozmyślać. Spacerować. Zrobić porządek w kontaktach telefonicznych oraz zdjęciach. Ja przygotowałam się nieco inaczej.

  • Na odtwarzaczu mp3 pojawiła się więc dobrze przemyślana lista przebojów. Energetycznych i jeszcze nie osłuchanych utworów jest na tyle, aby nie mogły mnie znużyć.
  • Czytnik e-book wyposażony jest w kilka naprawdę ciekawych pozycji książkowych, które nie powodują gwałtownej senności, jak się to dzieje chociażby w przypadku „Nad Niemnem” Orzeszkowej.
  • Na tablecie czekają filmy, które od dawna chciałam zobaczyć. Komedie, sensacja, fantastyka. Dramaty mnie usypiają, więc nie wchodzą w grę.

Jednak żelaznym punktem planu B jest baczność i ostrożność. Zasada więc jest ta sama:

  • Dokumenty i pieniądze blisko ciała, pod kontrolą.
  • Bagaż w zasięgu ręki.
  • Kontrola czasu. Zawsze!

Szybko poczuliśmy, że podróż to coś więcej niż tylko wakacje. Jarosław Kuźniar doszedł do takiego wniosku kilka lat temu, realizując równocześnie swoje wielkie marzenie. Założył goforworld.com, biuro podróży, które od samego początku miało realizować wyprawy szyte na miarę. Skąd pomysł? Obecnie każdy może podróżować, ale nie każdy wie, jak zejść poza szlak. Zapragnęliśmy więc pokazywać świat po swojemu, łamiąc schematy. Bardzo szybko postawiono przed nami jeszcze jedno wyzwanie: jak połączyć wyprawę ze zdobywaniem wiedzy?

Sporo pytań na wstępie, a żadna odpowiedź nie jest oczywista. Świat już dawno znudził się podróżami w stylu „all inclusive”. To dobre dla tych, którzy szukają chwili wytchnienia, ale rozczarowuje wszystkich, dla których podróż ma być doznaniem, przygodą, adrenaliną i możliwością poszerzania swoich horyzontów. Kiedy więc nasi podróżnicy rozsmakowali się w wyprawach do najdalszych zakątków świata, w małych, kameralnych grupach, pojawiła się kolejna potrzeba. Podróż i biznes [zobacz naszą ofertę]. Szkolenie połączone z poznawaniem innego kraju, nowych ludzi, kultur, smaków. Zaskoczyło nas, jak szybko opcja szkoleń w podróży stała się oczywistą częścią naszej oferty.

 

Wyprawy dla biznesu…

… Czyli takie, które są jego integralną częścią. Zamiast szkolić się w czterech ścianach mdłego wieżowca, wyruszmy w świat. To nasz sposób na zdobywanie nowych umiejętności – dowiedzmy się czegoś więcej, integrujmy się, jedząc gruzińskie dania albo pijąc kawę na omańskiej pustyni. Czy to wydaje się surrealistyczne? Wręcz przeciwnie. Szkoliliśmy już i w Gruzji i w Omanie. Pracownicy każdej firmy, wielkiej lub mniejszej korporacji, mogą otworzyć się na świat. Zdobywać wiedzę i umiejętności z myślą na zupełnie nieznanym gruncie. To zmienia myślenie o prowadzeniu biznesu, o relacjach z klientami i partnerami. Czy takie szkolenie w podróży to wyższe koszty? Tak, ale przecież koszty są potrzebne. Zwłaszcza, jeżeli dodatkowo każdy uczestnik wyprawy czuje się doceniony i nagrodzony możliwością wyjazdu.

Jarosław Kuźniar, podróż, więcej niż tylko wakacje

Lokalsi, czyli najlepsi przewodnicy

Kiedy wyruszasz w tak odległe miejsce, jak Australia czy Syberia, nie możesz polegać wyłącznie na przewodnikowej wiedzy. Aby zejść poza szlak, wyjść z tłumu i sięgnąć do samego serca danej kultury, potrzebny jest ktoś, kto zna to miejsce, jak własny dom. Tak właśnie dobieramy przewodników. Najczęściej to ludzie, którzy wybrali się kiedyś w podróż, zakochali się i… już zostali. Czasem to osoby, które spędziły tam spory kawałek swojego życia, a potem wróciły do Polski. Julia Raczko, nasza australijska przewodniczka, wyruszyła w podróż dookoła świata. Gdy dotarła do Australii, zakochała się nie tylko w kraju, ale również w człowieku. Dzisiaj wraz z partnerem prowadzi blog o Australii, pracuje, pisze książki i ciągle zwiedza swoje nowe miejsce na ziemi. Dla nas jest kopalnią wiedzy i inspiracji.

