(Nie)zwykły człowiek - Przemysław Bieluch. | worldmaster.pl
#

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to jest spełniać swoje marzenia i realizować swoje cele? Myśleliście o tym, gdzie byście mogli być, gdybyście choć raz postawili na siebie i swój rozwój? Snuliście kiedykolwiek takie wizje? Takie, w których podejmujecie tę jedną, konkretną decyzję i postanawiacie zrobić wszystko, aby osiągnąć cel? Bez względu na Waszą odpowiedź, myślę, że ten tekst Was zainteresuje. A przynajmniej zainteresować powinien. Każdego bez wyjątku.

To będzie opowieść o człowieku.

Niezwykłej osobie, którą poznałem przed czterema miesiącami i której miałem przyjemność pomagać w osiągnięciu jej celu. Piszę to z ręką na sercu, ale ten chłopak wywarł na mnie ogromne wrażenie i jestem wprost przekonany, że i na Was oddziałuje w nie mniejszym stopniu.

Posłuchajcie  o tym, jak dokonała się jego przemiana.

(Nie)zwykły człowiek – Przemysław Bieluch.

Poznajcie proszę Przemysława Bielucha. 24 listopada skończy 20 lat. Jest to chłopak totalnie zakochany w piłce nożnej. Osoby tak bardzo ukierunkowanej na jeden, określony przez siebie cel, chyba jeszcze w swoim życiu nie spotkałem.

Przemysław Bieluch

Źródło: Przemysław Bieluch. Data: 5 czerwca 2018 rok.

Otrzymałem od niego wiadomość na Instagramie dokładnie 4 czerwca 2018 roku, po 22:00. Pytał mnie, czy zajmuję się rozpisywaniem diet. W takich chwilach, kiedy spoglądam wstecz, zastanawia mnie, co by było, gdybym podjął inną decyzję? Co by się stało, gdybym Przemkowi odmówił? To bardzo ciekawe, ale na całe szczęście tego nie zrobiłem. I to nie był przypadek. Nie wierzę w przypadki. Czuję, że tak musiało być.

Po krótkiej wymianie wiadomości nastąpiła klasyczna procedura – ankieta, odpowiedź i układanie planu. – Standard. – pomyślałem na początku, ale potem… Potem standardu już nie było. Od samego początku wiedziałem, że Przemek nie jest kolejnym podopiecznym, który „chce coś ze sobą zrobić”. Gdybyście tylko widzieli wypełnioną przez niego ankietę… Coś pięknego.  Pozwólcie, że zacytuję maleńki wycinek:

„Czuję się ociężale, wiem, że ważę za dużo. Nie zależy mi dokładnie na kilogramach, typu »do października muszę schudnąć 14 kg« bo to sztuczna otoczka. Chcę spalić zbędny tłuszcz ciężką pracą.”

Wierzcie mi lub nie, ale takie podejście nie jest często spotykane. Powiem więcej. Czegoś takiego nie spotyka się na co dzień. A już zwłaszcza tego, co zaszło później. Bo słowa Przemka, to było jedno, ale jego późniejsza praca… To już było coś innego. Zupełnie inny poziom, na który niewielu potrafi się zdobyć. Zarówno w wykonywanych obowiązkach, jak i w sposobie myślenia.

Startujemy!

Oficjalnie współpracę rozpoczęliśmy 9 czerwca. Już następnego dnia otrzymałem od Przemka maila, w którym to pisał mi, że właśnie poświęcił pięć godzin swojego cennego życia na skrupulatne przepracowanie planu, który ode mnie otrzymał. To był dla mnie kolejny sygnał, że mam styczność z osobą nietuzinkową. Co więcej, wszystko opracował naprawdę solidnie i nie wymagało to ode mnie wielu wyjaśnień.

Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się takiego podejścia. Nastawiony byłem raczej na to, że otrzymam pytania, na które będę odpowiadał, co jest dla mnie bardzo naturalne i w pełni wpisuje się w moje kompetencje. Dlatego byłem zdziwiony, kiedy Przemek napisał mi, że wykonał tak wiele pracy samodzielnej. Naturalnie, na początku pojawiło się kilka pytań i na przestrzeni tych czterech miesięcy, pojawiło się ich też jeszcze trochę, ale zaufajcie mi, że było ich naprawdę bardzo mało.

To kolejna wspaniała cecha Przemka. Jego etyka pracy. Pytał wtedy, kiedy musiał, ale na ogół zawsze starał się rozwiązywać swoje problemy samodzielnie i niesamowicie to w nim cenię. Każdego dnia wykonywał indywidualnie masę pracy. Dochodziło nawet do tego, że to ja popadałem w takie „trenerskie kompleksy”. Wiecie, jakie to głupie uczucie, kiedy komuś pomagacie, ale widzicie, że ten ktoś sam radzi sobie doskonale? To coś przewspaniałego! Pokazało mi to jasno, że tak naprawdę celem trenera nie jest doprowadzenie podopiecznego do celu. Celem trenera jest przygotowanie podopiecznego tak, aby ten cel był sam w stanie osiągnąć. I myślę, że właśnie to stało się w przypadku Przemka.

Doszło do tego, że w pewnym momencie nasza współpraca nie była już współpracą. Wskoczyliśmy na wyższy poziom znajomości. Kiedy Przemek czegoś potrzebował – pytał, a ja odpowiadałem. Nadal nieustannie czuwałem nad tym, co robi i nad całym jego planem, ale cała praca i cała uwaga należy się właśnie jemu. Ta przemiana to tylko jego zasługa! To on osiągnął ten sukces, ale… Powoli.

Do sukcesu jeszcze dojdziemy!

Pierwszy raport i już wiem, że Przemek jest inny.

Po pierwszym tygodniu nadszedł czas na pierwszy raport od Przemka z jego zmagań. To pierwsze sprawozdanie zawsze jest dla mnie ogromną zagadką, bo nigdy nie wiem, jakie podejście ma osoba, której pomagam. Naprawdę spotkałem się już w swoim życiu z wieloma różnorakimi zachowaniami. Włącznie z takimi, w których to „podopieczni” po otrzymaniu planu w zasadzie „znikali”. Milkli, nie odpowiadali na wiadomości i sprawiali wrażenie ludzi, nieliczących się z czyjąś pracą. Ale zostawmy to, bo Przemek taki nie był.

Oj, ja nawet powiem więcej.

On był kompletne inny. Nie będę ukrywał, że Przemek pokazał mi, że współpraca może przebiegać na zupełnie innym, wyższym poziomie. Piękny raport, który okrasił relacją każdego dnia, łącznie ze wszelkimi niuansami i barwnymi, oraz przede wszystkim bardzo szczerymi opisami własnych przeżyć i wrażeń, był tylko potwierdzeniem opinii, jaką o Przemku miałem. Często kręciłem głową z niedowierzaniem, kiedy czytałem kolejne raport, kolejne wiadomości, a już, zwłaszcza kiedy nawzajem z Przemkiem się poznawaliśmy.

Z każdym kolejnym tygodniem robiłem wielkie oczy ze zdziwienia i pytałem sam siebie:

„To tak można?!”

Można. I to jeszcze jak.

Rozważny tytan pracy.

U Przemka należy wyróżnić przede wszystkim jeden, bardzo ważny aspekt. Znajomość własnego ciała. Tyle razy, ile ja się go naprosiłem i ile razy ja go przestrzegałem, żeby nie przesadzał z aktywnością i uważał na siebie, to chyba nie da się tego zliczyć. Naprawdę. Jednak w zasadzie za każdym razem, wszystko wychodziło na Jego. Przyznam się, że nie raz martwiłem się, a nawet bałem, że przesadzamy. Że kalorii jest zbyt mało, a aktywności zbyt wiele. Że to się źle skończy…

przemiana

Źródło: Instagram – Przemysław Bieluch

Kiedy jednak czytałem te spokojne i pełne ambicji słowa Przemka:

„Witaj, to był ciężki i intensywny tydzień ale dałem radę. Zdaje sobie sprawę, że ten musi być jeszcze cięższy ale motywuje mnie to do dalszej pracy.[…] Zrobiłem ponad 100 tyś kroków i 70km na nogach […].”

Momentalnie się uspokajałem. Myślę, że w ogóle cała nasza relacja opierała się na ogromnym zaufaniu. Przemek zaufał mi w kwestii żywienia i całego planu, a ja zaufałem mu, w znajomości jego ciała. I się definitywnie nie zawiodłem, i myślę, że Przemek również!

Czasami bywało tak, że ja coś proponowałem, a Przemek to korygował i ostatecznie ja się z tym zgadzałem. Z drugiej jednak strony było tak, że Przemek wręcz sam coś proponował – a to przycięcie kalorii, a to dodanie aktywności (niezmordowany chłopak!), a ja musiałem go trochę hamować. Jednak bez względu na wszystko, Przemka cechował ogromny profesjonalizm. Nie zachowywał się jak ktoś, kto wie wszystko. Nie pisał mi, że „musi być tak, jak on chce”. Zawsze odnajdowaliśmy wspólny język i zawsze osiągaliśmy kompromis.

