Z kocem na ramionach, kubkiem rumianku pod ręką i kojącym zapachem palo santo, rozpoczynam kolejną opowieść. Która to już? Ile ich było? Ile jeszcze będzie? Choć lubię liczby, teraz niczego nie liczę, nie sprawdzam i nie kontroluję. Pozwalam, aby moje palce były przedłużeniem umysłu, serca i ducha z dostępem do wspomnień, myśli, pragnień, emocji, uczuć i stanów. Był już szept sentymentalisty, było sprawozdanie wariata, kiedyś przeczytacie sprzeciw indywidualisty, a teraz uczestniczycie w pogrzebie. Usiądźcie więc wygodnie, wyciągnijcie swobodnie nogi, odetchnijcie głęboko i posłuchajcie. To nie będzie długa podróż, chyba że na to pozwolicie…
Śmierć
Ostatnio dużo we mnie umarło. Teraz mówię to z uśmiechem na ustach, choć wcześniej było różnie – wiadomo. Śmierć zabrała to, co kochałem. Upłynęły setki dni, zanim się z tym pogodziłem, odpuściłem i wróciłem. Śmierć zabiera też to, co umiera we mnie aktualnie, bo tego właśnie pragnę. Niektóre z tych rzeczy strasznie utrudniały mi życie, ubezwłasnowalniając moją naturę i duszę. Mimo to – oprócz ulgi, rześkości i wolności – czuję też nutę sentymentu. Bądź co bądź – żegnam się z tą częścią siebie, która towarzyszyła mi przez większość życia. Nie będę jednak tęsknił. Śmierć zabiera również to, co umarło wiele tygodni temu. Może nawet wcześniej. Przez miesiące nosiłem w sobie trupa, bojąc się go dostrzec i wyprawić mu godny pogrzeb. Zasłużył na niego. To ta część wprowadziła mnie do świata, za pomocą którego teraz się z Wami komunikuję, i pomogła uwierzyć w siebie.
Mówię o śmierci symbolicznej. Takiej, która może dotyczyć zakończenia relacji, utraty pasji czy niemożliwości wykonywania czegoś, co kochaliśmy lub kochamy. To właśnię z tą symboliczną śmiercią spotykam się dość często od kilku miesięcy. Początki były trudne, nieprzyjemne i szorstkie, ale po pewnym czasie dotarliśmy się i zostaliśmy dobrymi znajomymi. I wiecie, co? Chyba nas ze sobą dobrze.
Śmierć robi przestrzeń na nowe. Zacierają się niektóre przyzwyczajenia i rutyny, odchodzą ludzie, znikają przywiązania, dotychczasowa codzienność chowa się w przeszłość, a wczorajsze plany są dzisiejszym wspomnieniem. To nie jest łatwe. Zwykle bardzo boli. Czasami rozrywa duszę. Rani serce. Steruje umysłem ku przepaści. Śmierć robi przestrzeń na nowe, jeśli pozwala się sobie na żałobę. Wiecie – taką prawdziwą, szczerą, bez unikania, pośpiechu i udawania, ale z czułością, miłością i wsparciem dobrych ludzi.
Rzadko sami wybieramy śmierć. Zazwyczaj przychodzi sama (znikąd albo od innych), kłania się nisko, mówi „Dzień dobry” albo „Dobry wieczór”, a potem zabiera to, po co lub po kogo przyszła. Niewiele mamy do gadania w tej sprawie. Sprzeciw niewiele daje, a wypieranie jest jak zamykanie oczu podczas zabawy w chowanego – na dłuższą metę nie działa. Do nas należy natomiast sposób radzenia sobie z konsekwencjami śmierci. Pięknie mówił o tym Victor Frankl wskazując, że wolność leży w przestrzeni między bodźcem a reakcją.
Niektóre rzeczy i niektórzy ludzie wracają. W symbolicznym wymiarze śmierci – to możliwe. Nigdy jednak nie jest tak samo – zawsze inaczej. I to też jest śmiercią – tamtej rzeczywistości. Ta, która nadejdzie, będzie inna, choćby znaleźli się w niej (pozornie) ci sami ludzie i te same rzeczy. Nie musimy jednak zapominać o tych, którzy umarli i o tym, co odeszło. Jeśli chcemy, umieśćmy ich w sercu i pamięci. To dobre miejsce na przeszłość. Nie trzymajmy się ich jednak. Nie wracajmy tam za często. Niech nie zdominuje nas tęsknota. Tamto – umarło. Jakiekolwiek by nie było – odeszło. My – żyjemy. Dalej wędrujemy przez świat. Po co więc na siłę przenosić swoje życie do krainy umarłych, skoro ono wciąż trwa? Na to przyjdzie pora, ale… „not yet” (znów uśmiecham się, bo wspominam Gladiatora – jeśli go nie oglądaliście, zróbcie to, tylko proszę, do końca).
