Jak Steve Jobs stał się legendą? I czy jest nią na pewno? | worldmaster.pl
#

Kiedy nowy iPhone wchodzi na rynek, cały świat wstrzymuje oddech.  Gdzie tkwi fenomen Apple? Bez wątpienia w człowieku, który wszystko zapoczątkował. Steve Jobs był różnobarwny i wielopłaszczyznowy. Zdecydowanie poza znanymi schematami. Jego historia stanowi doskonały przykład człowieka sukcesu, ściganego przez własne demony.

logo Apple

Walter Isaacson: „Steve Jobs” – bestsellerowa biografia twórcy Apple.

Zafundujcie sobie 700 stron pouczającej i poruszającej lekcji. Walter Isaacson tym razem stworzył biografię Steve’a Jobsa. Nie oszczędzał głównego bohatera i nie ukrywał prawdy. Czytałem ją z zapartym tchem i co kilka stron musiałem sobie przypominać, że nie czytam powieści fikcyjnej. Niebywałe, że opisana historia, wydarzyła się naprawdę.

Walter Isaacson: "Steve Jobs"

Źródło: marudzenie.pl

Zaskoczeń było mnóstwo.

Począwszy od adopcji, przez porzucenie studiów po pierwszym semestrze, styczność z LSD, eksperymentami z drakońskimi dietami, duchowymi przeżyciami i wyjazdami do Indii, aż po założenie Apple wraz ze Steve’em Wozniakiem i Ronem Wayne’em, co było tak naprawdę początkiem tej niezwykłej historii. Wtedy narodził się Steve Jobs – wizjoner i perfekcjonista z obsesyjnym poczuciem sprawowania kontroli. Potrafił wstrzymać premierę najnowszego produktu tylko dlatego, że element w środku urządzenia, którego nikt nigdy nie ujrzał na oczy, nie był dość perfekcyjny. Jego obsesję na punkcie prostoty przejawia nawet tytuł biografii. W pewnym momencie został usunięty z Apple. Potrafił inspirować jak nikt inny na świecie, ale zarazem zatruwać życie każdego do niepojętych granic. Bez ogródek naginał rzeczywistość, aby przekonywać innych do swojej wizji. Robił to do tego stopnia, że z czasem wszyscy już wiedzieli, czym jest pole zniekształcania rzeczywistości Jobsa…

Dla niego nie było niemożliwego. I właśnie dlatego tak bardzo pokochałem jego historię.

Pole zniekształcania rzeczywistości i inne skazy.

Steve Jobs zawsze przypominał mi spokojnego, dobrodusznego introwertyka, który w swoim zamkniętym świecie wymyślił koncept, na zawsze zmieniający świat. Byłem zszokowany, gdy przewracałem kolejne strony książki!

„Gnany przez wewnętrzne demony, Jobs potrafił doprowadzić swoje otoczenie do furii i rozpaczy.”

To trafne podsumowanie osobowości Jobsa.

założyciele Apple

Źródło: fortune.com. Na zdjęciu: założyciele Apple: Steve Jobs, Ronald Wayne i Steve Wozniak.

Nie był chodzącym ideałem. Choć był znakomitym wizjonerem, jego umiejętność radzenia sobie z ludźmi była na kiepskim poziomie. Potrafił wpływać na innych, ale czynił to w niezdrowy sposób. Kłamał, manipulował, a jeśli nie przynosiło to efektów – potrafił płakać i histeryzować. W relacjach międzyludzkich popełniał błąd za błędem… Nie był najcudowniejszym ojcem dla swoich dzieci. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oczkiem w jego głowie nie były one, ale Apple. Pierworodny, którego szczerze pokochał.

Jego przeszłość była burzliwa. Został oddany do adopcji przez parę studentów. I choć może wydawać się, że człowiek z taką przeszłością, nie może popełniać podobnych błędów, Steve Jobs… Właśnie to zrobił. Wyparł się ojcostwa Lisy – swojego pierwszego dziecka i niesłusznie upierał się przy swojej wersji przez długie lata.

Efektem była ciężka i bardzo bolesna relacja z córką.

Kim był Steve Jobs?

Próbowałem odpowiedzieć na to pytanie. Do głowy przyszła mi wyłącznie jedna myśl:

Na pewno był niezrozumiany.

Twórca Apple był inny. Obracał się w innym wszechświecie – niedostępnym dla większości ludzi. Moim zdaniem stąd brała się jego frustracja i brutalne traktowanie innych. Miał świadomość, że inni nie rozumieją tego, co dla niego było oczywiste. To go dobijało i rodziło złość. Posiadał umysł, który pracował na innym poziomie. Widział rzeczy niedostrzegalne, a wartości, którymi się kierował, były dla wszystkich niedorzeczne.

Steve Jobs nie jest tylko symbolem sukcesu. Jest również ucieleśnieniem smutku i rozczarowania ludźmi, z którymi przyszło mu żyć.

Usunięty z Apple.

Znacie drugiego przedsiębiorcę, który zostałby usunięty z własnej firmy?

Jak widać, Jobs był nietuzinkowy na wiele sposobów. Po konflikcie w 1985 roku został zmuszony do odejścia z miejsca, które stworzył. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co musiał wtedy przeżywać… I choć rozumiem, że nie był łatwym człowiekiem, a jego decyzje często były kuriozalne, to jak się okazało – w tamtym okresie Apple bez Jobsa nie mogło istnieć.

Po jego powrocie powstał: iPod, iPhone, czy iPad…

iPhone Apple

Jaki był Steve Jobs?

Na pewno kierował nim egoizm. Nowy iMac, czy iPhone były dla niego ważniejsze niż rodzina, przyjaciele i związki. Pracoholizm w odniesieniu do niego to za słabe słowo. Steve Jobs nie pracował, ale żył pracą. Apple, czy później także Pixar (którego był dyrektorem generalnym) było dla niego całym życiem. Miejscem, w którym mógł przekazać światu swoją filozofię.

Takie podejście rodziło mnóstwo konfliktów. Tina Reds – jedna z pierwszych prawdziwych miłości Jobsa, po burzliwej kłótni na ścianie ich apartamentu napisała:

„Zaniedbywanie jest formą nadużycia”.