A to wszystko dlatego, że sobie ufaliśmy i byliśmy ze sobą szczerzy. Myślę, że to jest właśnie podstawą. Bez względu, o jakiej relacji mówimy. Nie ważne, czy to przemiana sylwetki, czy cokolwiek innego. Poza tym – nawet nie wiem, kiedy to się stało, ale chyba oboje zrozumieliśmy, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo do siebie podobni. W ten sposób zaczęliśmy nadawać na tych samach falach.

Zero zawahań. Przemiana na tip-top.

Przejdźmy trochę dalej. Nie sposób przecież opisać każdego tygodnia! Mogę Was tylko zapewnić, co do jednego. Każdy raport – powtarzam KAŻDY – był tak samo rzetelny i tak samo szczegółowy, jak ten pierwszy. Nieważne, czy Przemek miał czas, czy go nie miał. Raport zawsze był. Czasami dzień później, czasami dzień wcześniej, ale zawsze występował i to kolejna cecha, które niesamowicie mi się podobało.

Systematyczność można było dostrzec na każdym kroku. W treningach, w odżywianiu, czy nawet w pozornie tak prozaicznej czynności, jak przysyłanie cotygodniowych raportów. To wszystko objawiało się tym, że ani razu, przez kilkanaście tygodni naszej owocnej współpracy, nie doszło do zaniechania planu. Ani razu. Rozumiecie to? Każdego dnia plan był wypełniany i nie było żadnych wymówek. Nieważne, czy Przemek był zmęczony, czy bolały go nogi, czy nie mógł akurat czegoś zjeść. Zawsze sobie radził. ZAWSZE.

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to piękna lekcja. Zdecydowanie zbyt często narzekamy i szukamy jakiś alternatywnych wyjść. Po co to robimy? Szukamy wygody i komfortu? Świetnie. Jednak wtedy nie oczekujmy wielkiego sukcesu, bo to się ze sobą nie łączy. Jak się chce, to można i uważam, że naprawdę każdy może coś zrobić ze swoim życiem. Bez względu na to, kim jest i czym się zajmuje. Jednak do tego potrzebne jest działanie. Samozaparcie i ogromny wkład własny. Kto się potrafi na to zdobyć? Niewiele osób.

Jednak Przemek był wśród nich…

Nie tylko sylwetka. Umysł i siła mentalna!

Ostatecznie Przemek osiągnął swój cel i w świetle tego, co napisałem, nikogo nie powinno to dziwić. Zresztą zobaczcie i przeczytajcie sami, jaki ostatecznie postęp udało mu się wykonać.

sylwetka

Źródło: Archiwum prywatne – Przemysław Bieluch. Tak! To nadal ten sam chłopak!

Może to Was zaskoczy, ale ten końcowy sukces nie był dla mnie wcale najlepszy z tego wszystkiego. Nigdy, ale to przenigdy, nie byłem jeszcze tak mocno dumny i tak bardzo zaangażowany w życie, i podejmowane działania, przez kompletnie obcą mi osobę, którą przed kilkunastoma tygodniami nawet nie znałem.

Dla wielu osiągnięcie celu sylwetkowego jest bardzo proste, ale przy tym też bardzo płytkie. Na ogół wszyscy chcą mieć „większe bicepsy” albo „jędrniejszy tyłek”, a cała reszta nie jest ważna. Szkoda, bo kształtowanie sylwetki może być świetną przygodą, która potrafi zmienić wszystko albo chociaż wiele. Łącznie z pozostałymi aspektami życia. Nie chcę pisać, że Przemek realizuje swoje marzenia dlatego, że ma lepszą sylwetkę i dokonała się w niej przemiana. To zbyt dalece idący wniosek. Jestem pewien, że jest on w tym miejscu, w którym jest, dlatego, że jest człowiekiem o niespotykanej sile charakteru. Ambicja, gdyby mogła, wylewałaby mu się uszami. Wiecie, co mi napisał, po ponad miesiącu współpracy, kiedy pierwsze efekty były już naprawdę fajne?

„Jakby od pewnego czasu wchodzenie na górę było po prostu zakodowane. Dodatkowo nie czuję aż takiej satysfakcji bo wiem, że jeszcze muuuuultum pracy przede mną.”

Wiecie, kto tak pisze? Człowiek ambitny i zorientowany na sukces.

Intensywność, która zabiłaby słonia.

Obok tych wszystkich, naprawdę rzadko spotykanych cech w takim natężeniu i w takiej kulminacji, posiadał coś jeszcze. Przewspaniałą etykę pracy, która niejednego potrafiłaby wykończyć. Potrafił jeździć na rowerze do pracy, pracować, a potem, jakby nigdy nic, zrobić sobie dwa treningi – siłowy i intensywny trening piłkarski. Zrobienie dwudziestu tysięcy kroków w ciągu dnia, nie stanowiło dla Przemka problemu. Ba! On do tego dążył!

Nieustannie narzucał na siebie większą intensywność. Skoro w jednym tygodniu zrobił tyle, to w następnym chciał robić jeszcze więcej! I on to robił! Ja naprawdę starałem się go hamować, ale potem doszedłem już do wniosku, że to nie ma sensu. Nie dlatego, że nie widziałem w tym przyszłości. Wręcz przeciwnie. Od pewnego momentu widziałem ją jaśniej niż wcześniej i dostrzegłem, że ten człowiek, któremu pomagam (a który w zasadzie radził sobie i beze mnie rewelacyjnie) osiągnie sukces i spełni swoje marzenia.

Nie pomyliłem się.

Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.

Obecnie Przemek stacjonuje w Zabrzu. Jest członkiem Football Training Center. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych Akademii Piłkarskich w naszym kraju. Nie tylko pod kątem przygotowania fizycznego, ale także mentalnego. To było jego marzenie i spełnił je. Jednak patrząc na to, ile pracował przez cały okres wakacyjny – wcale mnie to nie dziwi. Jak sam pisał, jego poziom piłkarski wzrósł, ale ja pragnę przed Wami wszystkimi zauważyć, że wzrósł, dlatego że Przemek na to pracował. I to ciężko.

Bardzo, bardzo ciężko.

Kilka treningów piłkarskich w tygodniu, kilka treningów siłowych, do tego nierzadko dochodziły jeszcze przejażdżki rowerowe oraz praca. Obok tego ciągle się rozwijał i widziałem, że nie jest to typ człowieka, którego zadowoli tylko rozwój fizyczny. Czytał, dowiadywał się i uczył. Tym sposobem, gdzieś w międzyczasie, spełnił swoje kolejne marzenia.

  • Jedno z nich to kanał na YouTube, a drugie to…
marzenia

Źródło: Instagram – Przemysław Bieluch.

  • Samotna wycieczka do Madrytu na mecz Realu Madryt – ulubionej drużyny Przemka. Kiedy się o tym dowiedziałem… Miałem ciarki na całym ciele. Jednak w tym miejscu pragnę oddać głos Przemkowi. On opowie Wam o tym zdecydowanie lepiej.

Posłuchajcie.

https://www.youtube.com/watch?v=qEQn-kBwU_E

Przemysław Bieluch – inspiracja dla każdego z nas.

Takiego człowieka jak Przemek jeszcze nie spotkałem. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Cieszę się niezmiernie z tego, że napisał do mnie przed kilkoma miesiącami, bo pomimo tego, iż obecnie Przemek radzi już sobie świetnie samodzielnie, to nadal utrzymujemy kontakt.  Jestem dumny, że mogłem mu pomagać i jeszcze bardziej dumny, że w pewnym momencie, byłem już Przemkowi zbędny.

Etyka pracy, ambicja, systematyczność, cierpliwość i w tym wszystkim, także niesamowita pokora. To wszystko reprezentował i nadal reprezentuje sobą Przemek, i naprawdę wiele mnie nauczył. Kojarzycie mój tekst o wzięciu się do roboty? Zgadnijcie, kto był inspiracją. Niebawem ukaże się kolejny tekst o stawianiu sobie wysoko poprzeczki, który powstał dzięki Przemkowi. To on był moją muzą.

Przemysław Bieluch to człowiek, który może stać się przykładem dla nas wszystkich. Dla wszystkich, którzy gdzieś skrycie marzą o sukcesie, ale boją się po niego sięgnąć. Jednak moje słowa nigdy nie oddadzą tego, jak wielką osobą jest Przemek. Jestem niezmiernie zadowolony, ze mogłem brać w tym wszystkim udział i dołożyć od siebie tę maleńką cegiełkę. Tylko nie zapominajmy, proszę, że ja to tylko opisuję, a wszelkie zaszczyty należą się Przemkowi. Dlatego proszę.  Jeśli możecie, pogratulujcie Przemkowi za kawał niesamowicie wykonanej pracy. Nieważne, czy w komentarzach na Facebooku, czy to na jego Instagramie, czy kanale na Youtube.

Porównajmy to jeszcze raz. Prawda, że inspirujące?

metamorfoza

Źródło: Archiwum prywatne – Przemysław Bieluch. Efekt ciężkiej pracy.

To dopiero początek…

Opisać całą tę historię w przystępnie długiej do czytania formie, jest zwyczajnie, nie sposób. Mogę Wam tylko obiecać, że jeśli Przemek wyrazi taką chęć, to być może pojawi się w moich materiałach po raz kolejny!

