Jolanta Golianek: Zderzenie z ŻYCIEM cz. 1 | worldmaster.pl
#

Pewnie  zastanawiacie się skąd taki tytuł. Moje tzw. zderzenie z życiem nastąpiło 9 lat temu.

Możecie przeczytać o tym wszystkim na worldmaster.pl w cyklu pt. Kobieta z bliznami.

Przez ostatnie trzy lata miałam styczność, a raczej zaszczyt spotkać na swojej drodze wyjątkowe osoby. Zdrowe, chore, pełne pasji, niosące chęć pomocy mnie lub moim podopiecznym, ale także ja niosąca tą pomoc innym i dająca iskierkę nadziei na jutro. Na lepsze jutro. Czasami jesteśmy tak słabi, że potrzebujemy  wędki.  Dzisiaj uważam, że aby się podnieść, wystarczy haczyk, nie wędka a haczyk. Po co? Żeby złapać „pierwszy” oddech, wiatr we włosach, spojrzeć na siebie inaczej, uwierzyć we własne siły.

Przeprowadziłam mnóstwo rozmów z różnymi osobami jak postrzegają „inność”, czy mieli kiedyś do czynienia z osobą, której wizerunek  zewnętrzny jest trochę „inny”. Jak reagowali, co czuli, czy na chwilę zatrzymali swoją myśl.

Po tych wszystkich rozmowach, powstał wniosek, że boimy się rozmawiać o „inności”. Boimy się zadać pytanie, co się stało, ale za to potrafimy patrzeć, oceniać  i na tej podstawie wyciągać wnioski. Czasami fałszywe wnioski, raniąc tą drugą osobę.

Będę starała się unikać słowa „niepełnosprawny”, strasznie go nie lubię. Uważam, że słowo „niepełnosprawny” powinno  zamienić się, jeszcze nie wiem na jakie.

Przez ten okres czasu, wielokrotnie słyszałam, że nie wiemy czy/jak zadać pytanie danej osobie, czy wypada a i dana osoba nie wie jak odpowiedzieć. Pytano się mnie, jak ja sobie poradziłam, jak reagowałam, jak prowadziłam te rozmowy. Co z intymnością, co z sexem , co z pokazywaniem ciała. Ja tej komunikacji  nauczyłam się, ciężką swoją pracą. Od wybuchów  agresywności po nauczenie się rozmawiania z drugim człowiekiem. Nauczyłam na nowo szanować swoje ciało, kochać je, dotykać a następnie pozwolić, żeby ktoś je dotykał.

Po każdym traumatycznym zdarzeniu, po wypadku, nagłej chorobie, wiem że organizm musi odreagować, wykrzyczeć to z siebie, ten cały ból. Zrozumiałam to trochę za późno, a raczej mi nie pozwolono, bo ciągle słyszałam „przecież żyjesz”, „nie jest tak źle”, „masz dzieci”, „ogarnij się” to nie działało, jeszcze bardziej załamywałam i zamykałam się  w swoim „świecie”. Dlatego chcę Wam przekazać, jak ważne są słowa, gesty  które przekazujemy osobie, której życie nagle się zmieniło. I ono już nie wróci. Tutaj potrzeba czasu, czasami paru lat. Tutaj potrzeba pracy, wsparcia od partnera, rodziny, przyjaciół czy osób które nagle pojawią się w życiu.

Zanim zacznę przekazywać Wam słowa, które przelałam na „papier” jeszcze coś na temat postów Kobieta z bliznami.

Książkę pisałam z Jarosław Waśkiewicz, która przeplatana była wywiadem, żeby nie była tak ciężka, smutna a żebyście mogli mnie poznać trochę bliżej.

Dziękuję Jarku za poświęcony czas, za wysłuchanie, za wskazówki, za lepsze i gorsze dni bo każdy z nas jest tylko człowiekiem, aż człowiekiem. Myślę, że obydwoje wyciągnęliśmy z tego lekcję życia.

Rozmowa, wywiad przeprowadzony w 2017 roku.

Zacznijmy jak u Hitchcocka. Zderzasz się z opiniami, że “budujesz swój wizerunek na swoim cierpieniu”? Takie zarzuty spotkały cię w tym roku?

Czy buduję wizerunek na swoim cierpieniu? I tak i nie! Choć inni mają inne zdanie. Tak bezpośrednio w twarz to usłyszałam raz i bardzo to odchorowałam. Zresztą w ten sam dzień spędziłam z Tobą chyba ze dwie godziny na rozmowie telefonicznej. Ja mówiłam i mówiłam, a Ty mnie uspokoiłeś. Sam wiesz, jako bardzo mnie to zabolało. Tym bardziej, że usłyszałam to od osób które znałam i wspierałam w ich działaniach. To takie smutne, ale ludzkie. Typowa kobieca zazdrość, że tobie coś się udało a one stoją w miejscu.

To prawda, że przez chorobę buduje swój wizerunek, ale jak ktoś nie chce nie musi mnie oglądać, słuchać, przychodzić na wykłady czy na wystawę. Jestem pierwszą kobietą w Polsce, która się odważyła pokazywać i opisywać jak wygląda życie po oparzeniu ciała.

To nie jest życie komfortowe, bo jestem ciągle oceniania przez pryzmat tego co robię i co chcę osiągnąć, ale także oceniania co z tego mam na co dzień.

Od osób publicznych od początku mam wsparcie. Paulina Młynarska, która w 2016 roku nakręciła krótki reportaż „piękna i niezależna” o mojej osobie i o tym co robię. Robert Biedroń, który pierwszy otworzył drzwi swojego miasta (gdy inni je zamykali przede mną) na rozpoczęcie akcji społecznej „Kobieta z bliznami”, Karolina Sozańska z Care Medical Gdynia gdzie zaoferowała pomoc medyczną, na którą mnie już nie było stać. Firma WellU z Gdyni, tutaj dostaję tyle wsparcia, prowadzą za rękę w biznesie i pomagają na każdym kroku. Klub Marka jest kobietą, gdzie kobiety poruszają się w biznesie, mają swoje firmy a mimo to mnie i fundację wspierają, tak bezinteresownie i mnie wszystkiego uczą.

Najwspanialsze jest to, że jak jest mi źle to mogę do nich zadzwonić i porozmawiać, ale same na co dzień pamiętają o mnie po godzinach pracy, pomagają tak jak tylko mogą. Więcej nic nie powiem, bo to jest osobny materiał na drugą książkę, o osobach, o firmach które pojawiły się w 2016 roku i mi towarzyszą.

Teraz, kiedy jesteś ‘na świeczniku’, poddawana ocenie, przez jednych uważana za inspiracje, innych zaś za tą, która się ‘lansuje’, jak sobie z tym wszystkim radzisz?

Życie na „świeczniku” nie jest łatwe, tak jak podjęcie decyzji nie było proste o ujawnieniu się. Chociaż z drugiej strony, gdy nikt jeszcze nie wiedział o moim istnieniu, to też byłam oceniania w swojej lokalnej społeczności.

Z tym ocenianiem, hejtem jest tak, że to piszą ludzie, którzy w życiu nic nie osiągnęli, coś im się nie udało. Łatwo usiąść przed komputerem i napisać kilka przykrych słów. Jestem ciekawa jak oni poczuliby się, gdyby na ich temat ktoś coś napisał, opluwał publicznie lub chociaż prywatnie.

Przecież każdy może założyć swojego bloga, fanpage i opisywać.

Ja nie zrobiłam tego po to, żeby być sławną, zrobiłam to po żeby pokazać, że jest pewna grupa społeczna z takim problem i jak nam na co dzień ciężko żyć.

Ci hejtujący na co dzień, nie widzą jak pomagam innym podopiecznym, jak szukam lekarzy, szpitali, rehabilitantów, jak pocieszam ich na co dzień. Nie widzą, jak czasami płaczę, jak walczę z depresją.

No właśnie, teraz sobie uświadomiłam, że piszę prawie o wszystkim, ale o złych momentach, gdzie naprawdę wyję w poduszkę, tego nie piszę publicznie. Chociaż jak sobie przypominam, raz coś kiedyś napisałam na fb i ktoś mi napisał, że to nie jest miejsce do tego. A ja tak nie uważam. To jest mój fanpage i mogę na nim pisać co chcę, a jak się komuś nie podoba, to niech nie czyta.

Najbardziej boli, gdy pisze przykre słowa osoba, której próbowałaś pomóc. Prowokuje Ciebie, żebym musiała odpisać emocjonalnie.

Ostatnio przytrafiło mi się to, gdy wróciłam z Anglii z urlopu z synem. Wracałam szczęśliwa, że miałam chwilę dla siebie, dla rodziny, że odpoczęłam, że będę miała więcej siły i werwy do pracy a tu takie coś. Tak przykro mi się zrobiło, prawie płakałam w samochodzie. Napisała do mnie osoba, która przeszła to samo co ja i nie mogłam tego zrozumieć, dlaczego tą całą gorycz na mnie wylała. Pomyślałam, że może miała zły dzień, może coś z leczeniem nie tak.

Przecież mogła do mnie zadzwonić, napisać i porozmawiać, a tu takie coś:

„Jolu znam Cię i szanuje

Ale nie podoba mi się twoje zachowanie

Gdzie byłaś przed 2009 rokiem?

Gdzie miliony w Polsce było poparzonych

Teraz walczysz o nich bo Ciebie to dotknęło

Gdyby nie dalej byś miała nas w dupie jak wszyscy inni

Nie podoba mi się to

I pisze to jako osoba walcząca 37 lat z bliznami nie 8 jak ty

Za moich czasów nie było integry laserów

Ale nikt nie robił. Z siebie tego co Ty robisz

Przepraszam Ciebie jeśli Ciebie uraziłam, ale dla mnie nie jesteś wytyczną by walczyć o ludzi poparzonych

Pełno sponsorów takich. (padła nazwa firmy, wiec nie podaje)

Dla mie z bliznami starymi po 4 kremach nie ma różnicy

A kosztują masę kasy

To już … czy … ma lepsze właściwości Zaprzedałaś się Jolu własnemu cierpieniu

Gwiazdowaniu a dla takich ludzi jak ja którzy żyją z tym 40 lat czasu zabrakło”

Odpowiem w ten sposób. Przed 2009 rokiem nie wiedziałam nic o oparzeniach, ani że jest taki problem społeczny. Skąd mogłam wiedzieć, nie znałam nikogo po oparzeniu.