Steve Jobs posiadał także bardzo narcystyczną osobowość. Przypisywał sobie nie swoje zasługi, czym doprowadzał do szału swoich pracowników. Normalnością były sytuacje, gdzie konkretny pomysł tak spodobał się Jobsowi, że potem reklamował go jako swój własny. Właśnie tak działało sławne pole zniekształcania rzeczywistości.

Myślę, że w ludzie się go bali. Zwłaszcza pracownicy Apple. Był nieobliczalny. Nikt nigdy nie wiedział, jak zareaguje na prezentację produktu, czy niespodziewane problemy. Z łatwością krzyczał, wyzywał, przeklinał, płakał i wpadał w histerię. Brakowało mu empatii i zrozumienia innej perspektywy. Egoizm przysłaniał mu rzeczywistość. Nie przychodził na ważne kolacje, ignorował znajomych, pomijał spotkania biznesowe, a większością rad zwyczajnie gardził.

jaki był naprawdę Steve Jobs?

Źródło: wired.com

Nigdy nie brakowało mu jednak odwagi. Nie miał oporów, aby powiedzieć prezydentowi USA:

„Zmierzasz do prezydentury, trwającej jedną kadencję.”

Po śmierci Jobsa, Barack Obama – odbiorca tej odważnej wypowiedzi, rzekł:

„Był w panteonie amerykańskich wynalazców. Świat stracił wizjonera. To wymowne, że duża część ludzkości dowiedziała się o jego śmierci z urządzeń, które zaprojektował.”

Niezwykła (i szybka) historia Apple.

Steve Jobs wcale nie musiał wyzywać swoich pracowników. Nie było potrzeby, aby niszczył innym życie. Jego histerie również były pozbawione sensu. Czy mógł odnieść sukces, traktując ludzi w lepszy sposób? Zdecydowanie tak!

Tylko że wtedy nie byłby sobą, a w całej historii najlepsze jest, że Steve Jobs był jedyny na świecie.

młody Steve Jobs

Źródło: speedtest.pl

Jak napisał Walter Isaacson w biografii:

„Przy całym swoim okropnym zachowaniu Jobs posiadał umiejętność budzenia zespołowego ducha. […] Co pół roku zabierał większość zespołu na dwudniowy wypoczynek do któregoś z pobliskich ośrodków.

W czasach, kiedy naśladujemy i oceniamy siebie przez pryzmat innych, warto patrzeć na ludzi, kreujących rzeczywistość. To za nim podążały miliony. To on wyznaczał standardy. Na niego spoglądano, gdy w 2001, w swoim skromnym i jakże charakterystycznym czarnym golfie i zwykłych dżinsach prezentował najnowszego iPoda!

A wszystko stało się tak szybko. To mnie zaskakuje najmocniej. W wieku 21 lat założył Apple wraz ze Steve’em Wozniakiem i Ronem Wayne’em, a cztery lata później był wart już ponad 100 milionów dolarów. Najśmieszniejsze, że Jobs nie był wcale komputerowym geniuszem, a stworzył markę, która na zawsze zmieniła oblicze technologicznego świata.

sklep Apple

Fenomen Apple tkwi w prostocie.

Definicją filozofii Jobsa stała się maksyma przypisywana Leonardowi da Vinci:

„Prostota jest szczytem wyrafinowania.”

Steve Jobs za wszelką cenę starał się uprościć produkt. Nie tylko pod względem technicznym, ale również wizualnym. Wszystko musiało być perfekcyjnie dopracowane. Od odpowiedniego odcienia szarości lub bieli (nad czym potrafił debatować długimi dniami), przez właściwe zaokrąglenie narożników iMaca, po maksymalne uproszczenie interfejsu iPoda.

Dość szybko przekazał tę wizję swoim współpracownikom. W urzeczywistnianiu jego kreacji brały udział setki osób. Niektóre z nich inspirowały go i wspomagały w procesie tworzenia nowych produktów. Jedną z takich osób był Jonathan Ive.

Jonathan Ive odchodzi z Apple

Źródło: Financial Times

Jonathan Ive – ostatni bastion wizji Jobsa.

Jonathan Ive jest brytyjskim projektantem. Ważną personą w Apple stał się w 1997 roku po powrocie Jobsa z „wygnania”. To przy jego udziale powstał między innymi projekty takich hitów jak: iMac, iPod, czy iPhone.

W osobie Ive’a Jobs odnalazł bratnią duszę, z którą mógł dzielić swoje dążenia do urzeczywistniania wyznawanej filozofii prostoty. O Brytyjczyku mówił:

„Jeśli miałbym wskazać mojego duchowego partnera w Apple, byłby nim Jony”

Jest to rzecz niesłychana. Jobs nie miał bowiem w swoim życiu wielu osób, których zdanie brałby pod uwagę, a Ive’a traktował wyjątkowo. Zapewnił mu niespotykaną w Apple swobodę tworzenia i niezależności. Projektant miał ogromną wolność w projektowaniu kolejnych urządzeń, a jego dział przypominał wręcz niezależnie funkcjonującą jednostkę. Sam Jobs w towarzystwie Ive’a stawał się bardziej powściągliwy. Szanował zdanie projektanta.

Natomiast Jonathan Ive tak opisywał swoją filozofię prostoty:

„Prosta to nie tylko cecha wizualna. To nie tylko minimalizm, czy brak nadmiaru elementów. Prostota wymaga przedarcia się w głąb złożoności. Aby osiągnąć autentyczną prostotę, trzeba dotrzeć naprawdę głęboko.”

Kiedy czytałem relację tych dwóch panów, czułem więź, która ich łączyła. Nie zawsze była łatwa, ale widząc, co wspólnie udało im się stworzyć, chylę czoło z szacunkiem. Kiedy więc w czerwcu tego roku, świat obiegła informacja, iż Ive odchodzi z Apple na rzecz własnego studia projektowego LoveForm, zrozumiałem, że era Jobsa w Apple właśnie dobiegła końca…

koniec ery Jobsa

Źródło: Paul Sakuma

Upór nawet w obliczu śmierci.

Im bliżej końca historii, tym więcej smutki i nostalgii.