W tym wszystkim jest jednak najpiękniejsze to, że Przemek dopiero się rozpędza. To, co najlepsze dopiero przed nim, a On po osiągnięciu jednego celu, od razu wyznacza sobie kolejne i mierzy jeszcze wyżej. Dlatego w przyszłości można się spodziewać, że osiągnie jeszcze nie jedno.

Zakończę to słowami Przemka, które napisał mi je, już po zakończonej współpracy, kiedy to wymienialiśmy się swoimi refleksjami. Są to słowa, którymi każdy powinien się inspirować.

„Co do sylwetki, co do planu, powiem to wprost: gdybym sobie po prostu założył, że fajnie będzie schudnąć, być bardziej zdrowym i trochę się zmniejszyć, to ja bym nigdy nie zrobił tego co zrobiłem. Wydawało mi się niemożliwym, żeby zrzucić z siebie tyle kilogramów dlatego tak mnie to napędzało do działania, jeszcze jak do tego dołożymy fakt, że wymyśliłem sobie coś tak abstrakcyjnego jak te FTC w Zabrzu, to miałem po prostu paliwo rakietowe. Nie zrealizowałbym nic małego, podobnie, nie chciałoby mi się nawet podskakiwać, gdybym nie miał w planach przebicia głową sufitu.”

Wszędzie tylko liczby. Im są wyższe – tym lepiej! Co z tego, że każda dyscyplina ma inną specyfikę?! Sportowcy mają czasami naprawdę ciężko… Dzieje się tak głównie za sprawą tzw. niedzielnych kibiców. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak można porównywać to, co zrobił Robert Karaś, z tym, co robią polscy przedstawiciele innych dyscyplin. Niestety w wielu domach właśnie to się odbywa. Nieustanne porównywanie i tworzenie nagonki na tych, którzy na swoim koncie mają mniej „cyferek”.

Nie wiem, czy jest to wina naszej polskiej mentalności, czy w ogóle mentalności nas wszystkich – ludzi. Nie jestem nawet w stanie jednoznacznie powiedzieć, co stoi za takim mechanizmem. Chodzi mi o to, że bardzo kochamy liczby. Są one dla nas wielkością, która w naszej opinii wyznacza prestiż, status społeczny, czy w skrajnych przypadkach także to, jakimi ludźmi jesteśmy. Chciałbym także zaznaczyć, że temat jest bardzo szeroki. Można rozpatrywać go pod wieloma kątami, jednak na omówienie wszystkich możliwości, nie starczyłoby nam tutaj miejsca. Postaram się w przyszłych tekstach czasami wrócić do poruszanego tutaj tematu.

Tymczasem skupmy się na samych liczbach i ich naszym postrzeganiu.

Robert Karaś – inspiracja.

Pomysł na ten artykuł przyszedł mi do głowy bardzo przypadkowo. Zapewne wielu z Was słyszało już niebywałą historię, o wyczynie Polaka – Roberta Karasia. Gdyby ktoś nie wiedział, to tylko uprzejmie informuję, iż jest to 29-letni mężczyzna, który przed kilkoma tygodniami stał się Mistrzem Świata na dystansie potrójnego Ironmana. Co to znaczy? Trzymajcie się mocno. W czasie poniżej 31 godzin, pokonał 11.4 km płynąc, 540 km jadąc na rowerze oraz 126.6 km biegnąc. Dobrze czytacie. Żadne cyferki mi się nie pomyliły. Zrobił to i na dodatek poprawił rekord świata. Cyborg? Mistrz? To mało powiedziane.

Robert Karaś

Źródło: businessinsider.com.pl Fot. TeamKaraś.
Na zdjęciu: Robert Karaś

Choć wyczyn ten zasługuje na uwagę, nie będę dziś o nim rozprawiał. Ewentualnie tylko delikatnie się posiłkował, aby przedstawić Wam rzecz, która niejako determinuje nasze postrzeganie rzeczywistości.

Kto ma ciężej? Farah, Sagan, czy Karaś?

Kiedy sobie o tym wszystkim myślałem, dotarła do mnie pewna myśl. Absurdalna. Może dla wielu dziwna w obliczu tego, czego dokonał Robert Karaś. Otóż zastanawiałem się, czy faktycznie miał on ciężej niż profesjonalny maratończyk, biegający na światowym poziomie i próbujący powiedzmy… Złamać rekord świata. Albo zawodnik z elity biegów na 5000 metrów? Czy Robert Karaś miał trudniej niż Mo Farah? Człowiek legenda, jeśli chodzi o biegi na dystansach 5000 i 10000 metrów? Idąc tym tokiem myślenia, czy z kolei Mo Farah ma ciężej, niż chociażby Peter Sagan, który trzy razy z rzędu zostawał mistrzem świata w kolarstwie szosowym ze startu wspólnego? A co z Eliudem Kipchoge? Człowiekiem, który przed kilkunastoma dniami ustanowił rekord świata w maratonie? Czy w ogóle istnieje jakakolwiek skala, która może porównywać takie wyniki i odczucia związane z ich osiąganiem przez danego sportowca?

Zanim mnie wszyscy zlinczują i zaczną przekrzykiwać się, iż nie doceniam sukcesu Roberta, to naprawdę uprzedzam. Jestem tym, który chciałby, aby o jego sukcesie było jak najgłośniej. Życzyłbym mu, żeby wszystkie jego cele się spełniły. Zastanawia mnie jednak nasze postrzeganie jego sukcesu.

Postrzeganie wyników sportowców przez pana Kowalskiego.

Właśnie to mam na myśli, pisząc cały ten tekst. NASZE postrzeganie sukcesu innych osób. Nie postrzeganie tego czynnika przez NICH, czyli głównych zainteresowanych, ale przez nas – osób trzecich. Świadków tychże wydarzeń. Zauważmy, jak wielkie wrażenie wywarły na nas te liczby. Trudno się temu dziwić, bo potrafią działać na wyobraźnie, prawda? W końcu dystans 540 kilometrów jest męczący, kiedy pokonuje się go samochodem, a co dopiero rowerem! Oddziałują na naszą wyobraźnię z jednego, prostego powodu. Bo te liczby są duże. Ogromne, wielkie. Od razu nasz sprytny umysł przekłada je na codzienne życie. W ten sposób porównujemy je do odległości między znanymi nam miejscowościami. Taki Pan Kowalski, który nijak interesuje się sportem, tym bardziej triathlonem, słysząc, że ktoś przebiegł ponad 125 kilometrów, łapie się za głowę i intensywnie myśli. Jego wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach i siedząc w fotelu, duma:

„Od mojego domu do Pściszewa Górnego jest 30 kilometrów. Od Pściszewa do Zaściankowa Dużego kolejne 15 kilometrów. A za Zaściankowem jest jezioro Bystra Rzeka, do którego podobno jest jakieś 10 kilometrów. Wiem, bo jeździłem tam za dzieciaka…”

Myśli, myśli i nagle uświadamia sobie, że musiałby pokonać ten odcinek ponad dwukrotnie, aby dorównać Robertowi. Potem sobie przypomina, że nie chce mu się tego robić nawet samochodem i nagle robi szerokie ze zdziwienia oczy, bo rozumie, że ten człowiek zrobił to, biegnąc. Co więcej, miał już za sobą ponad 11 kilometrów pływania i niemal 550 kilometrów jazdy na rowerze.

Rozumiecie teraz, jak pracuje nasz sprytny, człowieczy umysł? Im większa liczba, tym większe wrażenie na nas robi. Szczególnie na ludziach, którzy nie są zbyt mocno zainteresowani danym tematem, o którym akurat usłyszeli wiadomość.

Nagonka za zbyt małe liczby. Absurd!

Posłużę się kolejnym przykładem i niejako skonfrontuje go z tym, co pisałem do tej pory o Robercie. Jednak zanim to zrobię, jeszcze raz podkreślę – nie można jasno stwierdzić, kto ma ciężej, uprawiając sport na tak wysokim poziomie. Czy biegacz na 800 metrów, czy Robert Karaś? Maratończyk, czy ktoś, kto rzuca młotem? To są inne dyscypliny lub inne dystanse. Każda z nich ma inną specyfikę, więc bez względu na wszystko nie można ujmować żadnej z nich. A niestety widzę, że tak się czasami dzieje.

sportowcy

Źródło: www.independent.co.uk
Na zdjęciu: Mo Farah

W obliczu tak wielkich liczb, nagle wyniki, jakie osiągają nasi maratończycy, wydają się niczym dla przeciętnych zjadaczy chleba. Tak zwanych kanapowców, którzy nie mają nic wspólnego z tą dyscypliną. Taki wcześniej wspominany pan Kowalski patrzy na wynik naszego Henryka Szosta albo Arkadiusza Gardzielewskiego i puka się w głowę, widząc ich ogromne zmęczenie na mecie maratonu podczas Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w Berlinie. Denerwuje się, woła żonę i krzyczy do niej rozemocjonowany:

„Patrz Bożenka! Zobacz, jak się kładą! To są mięczaki, a nie biegacze! Szkoda na nich pieniędzy! Zobacz tylko, jak padają za tą metą. Jak jakieś muchy! A oni przebiegli tylko (sic!) 42 kilometry! To jest jakiś tam ledwie maraton. A taki Karaś zrobił trzy razy tyle i do tego jeszcze jeździł na rowerze i pływał! To jest dopiero gość, a nie Ci pseudo sportowcy, za których my musimy płacić…”

Czy przykład i słowa są przerysowane? Odpowiedzcie sobie sami. Ja chcę tylko Wam pokazać, że nasz ludzki umysł chwyta się tego, co większe. Robert Karaś przebiegł 126 kilometrów po tak długim, wcześniejszym wysiłku, a Henio Szost pokonał „tylko” 42 kilometry? No pewnie, że Robert jest lepszy! Tak niestety wygląda perorowanie wyników w wielu domach, gdzie ludzie nie zagłębiają się w specyfikę danego sportu lub dyscypliny, tylko sugerują się liczbami. Suchymi statystykami, które nijak mają się do osiągnięć.