Ujawniłam się po to, żeby inni teraz mieli lepiej i żeby mogli znaleźć odpowiednią pomoc.

Każdemu podopiecznemu pomagam na tyle ile mogę.

Nie zaprzedałam się, a z firmami z którymi współpracuję, bardzo dużo pomagają mojej Fundacji i moim podopiecznym. Gdybym miała zaprzedać się, to bym brała zawsze tylko dla siebie, a zawsze jeszcze walczę o podopiecznych, o fundację.

Przecież ta pani, każdy inny człowiek może się ujawnić i pisać o sobie, założyć fundację i pomagać innym. Tylko nie każdego stać na to. Nie chcę oceniać tej pani, ale niech wie, że kierowanie fundacją, zajmowanie się podopiecznymi, szukaniem funduszy to nie jest łatwa praca. To jest praca na cały etat a nawet całą dobę, bo nigdy nie wiem kiedy telefon zadzwoni z prośbą o pomoc. (popłakałam się, to jest takie smutne).

Czy się „lansuje”, „gwiazdorze” jak wspomniała powyżej pani?

A co komu do tego, to moje życie.

Jeżeli firmy, osoby zapraszają mnie na różne swoje przedsięwzięcia to biorę w nich udział. To na tych spotkaniach mogę przedstawić swoje działania Fundacji, to tam zdobywam sponsorów i wsparcie dla swoich podopiecznych.

Często też na tych spotkaniach słyszę, że jestem zbyt skromna i z tą skromnością walczę, ale idzie mi coraz lepiej. To na takich spotkaniach dowiaduje się, że daję iskierkę na lepsze życie, że jednak można się podnieść z najgorszego „piekła” i się nie poddawać.

Jako Prezes Fundacji Poparzeni, wspierasz swoich podopiecznych, poparzonych. Jak oni mają być silni, jak dziś, Ty, kiedy są na początku swej drogi, cały świat się wali. Muszą zbudować się od nowa?

Przede wszystkim wspierać, a nie wyręczać. Pomoc jaką oferuję to na początku jest rozmowa. Bardzo długa rozmowa przeplatana płaczem, bo przeważnie pacjent wcześniej nie miał komu się wypłakać a najbliższych przeważnie nie chce się obarczać. To są takie emocje jak słuchasz, że ja w tym momencie muszę by twarda i udźwignąć ten ciężar. Czasami płaczemy razem, bo wiem co ta druga osoba czuje.

Przecież ja kilka lat temu byłam w tym samym miejscu. Jedyne co nas różni, to że ja wtedy nie miałam nikogo, żadnej instytucji, a oni mają mnie i to jest wspaniałe, że nie muszą tego przechodzić sami. Po drugie, rodzina zawsze mówi „weź się pozbieraj, przecież przeżyłaś”, a to nie o to chodzi. Później szukam psychologa, lekarzy do dalszego leczenia, rehabilitantów, pomocy prawnej. Staram się pacjenta otoczyć taka opieką, żeby mi zaufał i na początku tej trudnej drogi prowadzę podopiecznych za rękę.

Inaczej się nie da.

Ludzie po takich wypadkach zamykają się w domu, a ja chcę ich wyciągnąć na zewnątrz i pokazać, że na nowo można pokochać życie, pokochać swoje nowe ciało. Staram się raz w miesiącu do każdego podopiecznego zadzwonić, żeby czuli że jestem. I jak słyszę radość po drugiej stronie, małe sukcesy w leczeniu, w rehabilitacji to razem z nimi się cieszę. Nigdy ich nie okłamuję i opowiadam, jak u mnie na danym etapie leczenia to wyglądało. Uczę ich cierpliwości, bo leczenie i rehabilitacja może trwać latami. Ja leczę się już 8 rok i ile jeszcze jest do poprawienia.

Jak sobie radzę? Słucham głośnej muzyki, biegam a czasami tak zwyczajnie sobie popłaczę. Korzystam czasami z terapii psychologicznej u mojej psycholożki, która pomogła mi przepracować całą traumę i wtedy u niej mogę te wszystkie swoje emocje wyrzucić.

No właśnie – jak to jest „zbudować siebie na nowo”. Musiałaś raz jeszcze, zawalczyć o swoje życie, po poparzeniu. Miałaś dwa wyjścia – albo nadal płakać w poduszkę, albo….. no właśnie? Albo co?!

Strefa komfortu skończyła się w momencie kiedy się ujawniłam i zaczęłam opisywać wszystko na facebooku. Do tej decyzji długo dojrzewałam, to była rozmowa z psycholożką czy to udźwignę, rozmowa z mężem że wszyscy będą mnie oglądać, oceniać i czy sobie z tym poradzi, ale jak będę potrzebować wsparcia to będzie obok.

W tamtym czasie dużo oglądałam telewizji i pewnego razu obejrzałam program o oparzonej modelce z Wielkiej Brytanii, jak ona postanowiła się ujawnić i pokazywać swoją walkę z chorobą oparzeniową. Zaczęłam szukać w Polsce jakiejś fundacji, organizacji, wsparcia, ale nic nie znalazłam. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że ja przecież też tak mogę. Jak odpowiednio się do tego przygotuję psychicznie, to dam radę. Wtedy pomyślałam o założeniu fundacji i odpowiednim wsparciu dla przyszłych podopiecznych.. No i stało. Zaczęłam opowiadać swoją historię od pierwszej sekundy wypadku.

Chcesz powiedzieć, że przed tobą wszystkie osoby poparzone, w podobnych sytuacjach, nie miały profesjonalnego wsparcia ze strony odpowiednich instytucji lekarskich, medycznych, rządowych w Polsce?! Dopiero twoja Fundacja stara się ten stan rzeczy zmienić?!

Póki jesteś w klinice na oddziale oparzeń masz opiekę lekarską, rehabilitacyjną, psychologicznej prawie nie ma. Jak jest się na oddziale, jest się otoczonym specjalnym kokonem ochronnym. Wszyscy o ciebie dbają na możliwy sposób. Nie przejmujesz się niczym, a nawet nie masz siły na myślenie, bo jesteś otumiony morfiną. Po opuszczeniu kliniki, oddziału zostajesz nagle sam ze wszystkim. Na własną rękę rodzina szuka rehabilitacji, jakiegoś wsparcia z zewnątrz. Ja na tyle miałam szczęścia, że trafiłam na oddział do Kliniki w Gdańsku, na wspaniałą Panią doktor Karolinę i zawsze w niej miałam wsparcie w czasie leczenia. To jest taki lekarz z powołaniem. Widzi pacjenta, człowieka i wiele jej zawdzięczam, nawet to jak walczyła o mnie jak ja nie chciałam żyć. Wiesz, że dla oparzeniowców nie ma żadnych zniżek. Opatrunki, leki, maści są 100% płatne, a niektóre leki trzeba sprowadzać z zagranicy.

Presoterapia, takie specjalne ubranko uciskowe, które trzeba nosić dwa lata, jest sprowadzane z zagranicy i koszty są ogromne. Te ubranko trzeba wymieniać co 6 miesięcy i najlepiej zawsze mieć dwa komplety. Nie wiem jak my wtedy dawaliśmy radę finansowo, to jakiś obłęd był. Od państwa też nie dostaniesz żadnego wsparcia finansowego, bo jak masz ładny dom, czyste dzieci i pomagają wszyscy dookoła, to jak śmiesz prosić o pomoc. W dużych miastach łatwiej o rehabilitację, w mniejszych to woła o pomstę do nieba. Nawet nie wiedzą jak rehabilitować taką osobę, nie mają podejścia, traktują cię przedmiotowo, zero komfortu psychicznego o fizycznym już lepiej nie mówić. Lekarze zawsze mi powtarzali, jak pacjent sam czegoś nie zmieni i nie wywalczy, to oni zbyt wiele nie mogą zrobić.

Więc jestem ja, moja fundacja i walczymy. Ba, będziemy krzyczeć na wszelkie możliwe sposoby. Jeszcze nie raz zrobię coś szalonego, ale zarazem przemyślanego, żeby społeczeństwo zauważyło że my JESTEŚMY. Bo łatwo jest w mediach społecznościach pokazać, że ktoś się „spalił”, że dom wybuch itd., ale później nikt się nie interesuje czy ta osoba ma się za co leczyć, jak radzi sobie rodzina, czy nawet mają co do garnka włożyć. Życie tej osoby, a nawet rodziny tak się zmienia, że jak ktoś tego nie doświadczy, to naprawdę nie zrozumie tego.

Po to teraz jestem ja, po to teraz jest fundacja, żeby walczyć o podopiecznego ale przede wszystkim, żeby tam u góry ci rządzący zrozumieli, że my jesteśmy. Ja jestem na takim etapie, że chcę walczyć, chcę wyszarpać tyle ile się da. I nawet jeżeli to będzie trwało latami, to warto. Warto dla innych. Zresztą ostatnio ktoś mi powiedział, że za kilka lat widzi mnie tam w polityce. Uśmiałam się. Znowu gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę robić to co teraz, to pewnie też bym się uśmiała. A proszę, jestem.

Dostrzegłaś, że możesz coś zrobić – dla siebie i innych poparzonych. Dwa lata temu „nie było niczego”. A dziś?

Dwa – trzy lata temu rodził się ten pomysł. Widziałam światełko w tunelu. Po drugie miałam już dosyć siedzenia w domu. Zatrudnienia nie mogłam nigdzie znaleźć ze względu na wygląd, pracodawcy okrutnie się mną obchodzili. Podczas dalszego leczenia i rehabilitacji, personel medyczny ciągle mnie nakręcał i mówił, „zrób coś z tym, masz tyle energii, aż ciebie nosi”. I zrobiłam to.

Początki były bardzo trudne. Nikt nie chciał cię słuchać, jedni drzwi otwierali, drudzy zamykali. Jedni wspierali, a inni mówili, na co się porywasz.

Wtedy też postanowiłam, że się ujawnię na fb i jakie moje było zaskoczenie, odbiór był pozytywny. Wtedy też zaczęłam biegać i brać udział w zawodach. I tam też spotkałam wspaniałych biegaczy, którzy nauczyli mnie jak biegać z tymi moimi przykurczami i bliznami na ciele. Nie ważne dla nich było, że zawsze na tym szarym końcu, ale byli i są ze mnie dumni, że za każdym razem bieg ukończyłam. Trochę medali mam.

Jeżeli otaczasz się na samym początku wspaniałymi osobami, to musi wszystko się udać.