W 2004 roku Steve Jobs przeszedł operację usunięcia nowotworu trzustki. Jego życowa filozofia, upór i pole zniekształcania rzeczywistości, tym razem okazały się autodestrukcyjne. Przez długie miesiący odmawiał leczenia. Nie chciał, aby ktokolwiek go „otwierał”. Wciąż wierzył, że wyzdrowieje przy pomocy naturalnych, niekonwencjonalnych sposobów. Próbował leczyć się wegańską dietą, ziołami i akupunkturą… Kiedy wreszcie zdecydował się na operację, był pełen entuzjazmu. Wierzył, że wróci do Apple uzdrowiony.

Niestety doszło do przerzutów. Steve Jobs nie został wyleczony. Po kilku latach choroba wciąż zżerała go od środka, aż dotarła do wątroby, skąd rozprzestrzeniła się na inne rejony ciała.

Możemy już tylko gdybać, co by się stało, jeśli podjąłby się leczenia od razu po wykryciu nowotworu. Może wciąż byłby wśród nas. Może.

Po siedmiu latach naznaczonych cierpieniem, walką i próbą przetrwania Steve Jobs odszedł z tego świata. 5 października 2011 roku zmarł w swoim domu. Żył z ciężką chorobą przez prawie dziesięć lat, mimo że dawano mu parę miesięcy życia. Nawet tutaj postawił na swoim.

Jego ostatnimi słowami były monosylaby: „Och Wow”.

Wierzę, że cokolwiek zobaczył Steve ponad ramionami dzieci, żony i siostry, było godnym jego wizjonerskiego umysłu.

kiedy umarł Steve Jobs?

Źródło: medium.com

Think Different”. Dziedzictwo, które pozostawił.

„Wasz czas jest ograniczony, więc nie marnujcie go, żyjąc cudzym życiem. Nie wpadajcie w pułapkę dogmatów, żyjąc poglądami innych ludzi. Nie pozwólcie, żeby hałas cudzych opinii zagłuszył wasz własny wewnętrzny głos. I najważniejsze – miejcie odwagę kierować się sercem i intuicją.”

Te słowa Steve Jobs skierował do studentów Uniwersytetu Stanforda podczas swojego sławnego przemówienia w 2005 roku.

Twórca Apple – jak sama firma i jej produkty, nie musi podobać się każdemu. Steve Jobs był kochany, ale też znienawidzony. Apple z jednej strony jest ubóstwiane, a z drugiej wyśmiewane. Co roku najnowszy iPhone jest zarazem podziwiany i wyszydzany.

Nie pytam, kim jest dla Was Steve Jobs. Nie pytam, jak go oceniacie.

Po prostu nie zapominajcie, że ktoś taki istniał – człowiek, który miał odwagę zmieniać świat.

Człowiek, który dla mnie jest legendą.

Nie wyobrażam sobie zakończyć tej historii w inny sposób:

Internet to doskonałe miejsce dla osób bez twarzy i mózgu.

Nie będę przepraszał za to, że mogłem kogoś obrazić powyższym nagłówkiem. Internet jest doskonałym miejscem dla osób, które mózgi wygrały na loterii i jeszcze nie do końca wiedzą, jak powinny je obsługiwać. Twory bez twarzy. Istoty bez mózgu. Stworzenia bez rozumu i najmniejszego poziomu empatii. Oni wszyscy – i nie tylko – są odpowiedzialni za hejt, który znajdujemy na co dzień. A Internet – jak to Internet – przyjmuje wszystko…

agresja

Kiedy to się stało?

Próbuję znaleźć w swojej głowie moment krytyczny, w którym hejt stał się tak istotnym problemem, że zaczęto z nim walczyć. Nic specjalnego nie przychodzi mi do głowy, co może wskazywać na problemy z pamięcią, albo na fakt, że takiego punktu krytycznego nie było. Może właśnie w tym tkwi problem, że Internet rozrósł się do tak niebotycznych rozmiarów, że hejt stał się jego naturalnym kompanem.

Piszę o Internecie i tych wszystkich obraźliwych komentarzach, jak o naturalnych stworzeniach, za którymi nikt inny nie stoi. To błąd. Za to mogę Was przeprosić, bo hejt tworzą ludzie. Ludzie natomiast budują Internet. Analogicznie więc Internet to także hejt. Proste równanie, proste zależności, ale jakże trudny problem…

Gdzie widzimy hejt?

Hejt może dotknąć każdego. Wbrew pozorom nie spotyka on tylko tych, którzy znajdują się na szczycie list popularności. Rzekłbym, że hejt jest równie powszechny wśród mniej popularnych osób, w codziennych sytuacjach Internetowych, tyle tylko, że występuje on w mniejszym natężeniu i na mniejszą skalę. W efekcie skrzętnie się ukrywa, co powoduje, że mało kto potrafi go dostrzec. Oczywiście z wyjątkiem osoby, do której obraźliwe komentarze są kierowane.

Internet jest przesiąknięty jadem, agresją i nienawiścią. Wystarczy rozwinąć listę komentarzy pod postem jakiegokolwiek, bardziej znanego człowieka, aby dostrzec, jak wiele wrogości może znajdować się w zaledwie paru słowach. Drugą sprawą jest, że im więcej robisz, im więcej Ciebie jest i im wyżej w hierarchi popularności się znajdujesz – tym prawdopodobnie z większą agresją musisz się liczyć. Ponadto osoby, które poruszają trudne tematy, również mogą spodziewać się dodatkowej dawki nieuzasadnionej złości. Niezrozumienie i opowiedzenie się po jednej ze stron jest tutaj głównym faktorem, który hejt ze strony odbiorców wyzwala.

Winston Churchill powiedział:

Masz wrogów? To dobrze. To znaczy, że broniłeś czegoś w ciągu swojego życia.

Choć to może dziwnie zabrzmi, ale jestem zdania – podobnie jak Churchill – że posiadanie wrogów faktycznie może być odpowiednim czynnikiem do ocenienia, czy przez całe swoje życie tylko się podporządkowujecie i gracie tak, jak Wam inni zagrają, czy wybieracie własną ścieżkę i trzymacie się własnych zasad oraz wartości. Podkreślam jednak „może być”. Nie chodzi bowiem o to, aby w każdym człowieku widzieć wroga…

Mam nieodparte wrażenie, że ludzie, dla których hejt jest normalnym sposobem komunikowania się, noszą w sobie naprawdę poważny problem, którego rozwiązanie powinno stanowić dla nich priorytet. Na nieszczęście zazwyczaj tego nie dostrzegają i rozsiewają swoje zarazki, „popisując się” swoją elokwencją…

ofiara przemocy

Idąc za pierwszym wersem tego artykułu: bez twarzy, bez mózgu… Chciałoby się rzecz: bez ograniczeń.