Same statystyki nic nie znaczą.

W wywiadzie, jakiego udzielił Robert Karaś dla Łukasza Jakóbiaka, padły słowa, które idealnie komponują się do omawianego w tym tekście tematu. Otóż Łukasz zapytał w pewnym momencie Roberta, czy ten, wiedząc, jaką ma przewagę, miał myśli, aby choć na chwilę zwolnić. Robert na to odparł, że nie, bo nie miał z czego. Oczywiście rozwinął swoją wypowiedź, ale jej główny sens sprowadzał się do tego, iż jechał on, pływał lub biegał w zakresie intensywności, która nie była przesadnie mocna. Jak to nazwał – intensywność jazdy na rowerze, można było określić jako „rozjazd”. Czyli skala wysiłku raczej nie wykraczała poza rozumowanie przeciętnego człowieka. Oczywiście nie chcę go za to piętnować, bo jak już pisałem – tego wymagał od niego akurat ten konkretny dystans!

dyscyplina

Jednak zastanówcie się teraz, czy te liczby, do których tak bardzo przykładamy swoją uwagę, mają faktycznie tak wielkie znaczenie? Pisząc liczby, mam na myśli te, którymi operuje przeciętny Kowalski. Oczywiście konkretne czasy i tempa nic dla niego nie znaczą, więc pod uwagę bierze wyłącznie te, które najbardziej oddziałują mu na psychikę. Dystanse lub miejsce w ogólnej klasyfikacji.

Inna dyscyplina to inna specyfika. Uszanujmy to.

W ten sposób otrzymujemy bohaterstwo Roberta Karasia i niezadowolenie (a w niektórych przypadkach także i krytykę) polskich maratończyków na Mistrzostwach Europy w Berlinie. Czy jednak ktoś się zastanawiał nad specyfiką tychże dystansów? Ktoś brał pod uwagę, że biegnąc na 42 kilometry, nie ma miejsca na coś takiego, jak „umiarkowane tempo”? Czy w końcu sugerując się, naszą rządzą porównywania miejsc, pamiętaliśmy o tym, iż jednak zachodzi różnica między Mistrzostwami Europy w Lekkoatletyce, a Mistrzostwami Świata w potrójnym Ironmanie, gdzie jak sam Robert Karaś powiedział – nie jest zbyt popularną dyscypliną, nawet wśród zawodowych triathlonistów?

Nie zrozumcie mnie źle, bo nikomu nie umniejszam. Po prostu zwyczajnie boli mnie ten nasz ludzki kult przywiązywania uwagi, wyłącznie do wielkości liczb. Pokonałeś 42 kilometry, biegnąc i poprawiając rekord polski w maratonie? Co z tego! W tym samym czasie jakiś pan Czesiek spod Pściszewa zrobił podwójnego Ironmanie w osiem dni! Co tam Twój marny rekordzik polski, na jakieś marne 42 kilometry! Czesiek to dopiero pokazał pazur, jak przebiegł dwa razy tyle, a na dodatek jeszcze pływał i jeździł na rowerze!

Dokładnie tak to wygląda.

Wyżej, mocniej, dalej! Liczą się liczby!

Już odbiegając od tak wysokiego, sportowego poziomu, zejdę troszkę na ziemię. Z własnego życia wiem, że kiedy dawałem z siebie wszystko na zawodach, na 5 km i zdobywałem swoje kolejne życiówki, to nikt mnie nawet zbyt mocno nie pytał o czas. W zasadzie zawsze pytanie sprowadzało się do: „A na ile biegłeś?” Odpowiadałem: „Pięć kilometrów.”. Kiwnięcie głową. „A który byłeś?” Mówiłem – „Nie wiem dokładnie, ale chyba gdzieś około setki”. Myślicie, że ktoś pytał o czas? A gdzie tam! Jestem pewien, że gdyby stanął przed ludźmi sam Kenensisa Bekele i powiedział im, że pobił właśnie rekord świata, oni tylko zerknęliby na niego i zapytali, ile przebiegł. Gdyby odparł, że  5 kilometrów, machnęliby ręką i stwierdzili, że Zośka z drugiego piętra, wczoraj na treningu przebiegła „dyszkę”.

liczby

Kiedy natomiast pokonałem w dość spokojnym tempie ponad 20 kilometrów (czym się zresztą dzieliłem), to nagle w oczach wielu ludzi urosłem do rangi „bohatera”. Oczywiście, że ból stawów oraz ogólne zmęczenie (fizyczne oraz psychiczne) było w istocie niesamowicie dojmujące. Jednak mimo to czułem się  lepiej, niż podczas biegów na 5 kilometrów, które od startu do mety, były biegane do żargonowej „odciny”? Co z tego, skoro tutaj to było tylko marne 5000 metrów, a tam ponad 20 kilometrów! Byłem gość, bo przebiegłem spokojnie tak „ogromny” dystans!

Rozumiecie absurdalność takiego pojmowania sytuacji?

Długość wysiłku nie świadczy o poziomie sportowca.

Nie chodzi o to, że mamy każdemu gratulować i klepać po plecach za każdym razem, kiedy pokona nawet jeden metr. Chodzi zwyczajnie o trochę większą świadomość w wygłaszanych opiniach oraz wyrokach. Bo naprawdę smutno patrzy się na te wszystkie komentarze i teksty, które karcą tych, którzy dawali z siebie wszystko. Przykro słucha się rozmów ludzi, którzy umniejszają wielkim sportowym wyczynom. Robią to tylko dlatego, że nie ma w nich „wielkich” liczb, przyprawiających o zawrót głowy. Dlatego zwyczajnie apeluję do wszystkich Panów Kowalskich i Pań Bożenek. Zanim cokolwiek powiecie i napiszecie, zastanówcie się dwa razy, czy to wszystko ma sens. Czasami irracjonalność komentarzy i wygłaszanych mądrości przez ekspertów razi nie tylko w oczy. Godzi także prosto w serce, które pęka pod wpływem tych wszystkich zwyczajnie niesprawiedliwych i idiotycznych wyroków.

Sama wielkość liczb nie znaczy nic, jeśli nie mamy pojęcia o specyfice danej dyscypliny. Idźcie proszę do takiego Adama Kszczota lub Marcina Lewandowskiego. Powiedźcie im, że są gorsi i w ogóle nie zasługują na uwagę, bo nie biegają za jednym razem po sto pięćdziesiąt kilometrów. Zadzwońcie sobie do takiego Szymona Kulki albo Marcina Chabowskiego. Poinformujcie ich, że się do niczego nie nadają, bo nie uprawiają wysiłku przez 30 godzin bez wytchnienia. Albo spotkajcie się z Anitą Włodarczyk i powiedzcie jej prosto w oczy, że jej złote medale Mistrzostw Świata, Europy oraz Igrzysk Olimpijskich są nic nie warte, bo tylko stała i rzucała sobie młotem…

puchar

Myślicie, że taki Kszczot nie dałby rady przebiec stu kilometrów za jednym razem? Jestem przekonany, że po kilku miesiącach odpowiedniego treningu, zrobiłby to z palcem w nosie. Jednak po co ma to robić? Przecież specyfika jego dyscypliny tego od niego nie wymaga. Więc ma to robić tylko po to, żeby zaspokoić swoje własne ego i przypodobać się Panu Kowalskiemu?!

Propagujmy to, co propagowane być powinno.

Niestety takie zachowanie nie jest propagowane tylko przez „zjadaczy chleba”, ale także przez internetowych twórców, a także największe, polskie media. Nie uderzam w tym momencie w nikogo, bo prawdą jest, że całą tę otoczkę liczb, nie stwarzają sportowcy swoimi osiągnięciami, ale My – ludzie, świadkowie i opiniotwórcy, którzy zdecydowanie zbyt często głoszą swoje idiotyzmy na prawo i lewo.

Normalnie więc w świecie proszę, żebyśmy trochę więcej myśleli. Przestańmy w końcu przywiązywać tak wielką uwagę do samej wielkości liczb. Jeśli już natomiast to robimy lub chcemy robić – wtedy zapoznajmy się z daną dyscypliną i dopiero wtedy głośmy swoje opinie. Bo sam dystans lub samo miejsce w klasyfikacji, nie mówi nam nic o danym zawodniku.

Przepraszam, jeśli byłem zbyt mocny w słowach albo ktokolwiek źle odczytał ten tekst. Jednak już zbyt długo raziła mnie w oczy ta powszechna mania wielkości. Pomyślcie więc, zanim napiszecie kolejny oświecony komentarz, godzący w godność wielkich sportowców, którzy nie podobają Wam się tylko dlatego, że mają na swoim liczniku zbyt mało „wielkich liczb”. Jeśli już chcecie kogokolwiek oceniać i zestawiać go z innym sportowcem, wtedy bierzcie w swoje rozmyślania zawodników, uprawiających te same dyscypliny.