Dzisiaj jestem w innym miejscu. Odkąd pojawiłam się w Twoim klubie Marka jest kobietą, moje życie nabrało jeszcze większego tępa. To na Twojej stronie mogę opisywać swoje uczucia, emocje, chorobę, ludzi którymi się otaczam. To tam znalazłam niesamowite wsparcie od kobiet, które jeszcze bardziej popchnęły mnie do przodu.

Od tamtej pory stałam się rozpoznawalna, zauważalna, ale także o chorobie oparzeniowej i dramatycznej sytuacji takich osób, dowiaduje się coraz więcej społeczeństwa.

Moje życie dzisiaj kręci się wokół fundacji, wokół podopiecznych0. Dużo podróżuję, jestem zapraszam w różne miejsca. Ludzie chcą mnie poznawać i słuchać moich wykładów motywacyjnych.

Także od tego roku jestem Ambasadorką WellU. Wow! Kto by pomyślał, ja i taka poważna funkcja, mało tego „modelka” z bliznami. Poprzez tą funkcję, chcę pokazać innym kobietom, mężczyznom że jak uwierzą w siebie, przepracują swoją traumę, to marzenia się spełniają same.

Polityka mówisz?! Puszczając oczko, dziś jako żart, to co byś chciała powiedzieć głośno, o co zawalczyć, gdybyś mogła? Tam, na szczeblach rządowych?

O polityce wiem tyle, co dwa lata temu wiedziałam o oparzeniach i prowadzeniu fundacji. Czyli nic. Skoro się nauczyłam tyle o oparzeniach, o jego leczeniu, rehabilitacji to i polityki mogę się też nauczyć.

Tak na poważnie, w polityce trzeba być sobą i wiedzieć przede wszystkim po co tam się idzie i co chce się przekazać i o co zawalczyć.

Czasami mam wrażenie, że jak ktoś już tam się dostanie, to zapomina po co przyszedł. I to jest przykre.

Przykre i smutne jest to, że jeżeli człowiek chory sam sobie czegoś nie wywalczy, to oni nie zauważą.

Przede wszystkim wywalczyła bym większą dostępność do leczenia, bo w tej chwili żeby poprawić defekty w ciele, trzeba samemu zapłacić. Na NFZ możesz zlikwidować przykurcze, jak mała plastyka i to wszystko. Wspaniałą rzeczą jest laseroterapia frakcyjna i barwnikowa, dzięki niej możesz pozbyć się bliznowców, przykurczów, zlikwidować kolor czerwony skóry, ale to wszystko jest płatne, a koszty są tak ogromne, że zwykły szary człowiek nie może sobie na to pozwolić. Rehabilitacja i ta poza kolejką, bo tutaj ważny jest czas i żeby rehabilitanci wiedzieli jak rehabilitować taką osobę. Większości nie wiedzą i się zniechęcają do rehabilitacji. Przeszłam w swoim życiu mnóstwo ośrodków i placówek rehabilitacyjnych i zauważyłam, że w prywatnych placówkach jest lepsze podejście do pacjenta. Ale na tak kosztowną terapię, też osoby oparzone nie mogą sobie pozwolić.

Leki, maści, presoterapia żeby była refundowana. Koszt leczenia osoby oparzonej w domu miesięcznie wynosi około 2000 – 5000 tysięcy. I łapiesz się teraz za głowę. Tak, tyle to kosztuje. W to się wlicza: leki, maści, rehabilitacja, dojazdy do kliniki, terapia, często dochodzi specjalistyczne leczenie. I teraz sobie pomnóż tą kwotę przez 12 miesięcy, ale weź jeszcze pod uwagę, że leczenie może trwać kilka lat. Powiedz mi teraz, kogo na to stać. Taka osoba przeważnie nie pracuje, bo jeszcze nie może, a jak będzie mogła to nikt jej nie zatrudni przez wygląd. Ja się z tym spotykam na co dzień, z wykluczeniem społecznym. Renta? Nie każdy ją dostanie, a jak dostanie to jest tak śmieszna suma, że nie wiadomo na co przeznaczyć.

O nas się nie mówi, bo nikt głośno nie mówi o tym. No nie, teraz jestem ja. Ja krzyczę, ja mówię, ja piszę bo inni się wstydzą. I wcale się nim nie dziwię, bo trudno znieść spojrzenia innych, jak patrzą na ciebie z politowaniem. Ja sobie z tym wszystkim radzę. Reszta osób jeszcze się wstydzi.

Od września 2016 roku ruszyłam z kampanią społeczną „kobieta z bliznami, gdzie na 10 zdjęciach pokazuję jak wygląda moje ciało. To była bardzo świadomie podjęta decyzja, ale warto było. Za to co robię, w grudniu 2016 roku otrzymałam nagrodę „Człowiek bez barier”, jest to dla mnie szczególna nagroda, gdyś została zauważana moja ciężka praca i walka o lepsze jutro dla oparzeniowców.

Więc jeżeli trzeba będzie wspiąć się wyżej, to zrobię to. Bo cel mam jeden, lepszy dostęp do leczenia i do życia. Przede wszystkim, żeby społeczeństwo wokół siebie się rozejrzało, bo może za ścianą znajduje się taka osoba i potrzebuje pomocy.

Mówisz o wykluczeniu społecznym. Jak to się przejawia na co dzień, wokół ciebie dziś i z czyjej strony?

Dzisiaj już w mniejszym stopniu, doświadczam przykrych doświadczeń negatywnych. Większość osób zna mnie i wie co robię.

Wiem, za to doskonale, co czują moi podopieczni, bo sama to czułam na początku swojej drogi.

Te wszystkie litościwe spojrzenia, dziwne uśmieszki albo żeby nie stać obok mnie, bo może zarażę kogoś. Najbardziej pamiętam zdarzenie, jak stałam w kolejce do kasy w markecie. W tym dniu wracał mąż z trasy i chciałam zrobić Mu niespodziankę. Kupiłam wino, truskawki, pierwszy raz odważyłam się iść sama do sklepu i nawet nie wiesz ile wymagało ode mnie to odwagi. Za mną stała kobieta z małą dziewczynką, nad którą nie mogła zapanować. Mnie trochę drażnił ten cały hałas i krzyk dziecka (w tamtym czasie otoczona byłam ciszą), postanowiłam że się odwrócę i zobaczę co tam się dzieje.

Wyglądałam wtedy sto razy gorzej niż teraz. I nagle nie wierze co słyszę. Kobieta mówi do swojej malej córeczki, że jak tak będzie się zachowywać, to będzie wyglądać tak ja. Zamarłam. Nie wiedziałam jak zareagować. Do oczu cisnęły mi się łzy, ale trzymała mnie tylko jedna myśl, że spędzę romantyczny wieczór z mężem przy lampce wina. Nawet nie wiem jak zapłaciłam, ale jak dotarłam do samochodu to nie płakałam, a raczej wyłam. I nie wiem czy z tego co usłyszałam, czy z tego że ta kobieta nie mogła zapanować nad własnym dzieckiem, że musiała aż tak coś potwornego powiedzieć swemu dziecku.

Mówiono także, że pewnie się upiłam i dlatego się paliłam. Nie chciano podawać mi ręki, patrzeć w oczy, a jak patrzyli to tak jakoś dziwnie.

Z naszym wyglądem, z naszymi bliznami nie możemy znaleźć zatrudnienia. Świat jest tak skierowany na piękno fizyczne, że my nie pasujemy. Nie chcą nas wpuszczać na pływalnie, jakbyśmy zarażali. Choć jak zaczęłam z tym walczyć, to trochę się zmienia.

Świętej pamięci Władysław Bartoszewski powiedział: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.” Co się dzieje dziś, z ludzkimi wartościami? Przyzwoitość zeszła na plan dalszy?

Myślę, że opinia uczciwego człowieka to coś niezwykle cennego. Nawet jeśli jedni kpią z twojej uczciwości, inni ją docenią i obdarzą cię zaufaniem. To rzadkość w dzisiejszych czasach, że człowiek wobec drugiego jest uczciwy.

W dzisiejszych czasach zapomniano o tym, by być w porządku wobec drugiego człowieka. Staram się tak traktować innych, jak sama chciałabym być traktowana.

Jaka praca stoi dziś przed Tobą i założoną w roku 2017, Fundacją Poparzeni?! Co konkretnie postawiłaś sobie za cel, ale i co musisz wykonać, aby go zrealizować?

Przede wszystkim znalezienie lokalu, gdzie stworzę Centrum Rehabilitacyjne dla oparzeniowców. To będzie największe przedsięwzięcie pod względem finansowym, ale także z naszą polską biurokracją.

Dalej będę jeździć z wystawą „kobieta z bliznami” i uświadamiać nasze społeczeństwo, że jesteśmy „normalni”, tylko inaczej wyglądamy.

W sierpniu akcja społeczna „poparzona biegnie”. Przebiegnę trasę z Gdańska do Gdyni i pokażę, że pomimo dalszego intensywnego leczenia, przykurczów cieszę się życiem. Chcę też w ten sposób nagłośnić problem społeczny, że jesteśmy grupą pacjentów zapomnianych.

Kolejki do lekarzy chirurgów plastycznych są długie, a na zabiegi rekonstrukcyjne jeszcze dłużej się czeka. Codziennie odbieram telefony od podopiecznych i proszą o pomoc, żeby dostać szybciej się do lekarza, żeby przyspieszyć zabieg. I dzwonie wtedy do tych klinik, do tych lekarzy, czasami jadę i proszę. Czasem się uda, a czasem nie.

Jutro jedna z moich podopiecznych ma zabieg. Trzy miesiące walczyłam z kliniką, żeby przyspieszyli zabieg terminu. W naszej sytuacji nie można czekać miesiącami na zabieg, gdyż tworzą się przykurczę i później operacja staje się bardziej inwazyjna, niż tylko zwykłe usunięcie przykurczu. Dochodzi wtedy do takich ubytków, do takich przykurczów, że po uwolnieniu przykurczu, powstaje taka przestrzeń, że trzeba ponownie doszczepić skórę. To wszystko wiąże się z dłuższym leczeniem, przeogromnym bólem, rehabilitacją ale także wyższymi kosztami.