Pozostaję pod inspiracją See Bloggers.

Temat hejtu poruszyłem już w tekście poświęconym prelekcji Filipa Chajzera na See Bloggers. Pominę więc definicję tego określenia. Myślę, że jest ono jasne. Tak samo, jak jego pochodzenie, wywodzące się z języka angielskiego.

Nie ukrywam, że ten artykuł także jest inspirowany wystąpieniem na Łódzkim festiwalu, gdzie dość dużo mówiło się o problemie obraźliwych komentarzy. W końcu takie osoby jak Julia Kuczyńska (maffashion), czy Daniel Kuczaj (Qczaj) mogą coś na ten temat powiedzieć, choćby z racji zajmowanego przez siebie stanowiska w świecie Influencerów.

Hejt – walczyć, odpuścić, czy uciec?

Zachodzi rozbieżność między sposobami walki z tym zjawiskiem. Z jednej strony są osoby jak Filip Chajzer, które radzą, aby nie rozdmuchiwać tego problemu. Przestrzega on przed nieświadomym czynieniem z hejtu czegoś ważniejszego, niż jest w rzeczywistości. Z drugiej jednak strony są przecież prowadzone kampanie, a hejt jest często brany na języki osób znanych na całym świecie. Odpowiedzieć na pytanie, która strona ma rację, jest bardzo ciężko. Myślę także, że trudno wskazać „zwycięzcę”, ponieważ oba podejścia są bardzo ogólne.

Jestem zdania, że z hejtem można walczyć i można z nim wygrać, ale na pewno nie poprzez złość, agresję, czy frustrację. Co więc należy robić? Przede wszystkim zachować spokój. Pamiętajcie proszę, że emocje są czynnikiem determinującym nasze zachowanie. Po przeczytaniu krzywdzącego dla nas komentarza mogą skoczyć gwałtownie w górę. Najgorsze, co możemy wtedy zrobić, to chwycić za klawiaturę i napisać odpowiedź.

emocje

Ochłońmy. To po pierwsze. Idźmy na spacer. Nie myślmy o tym. Wróćmy do tego za parędziesiąt minut albo nawet parę godzin i dopiero wtedy zastanówmy się nad odpowiedzią lub nad jej brakiem. Gwarantuję, że w ten sposób zadziałamy w o wiele bardziej przemyślany sposób.

Wejdź w skórę napastnika!

No dobrze. Możecie pytać: „co dalej”?

Hejt napędza hejt. Tak działa Internet. Celem wirtualnej agresji jest prowokacja, chęć zwrócenia na siebie uwagi i zwykła próba wylania swojej złości na obiekt, który najczęściej tej emocji nie wywołał. Zygmunt Freud określiłby to mianem przemieszczenia. (Ciekawscy mogą na ten temat przeczytać więcej TUTAJ).

Najlepszym więc, co możemy zrobić, to zaskoczyć hejtera. Jak? Odpowiadając w sposób, którego się nie spodziewa. Podam Wam przykład.

Wyobraźcie sobie, że prowadzicie kanał na YouTube. Wszystko idzie w dobrym kierunku, pod filmami panuje spokój i przyjazna atmosfera. Nagle – ni stąd, ni zowąd, ktoś zamieszcza następujący komentarz:

Ale ty jesteś brzydki! Wyglądasz gorzej niż mój stary! Weź coś zrób z tym ryjem, bo nie da się na Ciebie patrzeć.

Bolesne, ale niemające niczego wspólnego z prawdą. Możecie w tej sytuacji usunąć komentarz, zignorować go lub wystosować odpowiedź. Ale nie agresywną i nie w podobnym tonie. To trudne i może dziwne, ale co jeśli odpisalibyście w następujący sposób:

Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoją opinią. Cieszę się, że poświęciłeś na mnie swój czas. Miłego dnia!

Naturalnie nie chodzi o danie przyzwolenia, aby ktokolwiek Was obrażał. Pytajcie otwarcie autorów hejtu, dlaczego piszą takie rzeczy i jaki jest ich cel. Wywołujcie w nich refleksję oraz sprawcie, aby zaczęli myśleć nad swoimi słowami!

Internet daje poczucie bezpieczeństwa i anonimowości.

Nie istnieją żadne statystyki, ale jestem przekonany, że na całym świecie istnieją setki tysięcy osób, które zaprzestały swojej działalności tylko dlatego, że padły ofiarą niesłusznie skierowanych wobec nich słów. Dlatego właśnie na początku pisałem o braku empatii w przypadku osób hejtujących. Bo zastanawiam się, jak wielkim zwyrodnialcem i człowiekiem pozbawionym uczuć trzeba być, aby świadomie decydować się na niszczenie czyjegoś życia?

Hejt to taka sama forma agresji jak obrażanie kogoś prosto w oczy. Ale jednak Internet jest do tego o wiele lepszym miejscem, bo tam ludzie mają złudne poczucie anonimowości i nieuchwytności. Jak pokazują liczne przypadki – to wcale nie musi być prawdą.

Do barwnej listy epitetów można jeszcze dopisać, że hejt tworzą ludzie tchórzliwi i pozbawieni jakiegokolwiek pierwiastka odwagi. Często ukrywają się za fikcyjnymi kontami lub wymyślonymi nazwami. Jestem wprost przekonany, że przenigdy nie powiedzieliby tych samych słów, tej samej osobie, prosto w oczy. Co więcej! Hipokryzja tych osób jest tak wysoka, że zapewne byliby w stanie obrażać w Internecie i prawić komplementy na żywo tej samej osobie!

A Internet – jakkolwiek jest dobry – niestety im to umożliwia.

Jak pokonać hejt?