Wielkich sportowców nie porównujcie swoją własną, zwyczajną miarą. Porównujcie ich miarą godną statusu mistrzów, jaki posiadają.

Szkoła i przyjaciele. Dwa naturalne wyrazy, które się niewątpliwie ze sobą łączą. Co się jednak stanie, kiedy jednego z nich zabraknie?

Wielokrotnie słyszałem, a także odczułem na własnej skórze, że szkoła nie zawsze jest najprzyjemniejszym miejscem w świecie. Zazwyczaj kojarzy nam się z ocenami, stresem i klasówkami. Być może to wina wadliwego systemu, może nauczycieli, a może po prostu niewłaściwego nastawienia uczniów. Prawdopodobnie prawda leży gdzieś pośrodku. Jednak szkoła i cała edukacja potrafi być znośna. Czasami zdarzają dni luźniejsze, w których przedmiotem dominującym jest wychowanie fizyczne i tym samym – gra w piłkę. Czasami są organizowane wystąpienia, apele czy uroczystości okolicznościowe, na których można zapomnieć o szkole, jako o miejscu tortur. Takich chwil może nie jest wiele, ale jest coś jeszcze. Coś o wiele częstszego i milszego, co sprawia, że codzienna nauka jest o wiele przyjemniejsza.

Znajomi.

To oni potrafią rozchmurzyć najczarniejsze dni. To żartowanie z nimi przed trudnym testem, potrafi skutecznie rozładować buzujące emocje. Możliwość spędzania czasu w gronie znajomych i przyjaciół, realnie potrafi zmienić szary szkolny budynek w miejsce, do którego z przyjemnością będzie się chodzić. Szkoła nagle przestaje być dla nas straszna. Oczywiście, że wizja ciężkiej klasówki lub bliskiego spotkania z trudnym charakterem nauczyciela, nadal będzie przyprawiała nas o gęsią skórkę, ale obok tego wszystkiego, będzie świadomość możliwości przeżycia przyjemnych chwil w otoczeniu rówieśników.

Myślę, że dlatego szkoła jest miejscem tak głośnym, a zarazem tak cichym. Na lekcjach – stres, nieśmiałość, skupienie. Na przerwach – śmiech, zabawa, rozmowy. Dwa różne światy, ale Ci sami ludzie. To potrzeba odreagowania i chęć nawiązywania nowych lub coraz to głębszych znajomości, czyni je miejscem tak bardzo sprzecznym. Niewątpliwie koledzy i koleżanki potrafią pomóc nam przetrwać nawet najcięższe, szkolne dni. Uważam, że właśnie to jest rzecz, za którą szkoła powinna być ceniona. Jest wiele zjawisk, za które moglibyśmy ją karcić, ale poznawanie nowych osób jest niewątpliwym atutem.

nauka

Naturalną koleją rzecz jest, że z jednymi osobami jesteśmy bliżej, a innych trzymamy na dystans. Z jednymi rozmawia nam się łatwiej, a z innymi trudniej. Tym samym, już od pierwszego dnia szkoły, tworzymy – nawet podświadomie – swój własny, wewnętrzny krąg, do którego dobieramy sobie odpowiednie osoby. W rezultacie na przestrzeni danego etapu edukacji nawiązujemy głębsze relacje nie ze wszystkimi, ale zazwyczaj tylko z wyselekcjonowaną grupą osób.

Szkoła – co po niej?

Jest to zjawisko w istocie piękne. Nieznana sobie dotychczas grupa osób staje się sobie bardzo bliska. Nazywają siebie przyjaciółmi, powierzają sobie swoje sekrety i spędzają ze sobą dużo czasu. Również poza budynkami szkoły. Im bliżej edukacja ma się ku końcowi, tym mocniej zapewniają, że nigdy się nie rozstaną i ich kontakt pozostanie nierozerwalny. W końcu nachodzi dzień końca, są łzy smutku, ckliwe wspomnienia i zmiana otoczenia. Początkowo przysięga zostaje dotrzymana – kontakt ze „starymi” przyjaciółmi jest nadal tak samo świetny. Jednak z biegiem czasu jego natężenie maleje. Częstotliwość spotkań, rozmów i wymienianych wiadomość jest coraz niższa. W ten sposób od ogromnej przyjaźni, przechodzi się drogę do zdawkowo wymienianych wiadomości i tej dziwnej, wcześniej niepomyślanej ciszy…

Sytuacja bardzo często spotykana w życiu każdego z nas. Nawiązujemy bliższe relacje, ale po opuszczeniu szkoły wiele z nich po prostu znika. Zupełnie tak, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, a nas nie łączyło z tymi ludźmi nic poza zwykłym koleżeństwem. Nie twierdzę, że jest to sytuacja zła, ale jestem przekonany, że jest to zjawisko, które może nam wiele powiedzieć o prawdziwości „przyjaźni”, która do tej pory łączyła nas z takimi osobami.

szkoła

Szkolni przyjaciele to znajomość na całe życie?

Być może mój wniosek będzie zbyt daleko idący. Może się mylę, a może mam do tego niewłaściwe podejście. Jednak coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że większość osób, które w czasach szkolnych postrzegamy jako bliskie osoby i tworzą wraz z nami zgraną ekipę, w rzeczywistości nimi nie są. Czyli, innymi słowy, mówiąc – szkolni przyjaciele nie zawsze oznaczają przyjaciół na całe życie. Śmiem twierdzić, że ta prawdziwa przyjaźń i ten prawdziwy kontakt trwa dopóty, dopóki trwa szkoła w naszym życiu. To ona jest motorem napędowym naszych relacji z wieloma osobami. Nawet tymi, z którymi żyjemy dość blisko. To właśnie szkoła podtrzymuje wiele naszych znajomości. Stanowi pewien punkt zaczepienia do nawiązywania kontaktów i codziennych spotkań. Dzięki niej możemy wchodzić w bliższe relacje z innymi uczniami, ale aby były one trwałe, powinniśmy dążyć za wszelką cenę do tego, aby szkoła nie stała się jedynym argumentem w naszych znajomościach.

W ogólnej ocenie jest to moim zdaniem zjawisko trochę przykre. Widzimy się z kimś przez kilka lat niemalże dzień w dzień, a po zakończeniu edukacji, wszystko nagle pryska jak mydlana bańka. Oczywiście, że rozumem, iż każdy ma swoje życie, swoje plany i swoje marzenia. Każdy powinien iść naprzód i zdecydowanie jestem przeciwny „sztucznemu” podtrzymywaniu kontaktów. Jednak smutno patrzy się na relacje, które w szkole były tak bardzo zażyłe, a po jej zakończeniu stopniowo się rozpadały. Czy taka jest kolej rzeczy? Czy zawsze tak musi być?

Zdecydowanie nie!

Prawdziwość nawiązywanych relacji.

Przyjaźnie nawiązane w szkole, mogą przetrwać całe późniejsze życie. Wymaga to jedynie pewnego zaangażowania ze strony zainteresowanych osób. Szczerości w relacjach i przede wszystkim poświęconego sobie czasu.

Nie twierdzę, że szkolni przyjaciele to fałszywi przyjaciele. Jednak uważam, że tylko prawdziwą przyjaźnią możemy nazwać tę relację, która będzie w stanie przetrwać trudną, szkolną rozłąkę. Szkoła nadal jest żywa w mojej pamięci, bo nie tak dawno jeszcze do niej uczęszczałem. I możecie wierzyć mi lub nie, ale nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, ile sytuacji odpowiadających temu, o czym tutaj piszę, dostrzegłem na własne oczy. Niektóre z nich dotyczyły również mnie i to one stały się podwaliną pod napisanie tego artykułu. Przemyślałem to wszystko dość skrupulatnie i właśnie taki wniosek wykluł się w mojej głowie. Czy poprawny? Zadecydujcie sami, ale zanim to zrobicie, zastanówcie się, ile bliskich osób mieliście w swoim życiu w czasach szkoły, a z iloma nadal łączy Was ta sama zażyłość.

przyjaciele

Wszystko to, co napisałem powyżej to tylko moja skromna obserwacja. Nie chcę wysuwać jednoznacznych wniosków ani cechować emocjonalnie całego tekstu. Chciałem tylko zwrócić Waszą uwagę na fakt, iż SZKOŁA i przyjaciele, nie zawsze równa się ŻYCIU i przyjaciołom. Pod pewnym kątem to dość naturalne zjawisko, bo na przestrzeni czasu poznajemy nowe osoby i nawiązujemy nowe relacje. Jednak nadal uważam, że dziwne jest, iż przez kilka lat łączą nas z daną osobą bliskie relacje, a potem nagle wszystko zanika. W takiej sytuacji powinniśmy zadać sobie jedno, kluczowe pytanie.

Czy aby na pewno ta relacja była tak bardzo bliska i tak bardzo prawdziwa?

Jestem przekonany, że szczera odpowiedź wykaraska z naszego umysłu prawidłowy wniosek.