Chcę stworzyć mapę Klinik i Oddziałów Plastycznych i Oparzeniowych w Polsce. Tak, że jak pacjent trafi na oddział, rodzina dostała od razu ulotkę, broszurę, kontakt do Fundacja Poparzeni. Chcę stworzyć coś tak wspaniałego, żeby od początku rodzina wiedziała co mogą już robić, kiedy jeszcze ich najbliższa osoba jest na oddziale pod opieką lekarzy. Z własnego doświadczenia wiem, że jak opuszcza się klinikę, pacjent zostaje sam i nie wie gdzie dalej szukać pomocy. A to dopiero jest początek długiej drogi, dochodzenia do siebie psychicznie i fizycznie.

Ja wypadek miałam w 2009 roku, a do tej pory się leczę. Przeszłam długą drogę i dzisiaj wiem, gdzie szukać pomocy, lekarzy, gdzie zakupić presoterapię, maści, jak znaleźć psychologa.

Na co dzień też rozmawiam z podopiecznymi, poznajemy się, wiem o ich zwykłych problemach przyziemnych. Przeważnie są to problemy finansowe.

Najbardziej przeżywają to kobiety, bo tracą swoją kobiecość, swoją atrakcyjność. Boją się, że mąż lub partner odejdą, że stracą znajomych, koleżanki. Kobiety tracą swoje piękne ciało i często zadają mi pytania, jak ja sobie z tym poradziłam, że dzisiaj nie wstydzę się siebie i pokazuję swoje ciało.

Zawsze im mówię prawdę, że to była długa droga ale usłana kolcami. To były lata zanim na nowo się w sobie zakochałam, zaakceptowałam swoje ciało, że przestałam się jego wstydzić. Przeszłam własną dwuletnią terapię i zawsze polecam moim podopiecznym, żeby udały się do psychologa i to wszystko z siebie wyrzuciły. Żeby znalazły nowy cel w życiu, znalazły w swoim ciele to, co jeszcze mają piękne. Ja mam piękne oczy i często to słyszę, że z moich oczu bije blask, radość ale także można wyczytać smutek. I ja te moje oczy podkreślam. Przez wypadek nie mam pięknych rzęs, więc żeby podkreślić te moje oczy, co miesiąc idę do kosmetyczki i dokleja mi rzęsy. I znowu swoim kocim spojrzeniem mogę uwodzić innych (uśmiech).

Czego Fundacja potrzebuje? Jak każda fundacja, funduszy. Świat jest tak skonstruowany, że bez pieniędzy ciężko jest cokolwiek stworzyć. Każda inicjatywa, akcja, kampania, pomoc podopiecznym zawsze sprowadza się do pieniędzy. Bez pieniędzy, nie jesteśmy wstanie nic zrobić.

Chociaż ja jestem tak szalona, że cokolwiek zaczynam to zaczynam od zera. Później są telefony do firm, do znajomych którzy mają firmy z zapytaniem czy pomogą, czy mogą dorzucić jakąś cegiełkę. Jedni pomagają finansowo, inni proponują swój zespół, który pomoże przy tworzeniu akcji czy kampanii, ktoś zaleje bak w samochodzie, ktoś inny kupi bilet żebym mogła dotrzeć do celu.

Dzisiaj, te wszystkie osoby same do mnie dzwonią, piszą czy nie potrzebuję pomocy. Jestem taka, że nie lubię prosić, ale jak mam nóż na gardle to czasami tą pomoc trzeba przyjąć.

Na co dzień żyję skromnie, nie wiele mi potrzeba. Moja szafa nie pękach w szwach, mam dwie pary butów, małą torebeczkę, plecak i walizkę. Nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba. Mam jedną wadę, książki. Tutaj potrafię zaszaleć. Oczywiście, jak nie mam pieniędzy to jej nie kupuję, ale raz w miesiącu jedna książka ląduje w mojej biblioteczce.

Jesteś silną kobietą, ale jak każdy z nas, potrzebujemy troski i opieki ze strony bliskiej nam osoby. Dziękujesz we wstępie swojemu mężowi…

Od samego początku, od pierwszych godzin po wypadku, nie mogłam wokół siebie nic zrobić. Byłam uzależniona od innych, od osób trzecich. Nie lubiłam gdy w klinice pielęgniarki mnie myły, wolałam żeby to mąż robił. To wtedy pierwszy raz poczułam te jego silne dłonie, tą determinację i walkę o mnie żeby mnie nie bolało, żebym miała izolatkę, na czas podaną morfinę. Dbał o najmniejsze szczegóły, kiedy ja nie mogłam o to zadbać. Ja nawet wtedy uzależniłam się od niego, ale wtedy nie byłam świadoma tego. Podejmował za mnie wszystkie decyzje, nawet te pod względem leczenia i kolejnych zabiegów operacyjnych.

Kiedy zaczęłam się podnosić, chciałam trochę przestrzeni, trochę oddechu, wolności. Pomału chciałam odzyskać mój świat, ale nie wiedziałam jaki świat zastanę.

Dzisiaj jak jestem tą silną kobietą, to coraz mniej potrzebuję tych silnych dłoni. Wiem, że mogę sama o siebie zadbać i pokonać inne przeciwności losu. Może to jest teraz taki etap w moim życiu, że ja potrzebuję tej niezależności. Może chcę sobie coś udowodnić. Nie wiem? Wiem, że potrzebuję przestrzeni, ale też jak wracam do domu to wtulić się w ramiona mężczyzny, poczuć jego zapach skóry i zasnąć. Na tą chwilę potrzebuje tylko, żeby mnie kochał i czekał na mnie.

Sytuacja, jaką dotknął cię los, wystawiła Wasz związek na próbę. Czy miłość aby mogła przetrwać, powinna być dojrzała?

A co to jest miłość dojrzała i czy ona istnieje? Przecież miłość towarzyszy nam przez całe życie, tylko etapy tej miłości są inne. Na początku jest miłość do rodziców, rodzeństwa, najbliższych, nastoletnia miłość itd.. Nie wiem co to i czy miłość powinna być dojrzała. Przecież w życiu możemy kilka razy się zakochać i inaczej ją odczuwać.

A może tobie chodzi o taką dojrzałość, że jak źle to wtedy siebie wspieramy nawzajem. Kiedy w czasie choroby potrzebujesz tej drugiej połówki, aby tobą się zajęła, aby otoczyła troską. Tylko wiesz, ja do dzisiaj mam z tym problem. Bo nie wiem czy to jest miłość dojrzała, czy to jest troska o drugą osobę z poczucia obowiązku.

Jak przejdzie się taką traumę w życiu, to wszystko postrzegasz inaczej, inaczej postrzegasz gesty drugiego człowieka, inaczej postrzegasz miłość a nawet zadajesz sobie pytania „jak mogę mu się dalej podobać, skoro nie jestem już piękna”.

Jedno co wiem, to miłość nie może istnieć bez zaufania. Miłość i zaufanie powinno iść w parze. Zaufanie jest niezbędnym składnikiem zdrowej relacji. Stwarza poczucie bezpieczeństwa i intymności w związku.

Zaufanie jest jak cienka warstwa lodu, gdy je naruszysz już tak łatwo go nie posklejasz.

Ze mną to jest tak, że jak kocham to ufam. Inaczej się nie da.

Sam dobrze wiesz, jak wygląda moje życie teraz. Częste wyjazdy, mnóstwo zdjęć z różnymi osobami, spanie w hotelach. Profesjonalne sesje fotograficzne, gdzie pokazuję swoje ciało i to gdzie zawsze fotografem jest mężczyzna. I gdyby teraz nie ufalibyśmy sobie a mój partner podejrzewał mnie o cokolwiek, to taki związek nie masz szans na przetrwanie.

Jak dziś opisałabyś Waszą relację?

W oczach swojego męża jestem tą jedyną, najpiękniejszą, najcudowniejszą i najukochańszą.

Cokolwiek w życiu zrobiłabym, to wiem że będzie obok i mnie pozbiera.

To taka miłość, miłość która przyciąga i odpycha, ale nie umiemy żyć bez siebie. Jego zapach ciała, jego dłonie, jego uśmiech, spojrzenie to jest to wszystko co mnie pociąga. Jest moja ostoją w życiu, bo ja z tymi wszystkimi emocjami, wrażliwością, czasem płaczem On jeden wie jak mi pomóc, jak ukoić ten ból.

Ja zawsze się śmieje, że ja jestem jak ta “uciekająca panna młoda”, a On czeka. Uwielbiam dawać mu kwiaty, nie kwiatek, ale bukiet róż i dać całusa. I tak było ostatnio, kiedy wracałam do domu po dwóch dniach, wręcz biegłam do Niego na skrzydłach.

Nie zawsze jest kolorowo, bo w życiu różnie bywa. To ta nasza miłość, te dwa ciała ciągle coś do siebie ciągnie. Nie umiemy żyć bez siebie.

I tak będzie już zawsze.

Jestem jego jedyną prawdziwą miłością, jego kobietą o którą zawsze dba, martwi się jak gdzieś jadę i czy nic mi nie grozi. To jedyny mężczyzna, który zna moje ciało, potrzeby, jedyny który może mnie dotykać, całować i wie jak to robić, żebym nie czuła bólu. Jedyny, który na nowo pokochał te nieidealne ciało, pokryte bliznami, dziurami, wybruzdami.

Tak, kocham Go! Na nowo!

Do kliniki na oddział przychodził ksiądz. Starszy człowiek, na oko 70 – 80 lat. Pierwszy raz zobaczyłam go, jak obudziłam się pierwszego ranka po wypadku. Myślałam, że umarłam i zaczęłam krzyczeć. Pielęgniarka wpadła do pokoju, ksiądz wyszedł. Uspokajała mnie. Żyję, to tylko ksiądz.

VI. Kobieta z bliznami, worldmaster.pl

VI. Kobieta z bliznami

Przychodził codziennie z komunią świętą, z rozmową lub po prostu żeby pomilczeć. Nie chciałam żeby do mnie więcej
przychodził, oglądał, rozmawiał. Miałam wielki żal do Boga, o to co mi się przytrafiło. A on codziennie rano pukał i
wchodził do pokoju. Czasami udawałam, że śpię. Czasami prosiłam, żeby wyszedł a najlepiej, żeby omijał ten pokój. Niestety, marzenie. Ksiądz był nieugięty. Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale prawdopodobnie jeszcze wtedy leżałam w tej sali 4 osobowej. Zapukał, wszedł, usiadł obok.

Zadałam mu wtedy wiele pytań.