Hejt rodzi się w zazdrości, nienawiści, zawiści, frustracji, agresji, braku pewności siebie, w zaniżonej samoocenie, w poczuciu niższości i innych, licznych kompleksach. Jest to doskonała forma komunikacji dla każdego, kto nie radzi sobie z emocjami i z problemami, które napotykają go w życiu. Oczywiście hejt może być też formą zabawy – wprawdzie trudno to sobie wyobrazić – ale myślę, że takie osoby kwalifikują się do gruntownego zbadania ich procesów psychicznych…

Idąc tym tropem dalej, walkę z hejtem można wygrać tylko uzdrawiając ludzi, a nie z nimi walcząc. Nie chódźmy więc na „wojny z hejterami”. Zamiast tego okażmy im empatię. Pokażmy, że można zachowywać się inaczej, a świat nie jest wcale zły i nie ma potrzeby niszczyć ludzi, którzy go zamieszkują.

Przestrzegam również przed nadwrażliwością. Niejednokrotnie spotkałem się już z sytuacją, gdzie naprawdę miła dla oka konstruktywna krytyka była rozumiana, jako hejt. Niestety Internet i cała komunikacja niebezpośrednia często uniemożliwia przekazanie prawdziwych intencji. Myślmy więc i odróżniajmy krytykę od hejtu.

  • Krytyka jest przede wszystkim logiczna i choć nie musicie się z nią zgadzać, to czytając ją, bez trudu zauważycie, że ma swój własny, wewnętrzny sens. Krytyka nie niszczy, ale pomaga. Nie jest ukierunkowana na obrażanie, ale na zwrócenie Waszej uwagi na perspektywę, której nie dostrzegliście.
  • Hejt natomiast jest bardzo często oderwany od rzeczywistości, a jego jedynym celem jest ochota skrzywdzenia człowieka.

Budujmy Internet na spokojne miejsce.

Internet

Internet i hejt to nierozłączni kompani. To smutna wizja.

Nie powiedziałbym jednak, że jest to walka skazana z góry na porażkę. Bowiem i z tym można sobie poradzić. Jest wiele sposobów. Bierności na pewno bym nie polecał. Neutralność to już coś innego. Można także reagować, ale tutaj zalecam dużą dozę empatii i ogromny spokój. Nie zapominajmy, że odpowiadając osobom hejtującym w taki sam sposób, stajemy się tacy jak oni: bez twarzy, bez mózgu, bez empatii…

A tego nikt z nas na pewno nie chce.

Na koniec jeszcze jedna rada. Możecie też ją stosować praktycznie w każdych okolicznościach.

Jeśli już nic nie działa. Jeśli wyczerpaliście wszelkie możliwości i nic innego nie przychodzi Wam do głowy, to po prostu…

Śmiejcie się.

Skoro i tak już macie przechlapane, to chyba lepiej przeżyć to z uśmiechem na ustach, no nie? 😉

Jak to jest z tymi grubymi osobami? Są lubiani, czy nie są? Mają w waszych oczach szacunek, czy nie? Spełniają te wasze standardy piękna, czy tak nie do końca? Bo ja odnoszę wrażenie, że gruby człowiek jest spychany na margines społeczeństwa i czegokolwiek by nie zrobił, to ostatecznie i tak będzie to jego winą.

Znamy się już dość długo. Możecie mnie poznawać od 117 artykułów. Przeczytanie wszystkich zajęłoby około dwudziestu godzin.  Myślę, że jesteśmy na dość dobrym etapie naszej znajomości, prawda? Powiedziałbym, że nasza relacja ewoluuje i stoi na wysokim poziomie. Dlatego może z tego powodu nie mam żadnych oporów, aby po prostu usiąść z nogami podwiniętymi pod pośladki, laptopem na kolanach i napisać tekst, który nie będzie dla każdego przyjemną lekturą.

Wina grubego!

Tworząc, inspirowałem się delikatnie podcastem Justyny Mazur „Słuchowisko”, gdzie jeden z odcinków brzmiał: „Wina grubego”Wtedy, parę tygodni temu, słuchając słów autorki, wiedziałem, że trafiła w samo sedno problemu, ale nie czułem potrzeby uzewnętrzniania tego. Natomiast teraz zrozumiałem, że i we mnie narosła ogromna chęć zwrócenia wam uwagi, że „być grubym” nie oznacza być gorszym!

Ludzie… Co jest z Wami?!

Czy naprawdę te wszystkie idealne modelki i „fitnesiary” z Instagrama i telewizji tak bardzo zawróciły wam w głowie, że nie potraficie już racjonalnie patrzeć na drugiego człowieka? A przede wszystkim po ludzku? Nie wiadomo, którą pięść zaciskać, gdy się słyszy, że „gruby jest gorszy” albo  „gruby to jest nic nie warty”.  Gdzie się podziała Wasza tolerancja, o której wszyscy tak głośno mówią, gdy problem dotyczy homoseksualistów, mniejszości etnicznych czy religijnych? Nagły zanik pamięci, czy o co w tym chodzi?

Standardy piękna.

Żyjemy w tak przeklętej bańce idealności, gdzie w ogóle nie dopuszczamy do siebie, że ktoś może odbiegać od wyznaczonych standardów. Jakich standardów?! Tych ustalonych przez wychudzone modelki? Wyznaczone przez te „ćwiczące dziewczyny”, które miesiączkę widziały ostatni raz w wieku trzynastu lat, a średnio raz na tydzień widzą spożyty przez siebie pokarm, spłukiwany w toalecie wraz z wyrzutami sumienia? To są dla was te wasze „standardy piękna” ? Standardy, które pokazują jak poświęcić całe swoje życie kształtowaniu pośladków? Czy jak w pięciu prostych krokach powiększyć sobie piersi?

standardy piękna

Ale przecież to chłoniecie! Każdego dnia! Ślinicie się do monitorów, widząc kolejne wyuzdane zdjęcie, które mogłoby znaleźć się na okładce Playboya. A potem wychodzicie na ulice z tymi waszymi zabawnymi „standardami”, widzicie pierwszą lepszą osobę i od razu wystawiacie jej najlepszą opinię z możliwych: „gruba”, „gruby”, „świniak”, „spaślak”, „tłusta krowa”. No bo przecież, jak to możliwe, żeby nie mieć „sześciopaka” na brzuchu?! Albo kto to widział, żeby mieć cellulit na nogach?!