Jak widać – szkoła nie zawsze jest miejscem złym. Szkoła to budynek, w którym rozgrywa się zupełnie inny świat. Świat, w którym prym wiodą uczniowie i ich własne, wewnętrzne rozterki oraz przeżycia. Szkoła jest miejscem, w którym możemy nawiązywać przyjaźnie na całe życie, jednak jak pokazuje historia…

Nie zawsze jest to tak łatwe i oczywiste.

Przyjaźń jest więzią niesamowitą. Określa ona dwójkę ludzi, którzy zbliżyli się do siebie, bo dostrzegli w sobie coś więcej. Przyjaciel to bratnia dusza. Ktoś, kto będzie przy nas bez względu na wszystko. Jak to jednak wygląda w odniesieniu do naszych krewnych? Czy przyjaciel może być cenniejszy niż rodzina?


Człowiek jest istotą, która została stworzona do życia w stadzie. Myślę, że jak każdy inny ssak, potrzebujemy czuć czyjąś obecność, aby odczuwać bezpieczeństwo i swoisty komfort. Nawet osoby o naturze introwertycznej lub, co więcej z fobiami społecznymi, na pewno nie chciałyby nigdy zostać same jak palec. Samo zjawisko samotności zostało sklasyfikowane jako czynnik, który może przyczyniać się do depresji, a w konsekwencji także i śmierci. Dlatego nie da się ukryć, że posiadanie odpowiednich ludzi wokół siebie, czyni nas i całe nasze życie lepszym oraz szczęśliwszym.

Najczęściej otaczamy się ludźmi, których lubimy. Nielogiczne byłoby utrzymywanie kontaktów z osobami, które wywierają na nas destrukcyjny wpływ. Niestety i takie przypadki się zdarzają, ale w tym tekście nie będziemy poruszać tego problemu. Na nasze otoczenie składają się także przyjaciele i to im poświęcę dzisiaj trochę więcej przestrzeni w tym tekście.

Przyjaźń i jej potęga.

Niewątpliwie przyjaźń jest zjawiskiem pięknym. Sądzę, że nie ma na świecie żadnego innego uczucia, które mogłoby być od niej silniejsze. Nawet miłość nie zawsze jest odpowiednio trwała, aby mogła konkurować z przyjaźnią. Powiem więcej! Uważam, że szczera i oddana miłość do drugiej osoby, zawiera w sobie niepohamowaną moc przyjaźni.

rodzina

Dobry przyjaciel pozwala nam godnie żyć. Pomaga nam w życiu, które sami chcemy prowadzić. Nie pozwala nam upaść i zawsze kroczy tuż obok nas. Przekłada nasze dobro ponad swoje własne i nieustannie służy nam pomocą. Przyjaźń jednak powinna być obopólna i my także powinniśmy odwdzięczać się drugiej osobie tym samym, co powinno wychodzić z nas dość naturalne. Nie z poczucia obowiązku, ale ze szczerej chęci pomocy.

Prawdziwy przyjaciel oznacza zaufanie i zrozumienie.

W życiu trafiają się lepsze i gorsze momenty. To właśnie w takich skrajnych chwilach możemy rozpoznać, kogo powinniśmy nazywać przyjacielem, a kto tylko udaje, że nim jest. Ciężko podać konkretne cechy wyśmienitego kompana na całe życie, bo każdy z nas jest inny i może kierować się innym systemem wartości. Jednak nie ulega wątpliwości, że przyjaciel to ktoś, komu bezgranicznie ufamy. Przyjaźń oznacza zachowywanie się wobec siebie w sposób oddany oraz zupełnie szczery. Osobiście nie wyobrażam sobie mieć blisko siebie kogoś, kto jest dwulicowy i bez skrupułów mnie okłamuje.

Ponadto, przyjaciel to osoba, która zawsze nas zrozumie. Nie zawsze będzie się z nami zgadzać i jeśli będzie taka potrzeba, przywoła nas do porządku, ale zawsze otoczy nas swoją opiekuńczą ręką i pomoże w rozwiązaniu każdej trudności. Przestrzegałbym przed myśleniem, że taka bliska osoba to ktoś, kto zawsze będzie nas klepał czule po głowie. Wręcz przeciwnie. Przyjaciel jest człowiekiem, który nie będzie się bał powiedzieć nam prawdy o nas samych. Myślę, że to właśnie ci fałszywi będą próbowali za przykrywką wiecznych pochlebstw i komplementów, wkraść się w nasze łaski, oczekując z tego korzyści.

Przyjaźń to szczere zainteresowanie się drugą osobą.

Przyjaźń powinna się opierać na obdarowywaniu się nawzajem czasem. Nie twierdzę, że zawsze jest to możliwe, aby natychmiast móc rzucić wszystko i udać się na drugi koniec miasta, do swojej płaczącej przyjaciółki, którą rzucił chłopak. Jednak uważam, że zawsze powinniśmy służyć swojego przyjacielowi pomocą i poświęcić mu tyle czasu, ile tylko jest to możliwe. Interesować się tym, co mówi i szczerze słuchać go z uwagą. Pytać, co słychać i wnikać w jego wewnętrzne rozterki, z którymi być może sobie nie radzi.

przyjaźń

Jedną z rzeczy, którą nauczyłem się ostatnio w tego typu relacjach, jest to, że w przyjaźni nie powinniśmy obawiać się wścibskości. Jasne, że pewna sfera prywatna nie powinna zostać naruszona, ale myślę, że czasami warto delikatnie drążyć temat, aby dotrzeć do źródła tego, co męczy naszego przyjaciela. W takich relacjach zawsze powinniśmy mówić sobie prawdę i nie ukrywać nic przed sobą. Takie zachowanie do niczego nie prowadzi i nawet jeśli kierowałyby nami dobre motywy, to nasza bratnia dusza mogłaby to zdecydowanie źle odczytać.

Silna i piękna więź.

Jakkolwiek by nie określić przyjaźni i cokolwiek by o niej nie powiedzieć, mogę z całą odpowiedzialnością rzec, iż przyjaźń jest zjawiskiem pięknym. To niesamowite, jak dwójka ludzi może bardzo się do siebie zbliżyć. Tutaj nie ma miejsca na podziały wynikające z różnic kulturowych lub majątkowych. Nie ma miejsca na „ja”, ale zawsze jest miejsce na „ty”. Ta więź to coś naprawdę niesamowitego. Coś, co potrafi przetrwać nawet najcięższe burze i problemy, które pojawić się muszą. Dla mnie to niespotykane, że dwie osoby, które są dla siebie początkowo obce, mogą nawiązać tak trwałe relacje.

Czy można stwierdzić, iż istnieje w tym aspekcie jakaś zależność? Czy można powiedzieć, że przyjaźń lubi przeciwieństwa albo, czy można wymienić miejsca, gdzie spotkamy swojego przyjaciela?

Nie, zdecydowanie nie!

Nie szukaj! Bratnia dusza w końcu się pojawi.

Właśnie to jest najpiękniejsze w przyjaźni! To, że swojego przyjaciela, wiernego kompana na całe życie, zazwyczaj spotykamy w najmniej odpowiednim momencie. Gwarantuję Wam, że spotkacie go w czasie, kiedy go nawet szukać nie będziecie! Przyjaźń sama w sobie jest aktem spontanicznym. To nie wygląda tak, że ktoś pyta kogoś, czy będzie jego przyjacielem. To jest relacja, które ewoluuje. Zmienia się w czasie. Rozrasta się od zwykłego koleżeństwa do czegoś o wiele większego! Czasami nawet z przyjaźni może zrodzić się miłość, która będzie miłością najpiękniejszą w całym wszechświecie. Przyjaźń jest dynamiczna. To nie jest coś stałego i uzgodnionego przez dwie osoby. Przyjaźń jest relacją powstającą samoczynnie i docierającą się na przestrzeni czasu.

przyjaciel

Przecież, aby komuś zaufać, musisz kogoś poznać. A żeby kogoś nazwać przyjacielem, musisz mu ufać. Więc to naturalne, że przyjaźń rodzi się dopiero po pewnym czasie. Czasie, który nie rzadko zawiera w sobie wiele godzin wspólnie spędzonego czasu, setek wymienionych wiadomości, uśmiechów, łez, radości i smutku.

Jakość, a nie ilość.

Być może przesadzam i traktuję to wszystko z przesadnym pietyzmem, ale po prostu wierzę w przyjaźń. Taką prawdziwą. Szczerą i mocną. Nie rozumiem ludzi, którzy potrafią nowo poznaną osobę nazywać przyjacielem. Kompletnie nie pojmuję, jak ktoś może mówić, że ma setki przyjaciół! W takich chwilach jestem pewien, że taki delikwent, nie ma wokół siebie ani jednej, prawdziwie oddanej mu osoby, co jest dość przykre… Dlatego zawsze nazywam przyjacielem ludzi, których szczerze kocham i za których mógłbym oddać życie. Może dlatego nie mam ich zbyt wiele? To jednak nie ma większego znaczenia. Bo uważam, że nie powinniśmy traktować przyjaciół jako zbioru liczb i tworzyć z niego rankingu.

Jestem przekonany, że o wiele lepiej jest mieć jedną, dwie, a może trzy osoby, z którymi łączy nas szczera przyjaźń niż nazywać tak, co drugą napotkaną osobę i kompletnie nie utrzymywać z nią kontaktu. Takie zachowanie mija się z celem.