Ja: Dlaczego ksiądz nie odpuszcza.
Ksiądz: Potrzebujesz mnie, a raczej Boga.
Ja: Boga?! A gdzie on był, że pozwolił żeby mi to się stało? Gdzie jest teraz jak cierpię, jak mnie wszystko boli? Jak myślę tylko o śmierci! Gdzie on jest?!
Ksiądz: Bóg każdemu daje taki krzyż, który jest w stanie nieść na swoich barkach.
Ja: Jaki krzyż. Ja nawet nie mogę go podnieść, a co dopiero go nieść.
Ksiądz: Bóg doświadcza swoje owieczki, które są wstanie udźwignąć to wszystko.
Ja: Owieczki? Boże, chyba śnię. Wybaczy ksiądz, ale co takiego zrobiłam w życiu, żeby teraz tak cierpieć. Ja już nie mam siły. Skoro Bóg istnieje, niech mi to zabierze, te całe cierpienie. Nie chcę tego słuchać. Nie chcę, żeby ksiądz mnie odwiedzał.

On się nie poddawał. Przychodził codziennie. Wtedy obraziłam się na Boga. W myślach codziennie kłóciłam się z
Bogiem, że dlaczego pozwala na taki ból. Od tamtej pory moja wiara w Boga legła. I tak pozostało do dzisiaj.

Rozmawiam z Nim, ale nie potrafię iść do kościoła. Skoro Bóg jest wszędzie, to mogę z Nim rozmawiać wszędzie.

Drugi przeszczep się przyjął, ze względu na to nabrałam większej chęci do życia. Za oknem czuć było lato w pełni. Robiłam małe postępy. Wreszcie jadłam, uczyłam się chodzić, mniej krzyczałam i płakałam, ale ciągle prosiłam, że chcę do domu. Synek co róż przywoził nowe klocki lego, także w pokoju miałam niezłą kolekcję, od samochodów po statki Star Wars.

Mniej myślałam o śmierci.

Zaczęłam nawet wychodzić na korytarz i tam sobie chodzić. Wszyscy mi dopingowali. Mąż robił zdjęcia i wysyłał
rodzinie, że chodzę. Kiedy doktor pozwoliła wychodzić na zewnątrz, korzystałam z tego luksu przez cały czas. Synek jak obiecał, tak też zrobił. Przed kliniką graliśmy w piłkę a raczej próbowałam. Radość jego, że może z mamą pograć – bezcenna.

Coraz częściej znikałam z oddziału i wychodziłam na zewnątrz. Mieli ze mną istne utrapienie. Musiałam przestrzegać jednego, unikać słońca.
Szpitalne jedzenie było ohydne. Codziennie mąż dowoził mi z domu. Babcia codziennie wieczorem gotowała to, na co
miałam ochotę. Nawet McDonalda dostałam. Jedliście kiedyś i płakaliście przy hamburgerze i  frytkach? Ja tak. Smakowało, jak pierwszy lizak w życiu.W związku z tym  zaczęłam dbać o siebie na tyle i ile mogłam. Myłam się, uczyłam podnosić prawą rękę żeby się uczesać. Zakładam
piżamę i zapinałam guziki. Wyglądałam coraz lepiej, jeżeli tak można powiedzieć.

W powietrzu było czuć, że niedługo wyjdę do domu. Tylko to mnie trzymało przy życiu, że jak będę się rehabilitować to szybko wyjdę.

W klinice poznałam, co to cisza. Nauczyłam się jej. W pierwszych dniach jak nie mogłam otworzyć oczu, uszy były
moim obserwatorem. Poznałam nowy narząd naszego ciała. Do tej pory nie odczuwałam aż tak, jak nasze zmysły
reagują na świat zewnętrzny poprzez słuchanie. Po kilku dniach potrafiłam rozpoznać kroki lekarzy, pielęgniarek,
określić odległość. Tak się przyzwyczaiłam do ciszy, że najmniejszy szelest potrafił wyprowadzić mnie z równowagi.
Pamiętam, jak pielęgniarki przekazały mężowi żeby przywiózł radio, albo mały telewizor. Przecież nie mogę tak tylko leżeć i nie mieć styczności ze światem zewnętrznym. Przywiózł telewizor, żebym chociaż wieczorem jak zostaję sama oglądała i słuchała. Nie chciałam tego. Kolejny klamot, który zagraci pokój. Na początku z niego nie korzystałam, ale później czasem włączałam i słuchałam. To i tak nie poprawiało mojego stanu.

Zapadałam się jeszcze bardziej w swojej czarnej otchłani.

Mąż wiedział, że uwielbiam Kasię Kowalską i mogę jej słuchać bez końca. Zaproponował, że przywiezie mi płyty. Nie
chciałam. On się poddawał. Nigdy nie słuchał tego, co mówię. Przywiózł, przez jakiś czas leżały na półce, ale któregoś dnia się przełamałam i zaczęłam słuchać. W jej słowach jakbym widziała siebie, całe swoje życie. Wtedy zamarzyłam, żeby kiedyś się z Kasią spotkać.

Wychodzę do domu.

D-O-M

Jestem cała zdenerwowana, bo męża jeszcze nie ma. W związku z tym dzwonię do niego gdzie jest. Nawet nie zdaje sobie sprawy, ile
przez te trzy miesiące udało się uzbierać w pokoju szpitalnym. Miałam tyle rzeczy, że nie mogliśmy się spakować do samochodu. Od osobistych rzeczy, po zabawki, książki, telewizor. Czułam się, jakbym wyprowadzała się z domu. Moje miejsce na ziemi, z którym tak bardzo się zżyłam. Ja jeszcze byłam osłabiona, obolała i nie mogłam im pomóc. Mój mały synek wszystko pakował, zanosił, uśmiechał się.
Ja razem z nim.

To był ciężki okres dla naszego związku. Przetrwaliśmy, byliśmy dalej razem. Mój mężczyzna podołał, dał radę. Mogę powiedzieć, sprawdził się. Nie odszedł, wziął na klatę to wszystko. Moje łzy,
krzyki, tupanie nogą, grożenie śmiercią. 

Czy jakiś inny mężczyzna podołałby?

Nie wiem. Czasami słyszałam, że mężczyźni odchodzą, że nie dają rady. Mój podołał. Został. Trzymał za rękę i się nie wstydził, jak wygląda moje ciało. Bardzo się bałam tego, jak to będzie jak
wrócę do domu, czy się odnajdę, czy mam jeszcze znajomych. Jak będzie wyglądać moje życie.

Moje nowe życie.

I to koniec moich zwierzeń, tego krótkiego trudnego okresu.

Dzisiaj żyję, prowadzę Fundacja Poparzeni i pomagam innym, przejść tą trudną drogę. Mam gorszę i lepsze dni. Pokochałam swoje nowe ciało. Nie ukrywam się. Jestem rozpoznawalna. Mam wspaniałych przyjaciół. Mam moją najbliższą rodzinę. Jestem Kochana.

Dziękuję Wam wszystkim za ciepłe słowa, przesyłane przez FB i IG.

Czy będę tu się jeszcze pojawiać? Będę.

Będę pisać o moich rozterkach, akceptacji siebie, kobiecości, jak pomóc innym, gdy znajdą się w tak trudnej sytuacji. Przekaże Wam także, historię innych osób podobnie oparzonych, które na co dzień się ukrywają i jak odrzuca je społeczeństwo. Tyle się mówi o tolerancji, o akceptacji, o niepełnosprawności, ale w codziennym życiu wygląda to inaczej.

Życie ma się jedno. W moim wypadku, dostałam szansę na drugie życie i nie zamierzam GO zmarnować.

Moje motto: “czerpać z życia tyle, ile się da”

_________________

Zobacz również:

I. Kobieta z bliznami

II. Kobieta z bliznami

III. Kobieta z bliznami

IV. Kobieta z bliznami

V. Kobieta z bliznami

 

 

III. Kobieta z bliznami

Odwiedziny pewnej osoby (nie mogę napisać jakiej) nie należały do najmilszych. Nie, nie chcę wyjść teraz na wredną. To są moje wspomnienia, to co zapamiętałam. Ta kobieta przyjechała razem z moim mężem, który nie widział świata poza mną. Byłam dla niego wszystkim, jego księżniczką, jego kobietą. Tamta osoba musiała mnie zobaczyć, zobaczyć jak wyglądam cała. Była taka ciekawa. Nawet się nie zapytała, czy może, czy może podnieść prześcieradło i zobaczyć jak wyglądam. Po prostu musiała, taka dziecinna ciekawość. Czułam się taka bezbronna, jak małe dziecko. Nic nie mogłam zrobić, nie mogłam się bronić, nic, nic, nic… Łzy cisnęły mi się do oczu. Chciałam, żeby jak najszybciej wyszła z tego pokoju i więcej nie weszła.

Podczas długiego leczenia klinicznego, ta kobieta uważała, że muszę pokazywać jak wygląda moje ciało. Całe szczęście, że umiałam już wtedy się bronić. Słownie, ale umiałam. Wieczorem jak odjeżdżali, powiedziałam mężowi co zrobiła, że nie chcę, żeby to znowu się powtórzyło. Nie chcę, aby poza nim ktokolwiek mnie oglądał.

Dzisiaj się zastanawiam, dlaczego to zrobiła?

Moja babcia jak pierwszy raz przyjechała do mnie, nie była ciekawa jak wyglądam, tylko cieszyła się, że żyję. Nie ważne było dla niej jak wyglądam, bo to w tej chwili nie było najważniejsze.

Leczenie nie szło do przodu. Naskórek się nie naradzał. Podjęto decyzję, że poddadzą mnie dermabrazji mechanicznej. Zabieg wykonuje się w znieczuleniu ogólnym, jest to mechaniczne ścieranie naskórka. Po wybudzeniu chyba trzy dni chodziłam w opatrunkach. Trzy dni spokoju. Nikt mnie nie dotykał, nie zmieniał opatrunków, pod dostatkiem morfiny, mąż obok. Zrobiło się błogo, bo w końcu ból był mniejszy.

kobieta z bliznami jolanta golianek III. kobieta z bliznami naga granica bólu

newsweek.pl

Powinnam mieć wtedy przeczucie, że to cisza przed burzą. Burzą stulecia, której nie zapomnę do końca życia.

To była sobota, tego dnia mąż nie mógł przyjechać, a ja sama powiedziałam, że dam sobie radę. Chciałam, żeby odpoczął bo od kilkunastu dni, dzień w dzień przejeżdżał 200 km.