Tworzymy świat, w którym widok odstającej koszulki na brzuchu albo brak szpiczastego podbródka i wyraźnych kości policzkowych, jest piętnowany i utożsamiany z brakiem życiowego sukcesu… Przecież to nawet śmiesznie brzmi! Ja myślę, że głodne dzieci w Afryce i ludzie umierający na nieuleczalne choroby, muszą mieć teraz niezły ubaw! Nie ma co. Boki zrywać!

Znacie tzw. efekt aureoli? Polega on na tym, że na podstawie jednej pozytywnej cechy osoby, automatycznie przypisujemy jej inne, o których nie mamy żadnego pojęcia. W tym więc wypadku, kiedy widzimy „ładną i szczupłą” osobę, czyli taką, która wpisuje się w nasze „standardy piękna”, bezwiednie myślimy o niej w lepszych kategoriach niż ma to związek z rzeczywistością. „Ładni i szczupli” są więc automatycznie także mądrzy, dobrzy, życzliwi, otwarci i bardziej pracowici…

Nie muszę chyba pisać, że działa to też w drugą stronę, prawda? Tę o wiele mniej pozytywną i bardziej niesprawiedliwą?

Gruby człowiek winny wszystkiemu.

Myśleliście, że to już koniec? Dlaczego? Przecież to takie zabawne, gdy można komuś powiedzieć (a jeszcze lepiej NAPISAĆ!), że jest tłusty, gruby i jak najszybciej powinien coś ze sobą zrobić!

No, ale przecież to wszystko mówicie w żartach. Przecież to wina grubego, który bierze wszystko do siebie i nie zna się na dowcipach! Wy jesteście aniołkami, którzy tylko podtrzymują dobrą atmosferę w grupie i pilnują, aby przypadkiem nie zabrakło okazji do żartowania. A z kogo najłatwiej żartować? No oczywiście, że z tego, który jest gruby! Przecież w takiej sytuacji wcale nie musicie się wysilać. Wystarczy spojrzeć i już! To takie oczywiste…

Jest gruby? To jego wina! Nie zdał egzaminu? Za dużo żarł! Nie ma dziewczyny? Trudno się dziwić z takim cielskiem! Nie może zdać prawa jazdy? Bo nie mieści się za kierownicę! Nie otrzymał pracy? Z taką spasłą twarzą…

Gdzie my żyjemy? W prawdziwym świecie, czy w swojej wyidealizowanej bańce?

Internet siedliskiem osób bez twarzy i mózgów.

Przeglądając komentarze pod jednym z filmów na YouTube (lubię to robić z pożywki, jaką daje mi grupa ludzi, u których badanie mózgu mogłoby wykazać ciekawe wyniki), gdzie tańczyła piękna, młoda kobieta o naturalnych kształtach, natrafiłem na co najmniej kilkadziesiąt treści, które miały  głęboko w nosie wszystko inne, a skupiały się wyłącznie na sylwetce tej Pani.

  • „Jezu, ale gruba!”,
  • „Gdzie oni ją wytrzasnęli?!”,
  • „Fajna, ale trochę za gruba. Mogłaby schudnąć!”,
  • „Dobra dupa, ale za tłusta”

Tu już nawet nie chodzi o to, że autorzy tych wszystkich komentarzy, wpisów, słów i wyroków zapewne wyglądają niewiele lepiej. Nie można się na tym skupiać, bo w ten sposób stajemy się podobni na nich. O wiele bardziej chodzi o jakikolwiek poziom empatii i zrozumienia drugiego człowieka. To nie jest trudne, aby po pierwsze się zastanowić, czy moje słowa nie ugodzą w drugą osobę? Po drugie, czy są one prawdziwe i na miejscu? I po trzecie, czy to naprawdę jest takie ważne?

Ale to wszystko kosztuje myślenia, a ludzie nie lubią myśleć, bo to rodzi wysiłek, a po co się wysilać, jak można postukać parę razy w klawiaturę i napisać: „Ale grubas! Ha ha ha.”?

gruby człowiek

Źródło: www.twojaanglia.eu

Dajcie żyć!

Pomyślcie  sobie, jaką krzywdę robicie swoimi słowami, innym. Pośmiać można się równie dobrze z siebie. Czemu więc tego nie robicie? Ach, no tak… Bo to nie jest fajne! Czemu zawsze trafia na tą osobę, która wyróżnia się wagą ciała, czy w ogóle wyglądem? Tylko dlatego, że jest gruby? Bo reprezentuje inne „standardy piękna”? Bo jest „inny”?

Czy wreszcie możecie pozwolić żyć ludziom tak, jak tego chcą? Możecie pozwolić innym być takimi, jakimi chcą być? Czy już do końca waszego życia będziecie uważali się za pępki świata, które mają prawo do decydowania za wszystko i wszystkich?? Wasze zdanie i wasz punkt widzenia nie jest jedynym na tym świecie!

To, że „fitnesiara numer milion pięćset” pompuje pośladeczki trzy razy w tygodniu na siłowni i dwa razy w miesiącu u chirurga, nie oznacza, że każdy musi to robić i że każdy musi tak wyglądać! To, że „Maczo spod znaku lśniącej sztangi” ma sześciopak na brzuchu i bicepsy napompowane sterydami, nie oznacza, że każdy mężczyzna tak musi wyglądać!

I dzięki Bogu, że tak nie wygląda!

Waga nie zmienia człowieka. Robią to standardy piękna.

Jak już wylewam tutaj wszystkie swoje żale, to jeszcze jedna sprawa. Może nawet najważniejsza.

Czy Wy myślicie, że jak ktoś przytyje, to już nie jest tą samą osobą? Czy jak ktoś z wagi 60 kilogramów, skoczy na 70 kilogramów, to naprawdę sądzicie, że poza dodatkowymi kilogramami ubyło mu jego wartości? Albo poziomu dobra, jakie w sobie miał?

Idąc tym tropem myślenia, czy jak idziecie do fryzjera, to po wysztafirowaniu się, już jesteście kimś innym? Nie? Dziwne… A ja myślałem, że tak właśnie jest, patrząc, jak są traktowani Ci, którzy przytyli! Szkoda, że nie działa to też w drugą stronę.