Czy przyjaciel może być cenniejszy niż rodzina?

Czy przyjaciel może być cenniejszy niż rodzina?

Na samym końcu, chciałbym odpowiedzieć na tytułowe pytanie. Krótko, zwięźle i na temat. Dlaczego przyjaźń jest cenniejsza niż rodzina? Bo rodzina to ludzie, którzy zostali nam narzuceni odgórnie. A z kolei przyjaźń to więź, którą sami sobie wybieramy. Dlatego przyjaciel może oznaczać osobę o wiele bliższą w porównaniu do tej, która jest z nami złączona więzami krwi. Rodzina jest ważna, ale przyjaciel to ktoś, kto często jest ponad nią.

Kiedy dwójkę obcych sobie ludzi zaczyna łączyć coś silnego…

Przyjaźń to zjawisko piękne w swojej prostocie. Określa ono relacje dwójki ludzi, początkowo kompletnie sobie obcych. Poznają się oni wzajemnie i z biegiem czasu, kiedy odkrywają zakamarki własnej duszy, nawiązują coraz to mocniejszą relację. Właśnie w ten sposób rodzi się przyjaźń. W szczęściu i w smutku. W radości i w cierpieniu. W łzach i uśmiechu. Przyjaciel jest osobą, która zawsze przy nas trwa i zawsze możemy być pewni, że pojawi się, kiedy będziemy go potrzebować. Zawsze w takich relacjach powinniśmy być szczerzy, bo tylko wtedy możemy liczyć na uczciwość i otwartość.

Przyjaciel to nieoceniona pomoc w wędrówce przez życie. Można być introwertykiem, miłośnikiem domowego ciepła albo nawet człowiekiem z fobiami społecznymi. Jednak bez względu na to, kim jesteś i co sobą reprezentujesz, przyjaciel jest osobą, która będzie zmieniała Twoje życie na lepsze.

Mam ogromną nadzieję, że wiesz, jak to jest. Wierzę w to z całych sił, że masz to niewiarygodne szczęście, aby człowieka znajdującego się tuż obok Ciebie, nazywać swoim przyjacielem.

Zauważyliście, że ludzie sukcesu nie są do końca normalni? Ich sposób działania oraz całe życie nierzadko zakrawa na czyste szaleństwo! To, co robią, wykracza bardzo często poza racjonalne myślenie ludzi, którzy stanowią przytłaczająca większość. Jednak, czy to oznacza, że to właśnie oni powinni się zmienić, czy wręcz przeciwnie? Może to my powinniśmy zmienić swój sposób myślenia i zacząć rozumować na trochę większą skalę? Kto ma tutaj rację? Światowy szaleniec jak Elon Musk, czy nikomu szerszej nieznany Pan Kowalski?


Temat ludzi sukcesu fascynuje mnie już od dłuższego czasu. Choć nie mogę powiedzieć, że drewniane regały w moim pokoju uginają się od biografii osób, postrzeganych za wielkich tego świata, to myślę, że przynajmniej w swoich własnych oczach, mogę się uznać za pasjonata studiowania ich historii oraz życia. Mechanizmy, dzięki którym osiągnęli swój sukces i droga do niego prowadząca jest niesamowicie interesująca i niezwykle pouczająca. Jednak rzecz, dzięki której pokochałem czytać o innych ludziach, to możliwość zgłębiania ich osobowości, charakteru i zachowania.

To właśnie ta niespotykana okazja, do wnikliwego dotarcia do wnętrza wszystkich osób postrzeganych za ludzi sukcesu, spowodowała moją wielką fascynację tym tematem. Sukces, jaki osiągnęli i ścieżka, którą wytyczyli, są naprawdę nieziemskie, jednak od zawsze – nawet w sposób podświadomy – mój umysł bardziej skupiał się na tym, jacy oni byli, jak się zachowywali i co czuli w konkretnych momentach. Zjawisko radzenia sobie z porażkami, a także ze zwycięstwami czy ich dzieciństwo, są dla mnie czynnikiem bardziej interesującym niż ich kolejne wielkie dzieła. Nie uznajcie, że dyskredytuje to, co uczynili, stawiając na piedestale to, jacy wtedy byli. Chciałbym tylko ukazać Wam, że to historia ludzi sukcesu i ich wnętrza, wielce fascynuje mnie bardziej, niż historia ich sukcesu. Nie zmienia to jednak faktu, że jakikolwiek rozdział biografii, poświęcony czemukolwiek, znika w moim przypadku w zastraszającym tempie, czytelniczego transu.

Dodając jeden z postów na moim prywatnym koncie na Instagramie całkiem przypadkiem wysunąłem tezę, która stała się gruntownym fundamentem, na którym opiera się ten tekst. Trzymając się w ostatnich tygodniach kurczowo biografii Elona Muska, wystosowałem pewną hipotezę, jakoby każdy człowiek sukcesu, postrzegany za „wielkiego” tego świata, miał coś z szaleńca.

Elon Musk – szaleniec w ludzkiej skórze.

elon musk

Źródło: www.whatnext.pl

Trudno o lepszy przykład argumentujący moją tezę niż Musk. Facet, który już zrewolucjonizował świat i który ma zamiar czynić to nadal, na większą – niespotykaną dotąd skalę. Jest to mężczyzna, który ma tak wielkie plany i ambicje, że wielu postrzega go w roli cyrkowego błazna lub prawdziwego szaleńca. Jego zamiary kolonizacji Marsa i szukania miejsca we wszechświecie dla ludzi, wydają się istnymi mrzonkami, jednak warto zdać sobie sprawę, że mówiono o nim to samo, w przypadku projektów dotyczących jego firm SpaceX oraz Tesla, które od kilku lat robią istną furorę na rynku kosmicznym, jak i samochodowym.

Musk jest osobą szaloną nie tylko pod kątem swoich niewybrednych ambicji, ale także z perspektywy własnej osobowości. Niesamowicie wymagający w stosunku do ludzi, którzy go otaczają i od siebie samego. Piekielnie mądry, kierujący się w życiu momentami tak chorymi zasadami, że dla zwykłego śmiertelnika są one nie do przyjęcia, a co dopiero do wdrożenia w życie. Dziwny i różniący się od innych ludzi oraz myślący w kompletnie innych kategoriach. Przez wielu postrzegany za szaleńca. Z jednej strony, trudno się temu dziwić, ale jednak od lat skrupulatnie realizuje swoje cele, wprowadzając swoje niecodzienne ambicje do życia nas wszystkich.

Szaleństwo wśród wielkich ludzi to normalność.

Przykładów szaleństw ludzi sukcesu jest o wiele więcej i myślę, że w każdej biografii, każdego człowieka reprezentującego to zaszczytne grono, znalazłby się niemały fragment, potwierdzający moje słowa. W przypadku wielu z nich byłaby to zapewne i cała książka. Choćby sam Richard Branson, wielki przedsiębiorca i właściciel całej marki Virgin, wielokrotnie ryzykował nie tylko własne zdrowie, ale także i życie, żeby spełnić swoje sportowe ambicje. Sami przyznacie,  że już sama próba przepłynięcia Pacyfiku łodzią czy przelecenia całego świata balonem nie jest do końca normalna, prawda? Nie wspominając już o jego rzuceniu szkoły w wieku 16 lat.

Micheal Jordan i jego tzw. „trash-talking” (forma agresji słownej, mająca za zadanie „złamać” przeciwnika i obniżyć jego pewność siebie, a tym samym prezentowany poziom umiejętności) przeszedł niemalże do historii, przylepiając mu łatkę szaleńca. Również Mike Tyson i jego… Cóż. W jego przypadku nie ma konkretnej rzeczy. Cała jego kariera profesjonalnego boksera była jednym, istnym szaleństwem. Obłędem, który dał mu miejsce na samym szczycie nie tylko boksu, ale i całego świata.

Być szalonym, znaczy być innym.

W tym momencie zapewne wielu z Was głowi się, czy to właśnie szaleństwo jest czynnikiem predysponującym do osiągania sukcesów? To jest trudne pytanie i nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Jestem jednak pewien, że sam czynnik szaleństwa nie dyktuje tego, kto realizuje swoje marzenia, a kto nie. Gdyby tak było, to większość ludzi byłaby postrzegana za ludzi sukcesu, a tak przecież nie jest. Myślę, że szaleństwo wielkich tego świata nie jest czymś w rodzaju opętania, czy dzikiego obłędu.

myślenie

Moim zdaniem ich szaleństwo zawsze sprowadza się do tego, że potrafią oni myśleć, marzyć i w końcu realizować to, o czym nikomu innemu się nawet nie śniło. Właśnie dlatego, oni wszyscy postrzegani są za szalonych i zdecydowanie odbiegających od norm zdrowego rozsądku. Są oplątani własnymi wizjami oraz ambicjami do tego stopnia, że potrafią dostrzec to, co znajduje się za horyzontem pozostałych ludzi. To wizjonerzy. Ludzie jak Elon Musk, zmieniający świat, jego postrzeganie oraz możliwości.

Rodzi się tutaj jednak pewne pytanie. Bardzo fundamentalne i podstawowe w tym momencie mojego tekstu.

Czy to szaleństwo i inność ludzi sukcesu predysponuje ich do sukcesu, czy to nasze postrzeganie ich za szaleńców, uniemożliwia nam stanięcie tuż obok nich w szeregu?