Zaprowadzono mnie do łazienki, kazali się rozebrać, napuścili wody do wanny. Kazali mi tak długo leżeć, aż opatrunki się zamoczą. Zostałam sama. Woda była ciepła, ale ja cała się trzęsłam. Byłam wystraszona. Nie wiedziałam, co mnie czeka i jaki dramat za chwilę przeżyję. Nie wiem jak długo leżałam, ale w końcu wcisnęłam guzik i zjawił się personel medyczny. Opatrunki nie zamoczyły się, tak jak powinny. Zaczęto je ze mnie zrywać z żywcem. Jakby człowieka ze skóry obdzierali.

Niewiarygodne

Pewnie czytasz i nie wierzysz, że można to wszystko wytrzymać. Okazuje się, że można. Nie znamy do końca naszych możliwości, naszego ciała, nawet nie przypuszczamy ile mamy siły i jakie pokłady chęci do życia, że organizm w chwili zagrożenia, jest wstanie to wszystko wytrzymać.

Dwie pielęgniarki i lekarka. Bez żadnego znieczulenia. Stałam tak między nimi, a jedna za drugą zrywały: z klatki piersiowej i szyi. Krew się lała, ja tak krzyczałam, że na parterze było mnie słychać. Nie płakałam, ani jedna łza mi nie popłynęła. Zachowywałam się jak nienormalny człowiek, jakbym znajdowała się w dziwnym stanie psychicznym. Ja się śmiałam i krzyczałam i patrzyłam na to wszystko. Nie wiem jak one to wytrzymały, ale chyba nie było im do śmiechu i zdały sobie sprawę, co się dzieje.

Nawet mi nie przeszkadzało, że stoję tam między nimi naga. Calutka naga. Jakbym czuła, że jestem gdzie indziej i że to nie moje ciało. Jakbym wyszła na chwilę z ciała i obserwowała to wszystko z boku.

Później mężowi przekazano, że to był błąd i że faktycznie można było mnie uśpić. Wytarto mnie z krwi, nałożono opatrunki. Ja jak w jakimś amoku krzyczałam „zostawcie mnie”. Pozwolono mi wrócić do sali. Nikt mnie nie odprowadził, nikt nie trzymał za rękę. Szłam sama, krok po kroku kurczowo podtrzymując się ściany. Musiałam przejść długi korytarz, po drodze mijając wszystkie sale z pacjentami. I nagle zderzenie. Ten wzrok innych, współczujący. Nie wytrzymałam, łzy popłynęły mi teraz same. Krok za krokiem, dłonią podtrzymywałam się ściany i myślałam, żeby tylko nie upaść, bo podnieść już się nie dam rady. Jest, jest moja sala, moje łóżko, moje okno. Nie chcę żyć, już więcej nie dam rady. Jedna myśl, wejść na parapet i skoczyć. Jest wysoko, na dole beton, na pewno nie przeżyję. Chcę skoczyć. Mam dosyć. Kurwa, nie mam siły. Łzy lecą, nie wiem co się dzieje…

Ile jeszcze?

Nie wiem, jak znalazłam się w łóżku i jak długo spałam. Ból jest mniejszy, ale dokucza. Dostaję większe dawki morfiny. Jest ciemno. Dostałam gorączki. Podają pyralginę i odjeżdżam. Jeszcze zdążyłam powiedzieć, że nic nie widzę, że coś jest nie tak. Ciemno. Widzę ciemność i słyszę tylko jakieś głosy.

Widzę jasność, piękną polanę, zielono jest, jakaś góra i budynek. Jest pięknie. Jak w bajce. Przed budynkiem widzę brata, ale przecież on nie żyje. Gdzie ja jestem? Czy umarłam? Macha do mnie, każe wracać. To nie twój czas, masz dzieci, musisz wrócić. Tam jest tak pięknie, chcę zostać i ta jasność. Czuję się bezpiecznie. Nic nie boli i mam swoje piękne ciało. To chyba niebo.

Słyszę głosy, krzyki, kroki, ktoś świeci mi w oczy. Wróciłam, jestem. Okazało się, że jestem uczulona na pyralginę.

Ile jeszcze muszę wytrzymać, ile jeszcze muszę znieść? Gdzie jest granica bólu, wytrzymałości? Czy człowiek jest wstanie, aż tyle znieść?

I. Kobieta z bliznami

II. Kobieta z bliznami

IV. Kobieta z bliznami

 

Wszędzie tylko liczby. Im są wyższe – tym lepiej! Co z tego, że każda dyscyplina ma inną specyfikę?! Sportowcy mają czasami naprawdę ciężko… Dzieje się tak głównie za sprawą tzw. niedzielnych kibiców. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak można porównywać to, co zrobił Robert Karaś, z tym, co robią polscy przedstawiciele innych dyscyplin. Niestety w wielu domach właśnie to się odbywa. Nieustanne porównywanie i tworzenie nagonki na tych, którzy na swoim koncie mają mniej „cyferek”.

Nie wiem, czy jest to wina naszej polskiej mentalności, czy w ogóle mentalności nas wszystkich – ludzi. Nie jestem nawet w stanie jednoznacznie powiedzieć, co stoi za takim mechanizmem. Chodzi mi o to, że bardzo kochamy liczby. Są one dla nas wielkością, która w naszej opinii wyznacza prestiż, status społeczny, czy w skrajnych przypadkach także to, jakimi ludźmi jesteśmy. Chciałbym także zaznaczyć, że temat jest bardzo szeroki. Można rozpatrywać go pod wieloma kątami, jednak na omówienie wszystkich możliwości, nie starczyłoby nam tutaj miejsca. Postaram się w przyszłych tekstach czasami wrócić do poruszanego tutaj tematu.

Tymczasem skupmy się na samych liczbach i ich naszym postrzeganiu.

Robert Karaś – inspiracja.

Pomysł na ten artykuł przyszedł mi do głowy bardzo przypadkowo. Zapewne wielu z Was słyszało już niebywałą historię, o wyczynie Polaka – Roberta Karasia. Gdyby ktoś nie wiedział, to tylko uprzejmie informuję, iż jest to 29-letni mężczyzna, który przed kilkoma tygodniami stał się Mistrzem Świata na dystansie potrójnego Ironmana. Co to znaczy? Trzymajcie się mocno. W czasie poniżej 31 godzin, pokonał 11.4 km płynąc, 540 km jadąc na rowerze oraz 126.6 km biegnąc. Dobrze czytacie. Żadne cyferki mi się nie pomyliły. Zrobił to i na dodatek poprawił rekord świata. Cyborg? Mistrz? To mało powiedziane.

Robert Karaś

Źródło: businessinsider.com.pl Fot. TeamKaraś.
Na zdjęciu: Robert Karaś

Choć wyczyn ten zasługuje na uwagę, nie będę dziś o nim rozprawiał. Ewentualnie tylko delikatnie się posiłkował, aby przedstawić Wam rzecz, która niejako determinuje nasze postrzeganie rzeczywistości.

Kto ma ciężej? Farah, Sagan, czy Karaś?

Kiedy sobie o tym wszystkim myślałem, dotarła do mnie pewna myśl. Absurdalna. Może dla wielu dziwna w obliczu tego, czego dokonał Robert Karaś. Otóż zastanawiałem się, czy faktycznie miał on ciężej niż profesjonalny maratończyk, biegający na światowym poziomie i próbujący powiedzmy… Złamać rekord świata. Albo zawodnik z elity biegów na 5000 metrów? Czy Robert Karaś miał trudniej niż Mo Farah? Człowiek legenda, jeśli chodzi o biegi na dystansach 5000 i 10000 metrów? Idąc tym tokiem myślenia, czy z kolei Mo Farah ma ciężej, niż chociażby Peter Sagan, który trzy razy z rzędu zostawał mistrzem świata w kolarstwie szosowym ze startu wspólnego? A co z Eliudem Kipchoge? Człowiekiem, który przed kilkunastoma dniami ustanowił rekord świata w maratonie? Czy w ogóle istnieje jakakolwiek skala, która może porównywać takie wyniki i odczucia związane z ich osiąganiem przez danego sportowca?

Zanim mnie wszyscy zlinczują i zaczną przekrzykiwać się, iż nie doceniam sukcesu Roberta, to naprawdę uprzedzam. Jestem tym, który chciałby, aby o jego sukcesie było jak najgłośniej. Życzyłbym mu, żeby wszystkie jego cele się spełniły. Zastanawia mnie jednak nasze postrzeganie jego sukcesu.

Postrzeganie wyników sportowców przez pana Kowalskiego.

Właśnie to mam na myśli, pisząc cały ten tekst. NASZE postrzeganie sukcesu innych osób. Nie postrzeganie tego czynnika przez NICH, czyli głównych zainteresowanych, ale przez nas – osób trzecich. Świadków tychże wydarzeń. Zauważmy, jak wielkie wrażenie wywarły na nas te liczby. Trudno się temu dziwić, bo potrafią działać na wyobraźnie, prawda? W końcu dystans 540 kilometrów jest męczący, kiedy pokonuje się go samochodem, a co dopiero rowerem! Oddziałują na naszą wyobraźnię z jednego, prostego powodu. Bo te liczby są duże. Ogromne, wielkie. Od razu nasz sprytny umysł przekłada je na codzienne życie. W ten sposób porównujemy je do odległości między znanymi nam miejscowościami. Taki Pan Kowalski, który nijak interesuje się sportem, tym bardziej triathlonem, słysząc, że ktoś przebiegł ponad 125 kilometrów, łapie się za głowę i intensywnie myśli. Jego wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach i siedząc w fotelu, duma:

„Od mojego domu do Pściszewa Górnego jest 30 kilometrów. Od Pściszewa do Zaściankowa Dużego kolejne 15 kilometrów. A za Zaściankowem jest jezioro Bystra Rzeka, do którego podobno jest jakieś 10 kilometrów. Wiem, bo jeździłem tam za dzieciaka…”

Myśli, myśli i nagle uświadamia sobie, że musiałby pokonać ten odcinek ponad dwukrotnie, aby dorównać Robertowi. Potem sobie przypomina, że nie chce mu się tego robić nawet samochodem i nagle robi szerokie ze zdziwienia oczy, bo rozumie, że ten człowiek zrobił to, biegnąc. Co więcej, miał już za sobą ponad 11 kilometrów pływania i niemal 550 kilometrów jazdy na rowerze.