Nazwijcie mnie „niepoprawnym optymistą”, ale naprawdę wierzę, że zdrowa i dojrzała akceptacja śmierci, a następnie przejście przez żałobę, może prowadzić do życia – z dużą ilością miejsca na nowe. Bo kiedy pożegnamy już umarłych ludzi, relacje, przywiązania, przyzwyczajenia, codzienności, nawyki, plany i marzenia, w ich miejsce możemy powitać tych, którzy nadejdą i to, które się pojawi. Z tymi ludźmi i z tymi narzędziami będziemy mogli natomiast budować tam, gdzie wcześniej zrobiliśmy przestrzeń…
Życie
Kocham żyć. Po prostu. Kiedyś powiedziałem przyjaciółce, że nie boję się śmierci, ale braku życia. I dalej podtrzymuję swoją tezę. We wcześniejszym tekście pisałem już, że na początku tego roku straciłem „ochronną aurę nieśmiertelności”, która towarzyszy, zwłaszcza młodym, zdrowym ludziom. To było dość trudne, ale ważne doświadczenie. Świadomość śmiertelności może przerażać i paraliżować, ale również zachęcać do pójścia tymi ścieżkami, które wcześniej nie były brane pod uwagę, bo patrzyliśmy na nie przez pryzmat: „Mam jeszcze czas”.
Nie mam. A na pewno nie wiem, ile go mam: dzień, rok czy pięćdziesiąt lat? Nie chcę tego sprawdzać. Nie chcę rzucać wyzwania życiu i śmierci. Chcę z nimi wędrować. Życie – kocham. Ze śmiercią – zostaliśmy ziomkami. Chyba zgodzą się na wspólną podróż i jakoś się dogadamy, co nie?
Może umrę jutro, a może w przyszłym miesiącu. Bez względu na to, kiedy nadejdzie moje pożegnanie, chcę odejść z przekonaniem, że żyłem w sposób, który kochałem, wybrałem i czułem. Nie chcę być „zapamiętany”. Nie chcę budować swojego „dziedzictwa”. Nie chcę zostawiać majątku „potomkom”. Chcę żyć, dopóki mogę to robić. A kiedy już nie będę w stanie, chcę przybić piątkę ze śmiercią, powspominać z życiem wspólne przygody, przytulić je na pożegnanie, a potem odejść z myślą: „Szkoda się skończyło, ale cieszę się, że było, bo było cudownie!”.
Jeśli po śmierci mógłbym mieć jedno życzenie do Was wszystkich, byłby to ten poniższy wiersz Bukowskiego.
„Spokój umysłu i serca
nastaje
kiedy godzimy się z tym
co jest;
urodzeni
do tego dziwnego
życia
musimy się pogodzić
z daremnym hazardem swoich
dni
i czerpać niejaką satysfakcję
z tej przyjemności
że zostawiamy wszystko
za sobą.
nie płaczcie po mnie.
nie żałujcie mnie.
przeczytajcie
co napisałem
a potem
wszystko
zapomnijcie
napijcie się ze studni
własnej jaźni
i zacznijcie
od nowa”.
Niczego więcej od Was nie chcę.
Nie musicie przychodzić na pogrzeb.
Idźcie lepiej do lasu. Przytulcie się do dębu.
Albo jedźcie w góry i wystawcie twarz do słońca.
Tam spotkacie mnie o wiele szybciej, niż w trumnie.
Bycie
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek o tym mówiłem, ale myślę, że życie człowieka przypomina plemienną wioskę w górskim lesie. Pośrodku – każdego dnia i o każdej porze – płonie ognisko, przy którym niecyklicznie i nieregularnie spotykają się mieszkańcy. Przychodzą, gdy czują potrzebę, mają ochotę i znajdują czas w codzienności, wypełnionej obowiązkami i sprawami, toczonymi w pojedynkę.