To nie jest łatwe pytanie i zdecydowanie nie ma na nie łatwej odpowiedzi. Jestem daleki od twierdzenia, że wystarczy być szalonym, aby spełniać swoje marzenia. Niemniej jednak ta inność wielkich ludzi oraz ich dar dostrzegania tego, co niedostrzegalne dla innych, pozwala im realizować swoje najskrytsze projekty, znajdujące się w ciemnych zakamarkach ich umysłów. Wielkie dzieła, które realizują, są przez nas – zwykłych ludzi, postrzegane za dziwne, odmienne i zdecydowanie niepojęte oraz szalone. Uświadomić sobie warto, że dla nich jest to całkiem normalne. Po prostu spełniają swoje kolejne ambicje, które powstały w ich głowie. Nie postrzegają tego w kategoriach szaleństwa i opętania rządzą sukcesu. Jest to coś normalnego i dość codziennego. Tylko dla nas – tych, którym daleko do sukcesu Muska, Gatesa czy Jobsa, zdawać się może, że to, co stworzyli lub tworzą, jest szalone.

W gruncie rzeczy narzucamy na siebie ograniczenia i wstawiamy swój umysł w ciasne pudełko, które uniemożliwia nam kreatywne myślenie, odbiegające od schematów. Umieszczamy go tam na siłę przez lata edukacji i nieefektywnego życia, słuchając nie tych, których słuchać powinniśmy. W efekcie to, co czynią ludzie sukcesu, wydaje nam się być czymś kuriozalnie dziwnym. Niepojętym dla naszego ciasnego umysłu.

Kto tu naprawdę jest obłąkany?

Prawdą jest, że istotnym czynnikiem, który determinuje sukces, jest nie tyle szaleństwo, ile brak własnych ograniczeń i negatywnych myśli. Zapewne, gdyby Musk zadręczał się destrukcyjnymi myślami, nigdy nie doprowadziłby Tesli do punktu, w którym się znajduje obecnie. Widmo bankructwa zjadłoby go od środka, wypluwając z obrzydzeniem po jakimś czasie. W rzeczywistości Elon Musk nigdy nie stracił swojej hardości ducha i zawsze podążał wytyczoną ścieżką. Robił to, bo był wystarczająco szalony, aby nie narzucać na siebie żadnych ograniczeń i wierzyć w swoją własną wizję samochodu przyszłości.

tesla

Źródło: www.electrek.co

Uważam, że jedynym szaleństwem w całym tym zestawieniu jest nie zachowanie ludzi sukcesu, ale nas wszystkich – tych pozostałych. Szalone, że potrafimy tak bardzo ograniczać swoje myślenie i postrzeganie świata. Nasz światopogląd sprowadza się do siedzenia za biurkiem, wypełniania dokumentów, oglądania filmów i powtarzania oświeconych mądrości z serwisów informacyjnych i plotkarskich, które notabene niewiele się od siebie różnią. Jesteśmy pełnosprawni fizycznie, ale zdecydowanie ograniczeni umysłowo z powodu własnych poglądów oraz zasad. Nie potrafimy przyjąć do wiadomości, że na świecie są ludzie oraz miejsca, które są niezwykłe i wystarczająco piękne, aby można było zrobić z nich coś nieziemskiego. Coś, co nie mieści się w poznanych dotychczas kanonach.

To my jesteśmy obłąkani. Opętani normalnością i brakiem perspektyw. Nasze myślenie ogranicza się do tak trywialnych rzeczy, jak jedzenie czy sen, podczas gdy Elon Musk i jego zespół, który skrupulatnie stworzył, potrafił i potrafi pracować nadal po 16, a nawet 20 godzin dziennie, urzeczywistniając to, co my uważamy za szalone.

Bądź wizjonerem i wytyczaj szlaki.

Zastanówmy się nad tym wszystkim dogłębnie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy mamy takie same możliwości fizyczne, ale tylko garstka potrafi coś z tym zrobić i wywindować się na prawdziwe szczyty tego świata. Czy to nie dziwne, że pomimo tych samych cech, jedni w życiu tylko przegrywają, a inni na końcu wygrywają?  Wszystko sprowadza się do umysłu i osobowości. To dlatego właśnie tak bardzo fascynuje mnie to zagadnienie oraz cały temat i historie ludzi sukcesu. Ich wnętrze, charakter i zachowanie determinuje sukces, który osiągają. To właśnie te czynniki stoją murem za chwiejnymi pomysłami i chorymi ambicjami, które wprowadzają w życie.

Odmienność, z jaką spoglądają na świat. Ich inność oraz kreatywność, za którą nieraz byli prześladowani i mieszani z błotem. Niesłychana i niepojęta etyka pracy oraz chęć urzeczywistniania własnych ogromnych ambicji, predysponuje ich do miana ludzi sukcesu. Na pewno mają w sobie wystarczającą nutkę szaleństwa. W końcu nie da się ukryć, że należy być odrobinę szalonym, aby wyjść poza utarte schematy i dążyć do czegoś, czego nikt inny dotychczas nie zrobił. Życie pioniera jest szalone, bo wytycza niepojętą i niemożliwą do przejścia wcześniej ścieżkę. Jednak warto to robić, bo możliwość oglądania jak dotąd nieprzejednana droga, zamienia się w uczęszczany szlak, jest niezwykłym zjawiskiem.

Ludzie sukcesu to pasjonujący temat. Mógłbym o nich nie tylko pisać i mówić godzinami, ale także i czytać. Ich droga do sukcesu jest zawsze kręta i wyboista, ale zawsze znajdują odpowiednią trasę. Historia, którą sobą reprezentują, potrafi unieść na skrzydłach motywacji niejedną osobę, chcącą podążać ich drogą…

Jednak to właśnie w tym tkwi cały sęk…

Nie możesz być pionierem, jeśli będziesz czyjąś kopią.

Jeśli chcesz być drugim Muskiem to wiedz, że nigdy nie będziesz pierwszy. Zawsze będziesz w cieniu tego, który ten szlak wytyczył i był na tyle szalony, aby to zrobić. Ludzi sukcesu cechuje szaleństwo robienia tego, czego nikt inny wcześniej nie dokonał – przynajmniej na tak wielką skalę. Chcąc należeć do tego grona, musisz być na tyle opętany własną wizją przyszłości, aby także stworzyć coś niespotykanego. Zadowalając się drugim miejscem, od razu stawiasz się w szeregu nie ludzi sukcesu, ale aspirujących do tego miana. Nawet jeżeli jesteś bliżej swojego marzenia, niż ktokolwiek inny.

Dlatego właśnie, to zgłębianie ich wnętrza oraz osobowości, może dać lepsze oraz ciekawsze rezultaty. Obserwowanie i odnotowywanie ich zachowań w określonych sytuacjach życiowych, możemy w pewnym stopniu przenieść na własne życie i stopniowo z nich korzystać, dopasowując do własnych realiów. W ten sposób nie stworzymy drugiego PayPala, ale pamiętając o jakże trudnej osobowości Muska i jego zachowaniach, możemy wytyczyć własny szlak, tworząc tym samym coś zupełnie innego – dotąd niezrobionego.

Żyjmy i myślmy na wielką skalę jak ludzie sukcesu.

szaleństwo

Nie da się ukryć, że ludzie sukcesu są inni i szaleni w naszych oczach. To właśnie ten czynnik powoduje, że nie potrafimy zrobić tego, co oni. Ich wizje, oceniamy jako wyimaginowane senne mary. Kiedy my postrzegamy ich jako niepoprawnych wizjonerów i obłąkanych przedsiębiorców, oni w tym czasie pracują i wprowadzają w życie swoje nieograniczone ambicje. To jest granica dzieląca Nas – śmiertelników, od Nich – istnych bogów chodzących po ziemi i zmieniających świat. Zmieńmy swoje myślenie i wyrzućmy z głowy wszelkie ograniczenia. Zacznijmy myśleć i samemu kreować własny światopogląd. Wytyczajmy osobiste ścieżki i obserwujmy, jak radzili sobie z tym zadaniem, wielcy tego świata. Bądźmy inni, odrzućmy wszelkie schematy. Myślmy bezpardonowo, nie zważając na ograniczenia i zasady. Dopóki żyjemy, możemy wszystko i w momencie, gdy sobie to uświadomimy oraz zaczniemy realizować własne ambicje, cały świat może okazać się wcale nie szalony i nie niepojęty, ale pełen barw możliwych do eksploracji.

Nie możemy robić tego, co większość, oczekując życia, jakie ma mniejszość.

Jestem dumny z bycia autorem powyższych słów, bo jest to żelazna zasada, którą powinniśmy się kierować. Słuchając i podążając za ludźmi bez ambicji i wizji, sami tacy będziemy. Nie możemy żyć w ograniczonym środowisku i robić nieograniczone rzeczy. Zawsze ktoś sprowadzi nas do swojego poziomu.

Żyjmy bez ograniczeń. Myślmy, jak ludzie sukcesu i podążajmy nie za ich drogą, ale za nimi, bo to oni tę drogę utorowali. Uczmy się od nich, ale wytyczajmy własne szlaki. Bądźmy inni, bądźmy wspaniali…

Bądźmy szaleni!

#kolejne artykuły