Podobnie stało się w przypadku Karoliny Marczewskiej, która wraz z rodziną mieszka w Urugwaju. Kiedyś była dziennikarką TVN24, dzisiaj robi karierę w urugwajskiej telewizji. Jak sama mówi:

„Moja podróż do Urugwaju (ta najważniejsza, z dwoma walizkami symbolizującymi cały mój materialny dorobek, to nie była tylko zmiana miejsca zamieszkania. To był początek całkiem nowej podróży wewnętrznej. Musiałam zbudować siebie od nowa, na tych samych podstawach, ale w wersji południowoamerykańskiej. Musisz się dostosować, zaktualizować, jeśli chcesz się przeprowadzić do tak odległego (w sensie kulturowym) kraju. I cały czas jestem w tej podróży. I oby nigdy się nie skończyła. Bo podróż w tym przypadku to to samo, co rozwój osobisty.”

No właśnie – rozwój osobisty to ważny element szkolenia w biznesie. W kilka dni możesz stać się innym człowiekiem: mądrzejszym, lepszym, bardziej doświadczonym.

podróż, wakacje, Jarosław Kuźniar

Nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie nie można się odnaleźć

Teoretycznie, szkolenia w podróży można robić blisko – w Hiszpanii, Chorwacji, Grecji. My jednak mówmy o poznaniu innej kultury. Doświadczeniu „drugiego końca świata”. Dlatego na kierunki szkoleniowe wybraliśmy Australię, Gruzję, RPA, Wietnam, a nawet Kubę. Szczególnie Kuba zapisała się w naszym sercu, bo to trudny obszar. Nie chcieliśmy przecież ograniczać się do Hawany – zależało nam, aby wyruszyć dalej i przekonać się, jaka jest prawdziwa Kuba. Jarosław Kuźniar był poruszony, kiedy spotkał jednego z mieszkańców Finca Vigía, napisał na Instagramie:

„Jego ręce zniszczone przy karczowaniu trzciny wyglądają jak po ataku łamaczy kości. Serdeczności Kubańczyków Castro nie uda się dorżnąć nigdy.”

Ta scena oddaje wszystko, co chcemy przekazać: świat jest bardzo różnorodny i choć podróże kojarzą się z wielką przyjemnością i tak zwanym „chilloutem”, to trzeba potrafić również dostrzec to, co trudne i niewygodne, jak chociażby biedę kubańskich miasteczek. A nawet więcej: trzeba okazać empatię, wielki szacunek i pokorę względem tego, co zastajemy.

Kiedy grupa podróżników wraca do Polski, do swoich biznesów i miejsc pracy, doświadczenie przywiezione z tego odległego miejsca, kojarzonego stereotypowo z kolorową Hawaną, każe zmienić myślenie o życiu. Nie znamy lepszego sposobu na nabranie dystansu do swojej własnej codzienności i samego siebie.

 

Jedziemy na koniec świata

Nie istnieje kierunek, którego się obawiamy. W 2019 roku zagościmy w Kolumbii, Gruzji, na Alasce, a także na Spitsbergenie. Po raz kolejny wrócimy do Japonii i na Islandię, którą ukochaliśmy sobie w szczególny sposób, podobnie, jak niełatwą, choć fascynującą Kamczatkę.

Jarosław Kuźniar, nagrywając podcast właśnie na Kamczatce, powiedział coś, co rzadka mu się zdarza. Dał podróżnikom kilka rad. Ta najważniejsza to właściwie obserwacja: podróżnicy często szukają na drugim końcu świata tego, przed czym tak bardzo uciekają na co dzień. Przyjeżdżając do Gruzji, narzekają na standard hoteli, a na Kamczatce krytykują brak dostępu do sieci, małą dostępność baz noclegowych i wygód. Pytanie: po co w ogóle wychodzić ze swojej strefy komfortu, skoro zależy nam wyłącznie na świetnych hotelach i Wi-Fi?

Podróż, to poznawanie samego siebie

Z tym pytaniem zostawiamy was na przyszłość. Bez względu na to, czy przyjdzie wam podróżować prywatnie, czy służbowo, korzystajcie z każdej godziny. Jedna z naszych przewodniczek, Marynia Pawlak, powiedziała w wywiadzie do książki „9 historii z podróży”:

„Poprzez poznawanie innych ludzi, poznaję samą siebie. Ale zdecydowanie to, co lubię najbardziej w podróżach, to rozmowy z ludźmi. To najbardziej kształtuje, nasyca i wypełnia moją duszę. To trochę tak, jakbym spotykała lustra. Bo każdy ma nieco inny pogląd na świat, inaczej żyje, inaczej funkcjonuje.”

Tym bardziej, schodźmy poza szlak. Po wiedzę, doświadczenie, po nowe życie.

Artykuł został opublikowany w czasopiśmie PRIVATE BANKING NR 109 | 2018

#kolejne artykuły