Dlaczego jak ktoś schudnie, to nikt się z tego nie śmieje? Dlaczego, jak ktoś schudnie, to nikt nie powie: „O Mój Boże! Co Ty ze sobą zrobiłaś! Jak można tak wyglądać?! Weź idź coś zjedz!”.

Ależ oczywiście, że nikt tego nie powie, bo osoby szczupłe spełniają wasze „STANDARDY PIĘKNA”!

A niech tylko ktoś przytyje! Robi się większy zamęt niż na promocji w Lidlu o siódmej rano. Najpierw są niewinne komentarze: „Mhm! Widzę, że Ci się powodzi ostatnio!”. Potem są przytyki: „Może jeszcze jedno schabika, bo widzę, że tak Ci smakują…”. Na tym się jednak nie kończy.

piękna kobieta

Wartość nie bierze się z wyglądu.

I w ten sposób dokładnie ta sama osoba, która była szczuplejsza o parę kilogramów i miała „szacunek”, traci go, bo przestajecie patrzeć na nią jak na tego samego człowieka. Przepraszam bardzo, ale co tu się zmieniło? Tkanka tłuszczowa? Rozmiar talii? Czy obwód bioder? I to was tak bodzie? Że ktoś jest „większy”? Że ktoś jest nagle w waszych oczach „gruby”?

Jakie to ma znaczenie, jeśli ten człowiek jest nadal tym samym człowiekiem?

Przecież to jest dokładnie ten sam człowiek, z tą samą wartością w środku. Z TĄ SAMĄ! Dziwicie się, że osoby grube są często nieśmiałe, skryte, zamknięte w sobie o zaniżonej samoocenie. Naprawdę? Po tym, co im robicie? Po tych wszystkich komentarzach i uwagach wątpię, czy ktokolwiek zdołałby utrzymać się na prostych nogach.

Napiszę to raz.

Wartość człowieka nie bierze się z tego, jak wygląda, ale to KIM jest. Znaczenie człowieka nie zmienia się wraz z cyferkami na wadze albo rozmiarem bicepsa. Wartość człowieka pochodzi z czynów. Z intencji i postaw. Z podejścia do świata. Ze stosunku do drugiego człowieka.

Przestańmy więc wreszcie odbierać wartość człowiekowi, który jest gruby.

„Gruby” brzmi gorzej niż „szczupły”.

Zwróćcie nawet jaki wydźwięk ma to stwierdzenie: „gruby człowiek”. W rzeczywistości ono jest neutralne. Dokładnie tak samo, jak: „szczupły człowiek”, a mimo to czytając je odnosimy wrażenie, że jest ono „mało kulturalne” i „niepoprawne polityczne”. Wcale nie. To tylko my, swoim postępowaniem sprowadziliśmy je do tego poziomu. Dlatego właśnie wcale nie hamuję się, aby nazywać rzeczy po imieniu i pisać po prostu „gruby”. Skoro „szczupły” przechodzi nam przez gardło, to dlaczego mielibyśmy robić temat tabu z „grubego”?

Spójrzcie, do czego doprowadziliśmy… Gruby brzmi dla nas obco, niestosownie do sytuacji, bo automatycznie widzimy w tym coś negatywnego… Jak więc chcemy przychylniej spojrzeć na osobę, której standardy piękna są inne niż te promowane przez media?

elita społeczeństwa

Przypomina mi się również pewna anegdota, którą usłyszałem jakiś czas temu. Myślę, że pasuje tutaj znakomicie.

Churchill pewnej Pani, która obwiniała go za to, że jest pijany, odpowiedział: „Ja jutro będę trzeźwy, a Pani nadal będzie brzydka”.

Ta gruba osoba, z której się śmiejecie, zawsze może schudnąć, a Wy nadal będziecie musieli żyć ze swoim jadem.

Skończmy z tą paranoją! Standardy piękna nas niszczą!

Gruby, Otyły, Tłusty, Spaśny – nazywajcie ich jak chcecie, ale to wy wystawiacie sobie w ten sposób najlepszą z możliwych not. To do was te słowa wrócą i nie życzę, aby kiedykolwiek odbiły się od was z taką siła, z jaką wy je wypowiadacie…

Albo wiecie, co?

Życzę.

Tego wam właśnie życzę.

Żebyście poczuli jak to jest i wreszcie zrozumieli, że gruby człowiek to taki sam człowiek, jak każdy inny. Nie jest skazany na porażkę. Nie jest chodzącą kupką nieszczęścia i wcale nie ma w życiu gorzej. Jest jaki jest i za to należy mu się szacunek.

I wcale nie bronię ani nie gloryfikuję otyłości. Znacie mnie z innych tekstów. Choćby z tego o otyłości. Nazywam rzeczy po imieniu i staram się patrzeć z wielu perspektyw. Ale przeraża mnie dokąd zmierzamy w swoich postawach i osądach. Zwolnijmy i dajmy ludziom przestrzeń do bycia tym, kim chcą być.

Drodzy Młodzi!

Wybaczcie, jeśli długo się do Was nie odzywałem. Uznałem jednak, że to dobry czas, aby wreszcie zwrócić się bezpośrednio do Was. Do tych, którzy mają więcej, niż chcą widzieć. Jestem jednym z Was. Jestem taki, jak Wy i mam nadzieję, że się dobrze zrozumiemy.

Dwudziesty rok życia…

Niektórzy tę granicę mają dopiero przed sobą, a inni przeszli przez nią już jakiś czas temu. To nie ma znaczenie. Jesteśmy młodzi. Jesteśmy dziećmi. Znajdujemy się na początku naszej drogi.

Pewnie rzadko o tym myślicie, ale jesteśmy w najlepszym okresie naszego życia. W najlepszym. Rozumiecie to? Lepszego czasu prawdopodobnie nie będzie. Myślę, że kiedy już się zestarzejecie, to swoimi myślami będziecie wracali właśnie do tego, obecnego czasu.

Czy jednak będzie, co wspominać? To już zależy od Was.

Żyjemy szybko. Szkoła, potem od razu studia, a jak się chce zarobić na własne potrzeby, to dochodzi i praca. Działamy w ten sposób od rana do wieczora. Od poniedziałku do piątku, gdzie co niektórzy mają małe przerywniki na imprezowanie do późnej nocy i leczenie kaca nazajutrz. „Żyjemy” w ten sposób od pierwszego do ostatniego, od stycznia do grudnia. Ale, co to za życie? Życie bez głębszej refleksji? Życie bez pojawienia się krótkiej myśli:

Po co mi to wszystko?

