Długo się zbierałam do napisania tego postu. To nie będzie krótka, piękna historyjka, o tym jak moje cudowne dziecko przyszło na świat, więc jeśli tego się spodziewałaś to możesz zakończyć czytanie w tym miejscu.
Poród. Najpiękniejszy moment życia, tak wzniosły i wyjątkowy.
W kwestii psychicznej może i tak. Dla mnie od początku cała ciąża była cudem życia, piękną abstrakcją. Nie mogłam się doczekać porodu – tym bardziej gdy się opóźniał, bo nie mogłam doczekać się naszego dziecka na tym świecie.
Grunt to dobre nastawienie. Od zawsze byłam świadoma, że łatwo nie będzie. Czy będzie boleć? Tak będzie. Gdy pytano mnie przed porodem, czy się boję, odpowiadałam, że nie. Trzeba to po prostu zrobić, przeżyć, nie ja pierwsza, nie ja ostatnia, a strach niczego tu nie zmieni. Wysiłek przy porodzie porównywany jest do przebiegnięcia maratonu, a ból do łamania kilkunastu kości na raz – tak mówią. Jestem sportowcem, biegam amatorsko, kontuzje i złamane jakieś kości też miałam, ale niewiele miało to wspólnego z tym co przeżyłam. Właśnie. Słowo klucz, to PRZEŻYŁAM, bo chwilami zastanawiałam się, czy jeszcze jestem na tym świecie, czy po drugiej stronie. Do rzeczy:
Do szpitala zgłosiłam się na tydzień po przewidywanym terminie porodu. Zostałam przyjęta na oddział patologii ciąży do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku. Podczas przyjęcia nie wyraziłam zgody na obecność studentów przy porodzie, za co wymownie zwrócono mi uwagę. Na oddziale nic specjalnego się nie działo. Bardzo sympatyczna obsługa poinformowała mnie o zasadach : godziny obchodów, ktg, kiedy posiłki, zrobiono mi badania krwi, moczu. Następnego dnia planowano wywoływanie porodu, ALE….
Wieczorem zaczęłam się gorzej czuć. Miałam skurcze, które od 23 zaczęły być regularne co 5 min i miałam wrażenie, że coś ze mnie leci. O północy poszłam na badanie. Stwierdzono, że nie ma rozwarcia, sprawdzimy na kolejnym obchodzie (za 3h). Do 3 nie spałam notując w telefonie każdy skurcz. O 3 znów poszłam na fotel. Były podejrzenia, że sączą się ze mnie wody płodowe, ale rozwarcie znikome więc czekamy dalej. Wróciłam do sali ze skurczami, ale już z postanowieniem, że zamiast notować skurcze, musze sprobować choć trochę się przespać. Zdrzemnęłam się może z godzinę.
O 6, dzień dobry – zapraszamy na fotel prezesa. Byłam w pół przytomna, rozwarcie 1,5cm i nic… o 9 po badaniach zadecydujemy co dalej. Padnięta po nieprzespanej nocy, cały czas ze skurczami czekałam na to co będzie dalej. Koło 8 przyjechał mąż. Godz 9, witamy, usg, fotel prezesa, studenci, było sympatycznie. Lekarz podjął decyzję, że dostanę jakiś zastrzyk w tyłek z substancją na T….. (nie pamiętam), który spowoduje rozkurczenie macicy i albo odpuszczą mi skurcze, albo zacznie się dziać coś więcej. Czekaliśmy z mężem na korytarzu na wezwanie jeszcze do gabinetu – zjadłam 2 wafle ryżowe i wypiłam pół jogurtu truskawkowego. Po badaniu i zarejestrowaniu 2cm rozwarcia usłyszałam : Pani Kasiu, proszę spakować rzeczy i za 15 min przyjść do nas – idziemy na salę porodową.
- Godz 11, jesteśmy na porodówce. Najpierw godzinne KTG – skurcze cały czas męczą, potem z godzinę poskakałam na piłce, wkręcając sobie sama, że fajnie się bawię i nie jest tak źle. Prawdziwa zabawa zaczęła się później.