Rozumiecie teraz, jak pracuje nasz sprytny, człowieczy umysł? Im większa liczba, tym większe wrażenie na nas robi. Szczególnie na ludziach, którzy nie są zbyt mocno zainteresowani danym tematem, o którym akurat usłyszeli wiadomość.

Nagonka za zbyt małe liczby. Absurd!

Posłużę się kolejnym przykładem i niejako skonfrontuje go z tym, co pisałem do tej pory o Robercie. Jednak zanim to zrobię, jeszcze raz podkreślę – nie można jasno stwierdzić, kto ma ciężej, uprawiając sport na tak wysokim poziomie. Czy biegacz na 800 metrów, czy Robert Karaś? Maratończyk, czy ktoś, kto rzuca młotem? To są inne dyscypliny lub inne dystanse. Każda z nich ma inną specyfikę, więc bez względu na wszystko nie można ujmować żadnej z nich. A niestety widzę, że tak się czasami dzieje.

sportowcy

Źródło: www.independent.co.uk
Na zdjęciu: Mo Farah

W obliczu tak wielkich liczb, nagle wyniki, jakie osiągają nasi maratończycy, wydają się niczym dla przeciętnych zjadaczy chleba. Tak zwanych kanapowców, którzy nie mają nic wspólnego z tą dyscypliną. Taki wcześniej wspominany pan Kowalski patrzy na wynik naszego Henryka Szosta albo Arkadiusza Gardzielewskiego i puka się w głowę, widząc ich ogromne zmęczenie na mecie maratonu podczas Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w Berlinie. Denerwuje się, woła żonę i krzyczy do niej rozemocjonowany:

„Patrz Bożenka! Zobacz, jak się kładą! To są mięczaki, a nie biegacze! Szkoda na nich pieniędzy! Zobacz tylko, jak padają za tą metą. Jak jakieś muchy! A oni przebiegli tylko (sic!) 42 kilometry! To jest jakiś tam ledwie maraton. A taki Karaś zrobił trzy razy tyle i do tego jeszcze jeździł na rowerze i pływał! To jest dopiero gość, a nie Ci pseudo sportowcy, za których my musimy płacić…”

Czy przykład i słowa są przerysowane? Odpowiedzcie sobie sami. Ja chcę tylko Wam pokazać, że nasz ludzki umysł chwyta się tego, co większe. Robert Karaś przebiegł 126 kilometrów po tak długim, wcześniejszym wysiłku, a Henio Szost pokonał „tylko” 42 kilometry? No pewnie, że Robert jest lepszy! Tak niestety wygląda perorowanie wyników w wielu domach, gdzie ludzie nie zagłębiają się w specyfikę danego sportu lub dyscypliny, tylko sugerują się liczbami. Suchymi statystykami, które nijak mają się do osiągnięć.

Same statystyki nic nie znaczą.

W wywiadzie, jakiego udzielił Robert Karaś dla Łukasza Jakóbiaka, padły słowa, które idealnie komponują się do omawianego w tym tekście tematu. Otóż Łukasz zapytał w pewnym momencie Roberta, czy ten, wiedząc, jaką ma przewagę, miał myśli, aby choć na chwilę zwolnić. Robert na to odparł, że nie, bo nie miał z czego. Oczywiście rozwinął swoją wypowiedź, ale jej główny sens sprowadzał się do tego, iż jechał on, pływał lub biegał w zakresie intensywności, która nie była przesadnie mocna. Jak to nazwał – intensywność jazdy na rowerze, można było określić jako „rozjazd”. Czyli skala wysiłku raczej nie wykraczała poza rozumowanie przeciętnego człowieka. Oczywiście nie chcę go za to piętnować, bo jak już pisałem – tego wymagał od niego akurat ten konkretny dystans!

dyscyplina

Jednak zastanówcie się teraz, czy te liczby, do których tak bardzo przykładamy swoją uwagę, mają faktycznie tak wielkie znaczenie? Pisząc liczby, mam na myśli te, którymi operuje przeciętny Kowalski. Oczywiście konkretne czasy i tempa nic dla niego nie znaczą, więc pod uwagę bierze wyłącznie te, które najbardziej oddziałują mu na psychikę. Dystanse lub miejsce w ogólnej klasyfikacji.

Inna dyscyplina to inna specyfika. Uszanujmy to.

W ten sposób otrzymujemy bohaterstwo Roberta Karasia i niezadowolenie (a w niektórych przypadkach także i krytykę) polskich maratończyków na Mistrzostwach Europy w Berlinie. Czy jednak ktoś się zastanawiał nad specyfiką tychże dystansów? Ktoś brał pod uwagę, że biegnąc na 42 kilometry, nie ma miejsca na coś takiego, jak „umiarkowane tempo”? Czy w końcu sugerując się, naszą rządzą porównywania miejsc, pamiętaliśmy o tym, iż jednak zachodzi różnica między Mistrzostwami Europy w Lekkoatletyce, a Mistrzostwami Świata w potrójnym Ironmanie, gdzie jak sam Robert Karaś powiedział – nie jest zbyt popularną dyscypliną, nawet wśród zawodowych triathlonistów?

Nie zrozumcie mnie źle, bo nikomu nie umniejszam. Po prostu zwyczajnie boli mnie ten nasz ludzki kult przywiązywania uwagi, wyłącznie do wielkości liczb. Pokonałeś 42 kilometry, biegnąc i poprawiając rekord polski w maratonie? Co z tego! W tym samym czasie jakiś pan Czesiek spod Pściszewa zrobił podwójnego Ironmanie w osiem dni! Co tam Twój marny rekordzik polski, na jakieś marne 42 kilometry! Czesiek to dopiero pokazał pazur, jak przebiegł dwa razy tyle, a na dodatek jeszcze pływał i jeździł na rowerze!

Dokładnie tak to wygląda.

Wyżej, mocniej, dalej! Liczą się liczby!

Już odbiegając od tak wysokiego, sportowego poziomu, zejdę troszkę na ziemię. Z własnego życia wiem, że kiedy dawałem z siebie wszystko na zawodach, na 5 km i zdobywałem swoje kolejne życiówki, to nikt mnie nawet zbyt mocno nie pytał o czas. W zasadzie zawsze pytanie sprowadzało się do: „A na ile biegłeś?” Odpowiadałem: „Pięć kilometrów.”. Kiwnięcie głową. „A który byłeś?” Mówiłem – „Nie wiem dokładnie, ale chyba gdzieś około setki”. Myślicie, że ktoś pytał o czas? A gdzie tam! Jestem pewien, że gdyby stanął przed ludźmi sam Kenensisa Bekele i powiedział im, że pobił właśnie rekord świata, oni tylko zerknęliby na niego i zapytali, ile przebiegł. Gdyby odparł, że  5 kilometrów, machnęliby ręką i stwierdzili, że Zośka z drugiego piętra, wczoraj na treningu przebiegła „dyszkę”.

liczby

Kiedy natomiast pokonałem w dość spokojnym tempie ponad 20 kilometrów (czym się zresztą dzieliłem), to nagle w oczach wielu ludzi urosłem do rangi „bohatera”. Oczywiście, że ból stawów oraz ogólne zmęczenie (fizyczne oraz psychiczne) było w istocie niesamowicie dojmujące. Jednak mimo to czułem się  lepiej, niż podczas biegów na 5 kilometrów, które od startu do mety, były biegane do żargonowej „odciny”? Co z tego, skoro tutaj to było tylko marne 5000 metrów, a tam ponad 20 kilometrów! Byłem gość, bo przebiegłem spokojnie tak „ogromny” dystans!

Rozumiecie absurdalność takiego pojmowania sytuacji?

Długość wysiłku nie świadczy o poziomie sportowca.

Nie chodzi o to, że mamy każdemu gratulować i klepać po plecach za każdym razem, kiedy pokona nawet jeden metr. Chodzi zwyczajnie o trochę większą świadomość w wygłaszanych opiniach oraz wyrokach. Bo naprawdę smutno patrzy się na te wszystkie komentarze i teksty, które karcą tych, którzy dawali z siebie wszystko. Przykro słucha się rozmów ludzi, którzy umniejszają wielkim sportowym wyczynom. Robią to tylko dlatego, że nie ma w nich „wielkich” liczb, przyprawiających o zawrót głowy. Dlatego zwyczajnie apeluję do wszystkich Panów Kowalskich i Pań Bożenek. Zanim cokolwiek powiecie i napiszecie, zastanówcie się dwa razy, czy to wszystko ma sens. Czasami irracjonalność komentarzy i wygłaszanych mądrości przez ekspertów razi nie tylko w oczy. Godzi także prosto w serce, które pęka pod wpływem tych wszystkich zwyczajnie niesprawiedliwych i idiotycznych wyroków.

Sama wielkość liczb nie znaczy nic, jeśli nie mamy pojęcia o specyfice danej dyscypliny. Idźcie proszę do takiego Adama Kszczota lub Marcina Lewandowskiego. Powiedźcie im, że są gorsi i w ogóle nie zasługują na uwagę, bo nie biegają za jednym razem po sto pięćdziesiąt kilometrów. Zadzwońcie sobie do takiego Szymona Kulki albo Marcina Chabowskiego. Poinformujcie ich, że się do niczego nie nadają, bo nie uprawiają wysiłku przez 30 godzin bez wytchnienia. Albo spotkajcie się z Anitą Włodarczyk i powiedzcie jej prosto w oczy, że jej złote medale Mistrzostw Świata, Europy oraz Igrzysk Olimpijskich są nic nie warte, bo tylko stała i rzucała sobie młotem…

puchar

Myślicie, że taki Kszczot nie dałby rady przebiec stu kilometrów za jednym razem? Jestem przekonany, że po kilku miesiącach odpowiedniego treningu, zrobiłby to z palcem w nosie. Jednak po co ma to robić? Przecież specyfika jego dyscypliny tego od niego nie wymaga. Więc ma to robić tylko po to, żeby zaspokoić swoje własne ego i przypodobać się Panu Kowalskiemu?!

Propagujmy to, co propagowane być powinno.

Niestety takie zachowanie nie jest propagowane tylko przez „zjadaczy chleba”, ale także przez internetowych twórców, a także największe, polskie media. Nie uderzam w tym momencie w nikogo, bo prawdą jest, że całą tę otoczkę liczb, nie stwarzają sportowcy swoimi osiągnięciami, ale My – ludzie, świadkowie i opiniotwórcy, którzy zdecydowanie zbyt często głoszą swoje idiotyzmy na prawo i lewo.