Nasze życie upływa przede wszystkim w samotności, która jest przeplatana okresami wspólnych spotkań przy ognisku z plemieniem: przyjaciółmi, rodziną, znajomymi, obcymi. Ta samotność życia jest czymś niezbywalnym, nawet podczas spędzania życia z drugim człowiekiem pod jednym dachem czy codziennych spotkań z bliskimi. Myślę, że jej kwintesencja leży u podstaw natury egzystencji człowieka i dynamiki życia: wszystko podlega zmianom – ludzie odchodzą i przychodzą, świat umiera i odradza się na nowo, uczucia wygasają i ożywają, rzeczy powstają i niszczeją, a jedyną stałością jesteśmy dla siebie my sami. Ta stałość jest jednak rozumiana poprzez nieustanną fizyczną, emocjonalną, racjonalną i duchową obecność siebie, a nie brak zmian, bo w tej stałości również zmianom podlegamy. Samotność, która jest wpisana w nasze życie, nie jest jednak niczym złym i nie jest tożsama z osamotnieniem. Nie musi boleć. Nie musi prowadzić do cierpienia. Może natomiast dawać wolność – jednocześnie kierując ku sobie i ku ognisku, płonącego pośrodku wioski…
Nie chcę dłużej uciekać od życia i śmierci. Myślę, że w obliczu końca – wcześniejszego lub późniejszego – nierozsądne z mojej strony jest wybieranie ścieżki podróży na podstawie przyzwyczajenia, dawnych schematów, lęku, sugestii innych, autorytetu czy pieniędzy. Wybór mojej ścieżki chcę zawierzyć czuciu, ciału, intuicji, potrzebom, sercu, duchowi, wolności, spokojowi i szeroko pojętemu szczęściu – z dozą rozsądku i logiki. Nie mam w tym celu. Chcę po prostu doceniać wędrówkę: samotnie lub nie, i zawsze odnajdywać ogniska w wioskach – tych, które już znam lub tych, które dopiero poznam.
Transformująca wanna
Mam w domu transformującą wannę. Nie jest magiczna, choć zachodzą w niej interesujące rzeczy: dziewięć na dziesięć kąpieli w gorącej wodzie kończy się bowiem sążnymi rozkminami nad życiem, po których albo płaczę, albo się śmieję, albo mówię „O kurwa!”, ale najczęściej wszystko na raz. Kilka miesięcy temu – właśnie, gdy w niej siedziałem podczas kąpieli – dowiedziałem się od siebie, co chcę robić w życiu i czego nie chcę (przynajmniej w tym momencie i najbliższej przyszłości).
Czekają mnie więc kolejne pożegnania z tym, co już dawno we mnie umarło. Wcześniej bałem się na to spojrzeć. Teraz wyprawiam temu pogrzeb i żegnam się. Coś na mnie czeka – jeszcze tego nie widzę, ale wiem, w którym kierunku iść. Trochę tam stromo. Droga jest długa. Świeci słońce, ale jak długo? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Chcę iść. Dociągam sznurówki butów. Poprawiam paski plecaka. Zakładam czapkę. Daszek kieruję do tyłu. W drogę.
To tyle o transformującej wannie.
Chyba po prostu chciałem Wam o niej opowiedzieć.
A Wy macie swoje transformujące wanny?
Albo prysznice?
Pogrzeb
Kończę ten tekst miesiąc później od napisania pierwszych słów. Choć mija siedemnasta, słońce jest wciąż wysoko. Dni są długie. Ćwierkają ptaki. Czasami zaszczeka pies. W tle unosi się szum aut, przejeżdżających ulicą. Pachnie majem. Pewnie wiecie, jaki to zapach, nawet jeśli dla każdego z nas jest on inny. To dobry czas na pogrzeb, pożegnanie i śmierć tego, co odeszło, odchodzi i odejść potrzebuje. Przyjemniej się płacze z ciepłymi promieniami słońca na twarzy, a żałoba pośród zieleni, bzów i kwitnących akacji potrafi być słodka. To jednak jeszcze lepszy czas na życie i bycie. Wczesne i czyste wschody zachęcają do kolejnej przygody, natomiast późne i żywe zachody sprzyjają snuciu marzeń, i wypowiadaniu pragnień – zwłaszcza tych odważnych.
Chciałbym to wszystko zakończyć jakąś błyskotliwą puentą, ale niech zrobi to piosenka, którą zostałem wczoraj obdarowany (raz jeszcze: dziękuję!). Śmierć nie musi tylko przerażać i smucić. Ona może być również piękna – taka, która wywołuje uśmiech nostalgii, sentymentu, ulgi, rozprzestrzeniającej się wolności lub rodzącego się życia – nowego życia. Może też się uśmiechniecie, gdy sami posłuchacie.