- Po 13 podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną, ponieważ cały czas męczyły mnie skurcze, ale rozwarcie nie postępowało. Po 30 min skurcze bardzo się nasiliły i trwały po 30 sekund. Rozwarcie 3cm czyli dalej daleko w polu. Aby uśmierzyć ból dostałam do wdychania gaz. Kiedy czułam, że nadchodzi skurcz miałam powoli i baaardzo głęboko wdychać gaz. Byłam już bardzo wymęczona po nieprzespanej nocy, nic nie jedzeniu i silnych skurczach. Podłączono mi kroplówkę z glukozą. Skurcze się nasilały, było mi bardzo zimno i się trzęsłam, a butla z gazem się skończyła. Najlepiej ujmując można powiedzieć, że leżałam i kwiczałam.
- Po 16 miałam 5cm rozwarcia i sił już nie było. Zalecono mi pójście pod prysznic, ale ze względu na to, że w mojej sali była tylko toaleta, musiałam zmienić salę porodową. Po drodze ledwo idąc z mężem i z kroplówką u boku dostałam skurczu. Aż przykucnęliśmy – mąż mnie trzymał , bo ja nie miałam siły stać na nogach. Pod prysznicem byłam ponoć 1h10′ – mówię ponoć, bo mój odbiór rzeczywistości był już zaburzony. Pamiętam tylko ból, który czułam, ale to co się działo dookoła, jak zza światów. Pod prysznicem krzyczałam, że już nie chce, że już nie mam siły, żeby ktoś to zatrzymał, bo ja już nie mogę. Siedziałam na krzesełku jak menel i spływała po mnie woda. Skurcze już trwały po 50-60 sekund.
- Po 17 gdy wyszłam spod prysznica pojawiła się opcja, że dostanę znieczulenie zewnątrzoponowe. Wcześniej nie było takiej możliwości ponieważ dostała znieczulenie dziewczyna, która też rodziła w tym samym czasie i miała bardziej zaawansowaną akcję porodową (w tym samym czasie może być znieczulona tylko 1 osoba), więc musieliśmy czekać aż urodzi, ale ostatecznie zabrano ją na cesarkę. Dostałam dokumenty do podpisania. Ręka mi się trzęsła, mąż mi pomagał, bo ja nie wiedziałam jak trzymać długopis i gdzie pisać. Byłam już wymęczona. W międzyczasie w końcu podłączyli nową butlę z gazem, ale to już nic nie pomagało. Bardzo chciałam i wierzyłam że pomoże, więc wdychałam dalej.
- 17:40, 8cm rozwarcia, “no to może do 19 urodzimy”, milion zmian pozycji, z pleców, na bok, z boku na plecy, podłączają mi kolejną dawkę oksytocyny. GDZIE JEST ANASTEZJOLOG? DAJCIE MI TO ZNIECZULENIE!
- 18:20, okazuje się, że anastezjolog został wezwany na reanimację na OIOM, nie przyjdzie do mnie, nie dostanę znieczulenia. Nadzieje zostały pogrzebane, a siły opadły już kompletnie. Skurcze bolą jak szalone.
- 18:45 pojawia się nowy zespół położnych na sali porodowej z panią położną KOSĄ na czele. Dookoła mnie 11 osób. Rodzimy. Marzę tylko o tym, żeby to się już skończyło.
- Dalej już wszystko pamiętam jak przez mgłę, ponieważ traciłam przytomność. W trakcie parcia miałam już zupełne odpływy. Ordynator każe zwiększyć jeszcze dawkę oksytocyny. Każde parcie kończy się tak samo -> tracę przytomność, cucą mnie, mam drgawki, nie mogę złapać oddechu. Podłączają mi tlen. W momencie kiedy traciłam kontakt z rzeczywistością miałam nadzieję że się już nie obudzę – tak niestety w tych sekundach było. Ale budziłam się i dalej tu byłam i dalej ten koszmar trwał. Rozglądałam się w amoku widząc dookoła mnie tłum. Dopiero, gdy widziałam obok Huberta uspokajałam się.W tym wszystkim miałam ogromne drgawki, dosłownie telepało mnie. NIECH TO SIĘ JUŻ SKOŃCZY !