Normalnie więc w świecie proszę, żebyśmy trochę więcej myśleli. Przestańmy w końcu przywiązywać tak wielką uwagę do samej wielkości liczb. Jeśli już natomiast to robimy lub chcemy robić – wtedy zapoznajmy się z daną dyscypliną i dopiero wtedy głośmy swoje opinie. Bo sam dystans lub samo miejsce w klasyfikacji, nie mówi nam nic o danym zawodniku.

Przepraszam, jeśli byłem zbyt mocny w słowach albo ktokolwiek źle odczytał ten tekst. Jednak już zbyt długo raziła mnie w oczy ta powszechna mania wielkości. Pomyślcie więc, zanim napiszecie kolejny oświecony komentarz, godzący w godność wielkich sportowców, którzy nie podobają Wam się tylko dlatego, że mają na swoim liczniku zbyt mało „wielkich liczb”. Jeśli już chcecie kogokolwiek oceniać i zestawiać go z innym sportowcem, wtedy bierzcie w swoje rozmyślania zawodników, uprawiających te same dyscypliny.

Wielkich sportowców nie porównujcie swoją własną, zwyczajną miarą. Porównujcie ich miarą godną statusu mistrzów, jaki posiadają.

Szkoła i przyjaciele. Dwa naturalne wyrazy, które się niewątpliwie ze sobą łączą. Co się jednak stanie, kiedy jednego z nich zabraknie?

Wielokrotnie słyszałem, a także odczułem na własnej skórze, że szkoła nie zawsze jest najprzyjemniejszym miejscem w świecie. Zazwyczaj kojarzy nam się z ocenami, stresem i klasówkami. Być może to wina wadliwego systemu, może nauczycieli, a może po prostu niewłaściwego nastawienia uczniów. Prawdopodobnie prawda leży gdzieś pośrodku. Jednak szkoła i cała edukacja potrafi być znośna. Czasami zdarzają dni luźniejsze, w których przedmiotem dominującym jest wychowanie fizyczne i tym samym – gra w piłkę. Czasami są organizowane wystąpienia, apele czy uroczystości okolicznościowe, na których można zapomnieć o szkole, jako o miejscu tortur. Takich chwil może nie jest wiele, ale jest coś jeszcze. Coś o wiele częstszego i milszego, co sprawia, że codzienna nauka jest o wiele przyjemniejsza.

Znajomi.

To oni potrafią rozchmurzyć najczarniejsze dni. To żartowanie z nimi przed trudnym testem, potrafi skutecznie rozładować buzujące emocje. Możliwość spędzania czasu w gronie znajomych i przyjaciół, realnie potrafi zmienić szary szkolny budynek w miejsce, do którego z przyjemnością będzie się chodzić. Szkoła nagle przestaje być dla nas straszna. Oczywiście, że wizja ciężkiej klasówki lub bliskiego spotkania z trudnym charakterem nauczyciela, nadal będzie przyprawiała nas o gęsią skórkę, ale obok tego wszystkiego, będzie świadomość możliwości przeżycia przyjemnych chwil w otoczeniu rówieśników.

Myślę, że dlatego szkoła jest miejscem tak głośnym, a zarazem tak cichym. Na lekcjach – stres, nieśmiałość, skupienie. Na przerwach – śmiech, zabawa, rozmowy. Dwa różne światy, ale Ci sami ludzie. To potrzeba odreagowania i chęć nawiązywania nowych lub coraz to głębszych znajomości, czyni je miejscem tak bardzo sprzecznym. Niewątpliwie koledzy i koleżanki potrafią pomóc nam przetrwać nawet najcięższe, szkolne dni. Uważam, że właśnie to jest rzecz, za którą szkoła powinna być ceniona. Jest wiele zjawisk, za które moglibyśmy ją karcić, ale poznawanie nowych osób jest niewątpliwym atutem.

nauka

Naturalną koleją rzecz jest, że z jednymi osobami jesteśmy bliżej, a innych trzymamy na dystans. Z jednymi rozmawia nam się łatwiej, a z innymi trudniej. Tym samym, już od pierwszego dnia szkoły, tworzymy – nawet podświadomie – swój własny, wewnętrzny krąg, do którego dobieramy sobie odpowiednie osoby. W rezultacie na przestrzeni danego etapu edukacji nawiązujemy głębsze relacje nie ze wszystkimi, ale zazwyczaj tylko z wyselekcjonowaną grupą osób.

Szkoła – co po niej?

Jest to zjawisko w istocie piękne. Nieznana sobie dotychczas grupa osób staje się sobie bardzo bliska. Nazywają siebie przyjaciółmi, powierzają sobie swoje sekrety i spędzają ze sobą dużo czasu. Również poza budynkami szkoły. Im bliżej edukacja ma się ku końcowi, tym mocniej zapewniają, że nigdy się nie rozstaną i ich kontakt pozostanie nierozerwalny. W końcu nachodzi dzień końca, są łzy smutku, ckliwe wspomnienia i zmiana otoczenia. Początkowo przysięga zostaje dotrzymana – kontakt ze „starymi” przyjaciółmi jest nadal tak samo świetny. Jednak z biegiem czasu jego natężenie maleje. Częstotliwość spotkań, rozmów i wymienianych wiadomość jest coraz niższa. W ten sposób od ogromnej przyjaźni, przechodzi się drogę do zdawkowo wymienianych wiadomości i tej dziwnej, wcześniej niepomyślanej ciszy…

Sytuacja bardzo często spotykana w życiu każdego z nas. Nawiązujemy bliższe relacje, ale po opuszczeniu szkoły wiele z nich po prostu znika. Zupełnie tak, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, a nas nie łączyło z tymi ludźmi nic poza zwykłym koleżeństwem. Nie twierdzę, że jest to sytuacja zła, ale jestem przekonany, że jest to zjawisko, które może nam wiele powiedzieć o prawdziwości „przyjaźni”, która do tej pory łączyła nas z takimi osobami.

szkoła

Szkolni przyjaciele to znajomość na całe życie?

Być może mój wniosek będzie zbyt daleko idący. Może się mylę, a może mam do tego niewłaściwe podejście. Jednak coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że większość osób, które w czasach szkolnych postrzegamy jako bliskie osoby i tworzą wraz z nami zgraną ekipę, w rzeczywistości nimi nie są. Czyli, innymi słowy, mówiąc – szkolni przyjaciele nie zawsze oznaczają przyjaciół na całe życie. Śmiem twierdzić, że ta prawdziwa przyjaźń i ten prawdziwy kontakt trwa dopóty, dopóki trwa szkoła w naszym życiu. To ona jest motorem napędowym naszych relacji z wieloma osobami. Nawet tymi, z którymi żyjemy dość blisko. To właśnie szkoła podtrzymuje wiele naszych znajomości. Stanowi pewien punkt zaczepienia do nawiązywania kontaktów i codziennych spotkań. Dzięki niej możemy wchodzić w bliższe relacje z innymi uczniami, ale aby były one trwałe, powinniśmy dążyć za wszelką cenę do tego, aby szkoła nie stała się jedynym argumentem w naszych znajomościach.

W ogólnej ocenie jest to moim zdaniem zjawisko trochę przykre. Widzimy się z kimś przez kilka lat niemalże dzień w dzień, a po zakończeniu edukacji, wszystko nagle pryska jak mydlana bańka. Oczywiście, że rozumem, iż każdy ma swoje życie, swoje plany i swoje marzenia. Każdy powinien iść naprzód i zdecydowanie jestem przeciwny „sztucznemu” podtrzymywaniu kontaktów. Jednak smutno patrzy się na relacje, które w szkole były tak bardzo zażyłe, a po jej zakończeniu stopniowo się rozpadały. Czy taka jest kolej rzeczy? Czy zawsze tak musi być?

Zdecydowanie nie!

Prawdziwość nawiązywanych relacji.

Przyjaźnie nawiązane w szkole, mogą przetrwać całe późniejsze życie. Wymaga to jedynie pewnego zaangażowania ze strony zainteresowanych osób. Szczerości w relacjach i przede wszystkim poświęconego sobie czasu.

Nie twierdzę, że szkolni przyjaciele to fałszywi przyjaciele. Jednak uważam, że tylko prawdziwą przyjaźnią możemy nazwać tę relację, która będzie w stanie przetrwać trudną, szkolną rozłąkę. Szkoła nadal jest żywa w mojej pamięci, bo nie tak dawno jeszcze do niej uczęszczałem. I możecie wierzyć mi lub nie, ale nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, ile sytuacji odpowiadających temu, o czym tutaj piszę, dostrzegłem na własne oczy. Niektóre z nich dotyczyły również mnie i to one stały się podwaliną pod napisanie tego artykułu. Przemyślałem to wszystko dość skrupulatnie i właśnie taki wniosek wykluł się w mojej głowie. Czy poprawny? Zadecydujcie sami, ale zanim to zrobicie, zastanówcie się, ile bliskich osób mieliście w swoim życiu w czasach szkoły, a z iloma nadal łączy Was ta sama zażyłość.

przyjaciele

Wszystko to, co napisałem powyżej to tylko moja skromna obserwacja. Nie chcę wysuwać jednoznacznych wniosków ani cechować emocjonalnie całego tekstu. Chciałem tylko zwrócić Waszą uwagę na fakt, iż SZKOŁA i przyjaciele, nie zawsze równa się ŻYCIU i przyjaciołom. Pod pewnym kątem to dość naturalne zjawisko, bo na przestrzeni czasu poznajemy nowe osoby i nawiązujemy nowe relacje. Jednak nadal uważam, że dziwne jest, iż przez kilka lat łączą nas z daną osobą bliskie relacje, a potem nagle wszystko zanika. W takiej sytuacji powinniśmy zadać sobie jedno, kluczowe pytanie.

Czy aby na pewno ta relacja była tak bardzo bliska i tak bardzo prawdziwa?

Jestem przekonany, że szczera odpowiedź wykaraska z naszego umysłu prawidłowy wniosek.

Jak widać – szkoła nie zawsze jest miejscem złym. Szkoła to budynek, w którym rozgrywa się zupełnie inny świat. Świat, w którym prym wiodą uczniowie i ich własne, wewnętrzne rozterki oraz przeżycia. Szkoła jest miejscem, w którym możemy nawiązywać przyjaźnie na całe życie, jednak jak pokazuje historia…

Nie zawsze jest to tak łatwe i oczywiste.

#kolejne artykuły