- O 19 zostałam nacięta. Kiedy ja traciłam przytomność, Borysowi spadało tętno. Widać było jego włosy, ale cały czas nie mógł się wydostać, a właściwie to ja nie mogłam jego uwolnić. Docięto mnie po raz kolejny. Pani położna KOSA mówi “Spójrz sie na mnie! skup się! zbierz wszystkie siły, teraz musisz urodzić!”. Obok już były przygotowane kleszcze. Nie wiem jak to się stało, ale Borys wyskoczył za jednym razem jak z procy. Była godzina 19:10
Trzymałam na klatce swoje dziecko i nie wierzyłam, jak to sie stało. Zapytano mnie jak będzie miał na imię, odpowiedziałam ledwo dysząc “BORYS”.
Hubert przeciął pępowinę. Borys chwilę ze mną poleżał i zabrano go na mierzenie, ważenie wraz z Tatą, a przede mną jeszcze było jedno zadanie – urodzić łożysko, co też nie było proste.
Położna naciskała mi na brzuch mówiąc : “nie mogę, mięśnie brzucha oporują” i tak się bawiliśmy, aż w końcu podszedł ordynator i zdecydowanie nacisnął mi na brzuch z całej siły, aż łożysko wyszło. A więc co teraz? Łyżeczkowanie, aby nic tam nie pozostało. Oczywiście cały czas byłam bez jakiegokolwiek znieczulenia. Czułam wszystko, ale po urodzenia Borysa czułam, że jestem niezniszczalna i ten ból już mnie nie rusza. Przy szyciu już miałam dosyć. Lekcja techniki skończyła się o 20:10, czyli moje szycie trwało prawie godzinę. 15 min przed końcem dostałam łaskawie jakieś znieczulenie. Marzyłam już, żeby opuścić w końcu nogi i zmienić pozycję, bo zdrętwiał mi cały pośladek. Okazało się, że zrobił mi się mały krwiak i potem przez tydzień zażywałam antybiotyk przeciwko zakażeniu.
Do 21 leżałam na sali poporodowej z Borysem i mężem, męczona przez męża żebym w końcu coś zjadła. Czy myślałam wtedy o tym co przeżyłam, jak jestem pocięta, poszyta i jak nie mam siły? W ogóle. Byłam najszczęśliwsza. Mąż został odesłany do domu, a ja przewieziona do sali na oddział położniczy – zostałam sama z moim nowonarodzonym skarbem.
W nocy i rano o 5 idąc do toalety z położną zemdlałam, więc sił nadal brakło.
Cała moja regeneracja, psychika i ukochane wizyty w toalecie to już połóg, więc zostawię to na osobny post.
Reasumując, było bardzo ciężko i wiem że bez męża nie dałabym rady, który był cały czas przy mnie. Współczuję mu, że on był tam trzeźwy bo ja większość średnio pamiętam, a on te x godzin przeżywał w pełni świadomy. Gdy już byliśmy w domu powiedział, że słyszał w końcówce jak pękło mi spojenie łonowe.
Czy dziś to wszystko ma jakieś większe znaczenie? Dla mnie i męża na pewno. Ale najważniejsze jest to, że Borys jest z nami cały i zdrowy. Co z tego, że miałam popękane oczy, naczynka na policzkach, na dekoldzie, a w trakcie porodu chciałam wyciągnąć białą flagę mówiąc, że się poddaję? Mój próg bólu mocno się przesunął.
NIKT NIE MÓWIŁ, ŻE BĘDZIE ŁATWO, ALE NA PEWNO BĘDZIE WARTO.
Jestem najszczęśliwsza. Czy nadal chce mieć drugie dziecko? Tak. Dla takiego cudu świata, kobieta przeżyje i wycierpi dużo. WARTO !