Wpadamy w wirówkę dorosłego czasu, mimo że jesteśmy dziećmi. Spójrzcie na swoich rodziców. Na swoich wujków i ciotki. Zerknijcie na swoich sąsiadów, czy jakiegokolwiek dorosłego człowieka. Ilu z nich żyje szybko? Chyba lepszym pytaniem byłoby, ilu z nich nie żyje w ten sposób? Niewielki ułamek. Nie widzicie, że dni większości ludzi są praktycznie takie same? Pobudka, zjedzone w pośpiechu śniadanie, utyskiwania na brak czasu, ewentualne wyprawienie dzieci do szkoły, potem praca, powrót z pracy, ślęczenie przed telewizorem lub sprzątanie mieszkania, kąpiel i spanie. Teraz powtórz to kilkaset razy i mamy rok przeciętnej osoby.

Cholera.

To nie jest wiadomość dla dorosłych. To jest wiadomość dla Was Młodzi. Tylko dla Was. Więc pytam:

Po co, wciąż będąc dziećmi, chcemy żyć jak dorośli?

Zastanówcie się. Dlaczego już w tak młodym wieku wpadamy w wyścig szczurów, który narzuca nam społeczeństwo. Po co się na to zgadzamy? Dlaczego godzimy się na studia, których nie chcemy? Dlaczego przyjmujemy pracę, której nienawidzimy? W jakim celu żyjemy szybko, biegając z miejsca na miejsce? To przecież nie jestem nam potrzebne…  Jesteśmy młodzi. Czy zdajecie sobie sprawę, co to oznacza?

Oznacza to tyle, że prawdopodobnie mamy w sobie więcej siły, niż będziemy mieli w jakimkolwiek późniejszym momencie życia. Znaczy to, że mamy więcej czasu, niż mieliśmy i mieć będziemy. Oznacza to, że NIC i NIKT nas nie ogranicza. Rozumiecie?

NIE MAMY ŻADNYCH OGRANICZEŃ.

Żadnych. Nie mamy męża ani żony. Nie mamy dzieci. Kredyty są dla nas abstrakcją. Nie mamy żadnych zobowiązań. Żadne umowy nas nie wiążą. Nie mamy… Niczego. Ale wiecie, co? Jeszcze nigdy świadomość, że nie mamy niczego, nie była i nie będzie równie wspanialsza. Nigdy. Nie posiadanie niczego to dar, który My Młodzi mamy.

Mam do Was prośbę. Kochajcie i słuchajcie swoich bliskich, ale nie dajcie się im skrępować. Przede wszystkim jednak nie dajcie się skrępować sobie. Bo to, co teraz postrzegacie, jako ograniczenia, to tylko Wasz umysł. Nic więcej. Czy Wy rozumiecie, co możecie zrobić w przeciągu dwudziesty czterech godzin? Możecie znaleźć się w dowolnym miejscu na Ziemi. Możecie rzucić wszystko w cholerę i zacząć od nowa. Dokładnie tak, jak Wy tego chcecie. Możecie robić… WSZYSTKO. Możecie założyć własną firmę, możecie zostać… KIMKOLWIEK chcecie. Nie gwarantuję, że będziecie następnym Jordanem koszykówki, ale gwarantuję, że możecie próbować.

Kiedy ślęczycie na wykładach, których nie rozumiecie i marzycie o tym, co moglibyście robić, tak naprawdę sami siebie oszukujecie. Bo w istocie możecie to robić, ale nie chcecie. Ograniczacie siebie. Czegoś się boicie. Coś Was ogranicza. Rodzice? Przyjaciele? Społeczeństwo?

Kochajcie ich z całych sił, ale warto wybrać własną drogę. Nawet jeśli wiedzie ona przez najdziksze i najdziwniejsze tereny. Co z tego? Spróbujcie.

Powiedźcie swoim rodzicom, że ich kochacie. Podziękujcie im za wszystko, co dla Was zrobili. Porozmawiajcie z nimi. Wyraźcie szczery szacunek za ich opinie, ale zapytajcie:

Mamo, Tato. Czy naprawdę chcecie, żeby Wasze dziecko robiło to, co chcecie, ale było przy tym nieszczęśliwe?

To  wyświechtane, ale róbcie to, co kochacie. Przestańcie zwracać uwagę na pieniądze, sławę, prestiż i inne… bzdety. Po co Wam one? Po co Wam rzeczy materialne? Bez pieniędzy też można być szczęśliwym. Bez pieniędzy też można robić… WSZYSTKO! Jasne, że trochę gotówki potrzebujesz, aby przeżyć, ale po co Ci bogactwa? Chcesz zwiedzić świat? Śmigaj autostopem albo wędruj. Chcesz zostać „kimś”? Działaj. Trenuj. Walcz. Cokolwiek. Rób to.

Ja rozumiem nas wszystkich doskonale. Jesteśmy młodzi. Nie mamy wielkiego pojęcia o życiu. Ja też go nie mam, ale chcę spróbować. Chcę spróbować robić to, co kocham ponad wszystko. Chcę kochać ludzi, chcę realizować siebie i chcę wpływać na życie innych. Chcę… Po prostu chcę.

Napiszę Wam to raz jeszcze:

Nic nas nie krępuje. To tylko nasza głowa.

Nie jesteśmy niczyimi niewolnikami. Jesteśmy w najpiękniejszym okresie życia. Nic nie musimy, a wszystko możemy. Wiecie, jakie mamy szczęście? Za dwadzieścia lat, jeśli teraz nie podejmiemy konkretnych decyzji, będziemy żałować. Fakt! Nigdy nie jest za późno, ale chyba lepiej zacząć próbować w wieku dwudziestu, a nie czterdziestu lat, no nie?

Za czterdzieści lat, będziemy mieli mały problem z dźwiganiem ciężkich rzeczy.

Kiedy minie pięćdziesiąt lat, niektórych już pewnie nie będzie, a Ci którzy zostaną, będą patrzyli na swoje wnuki i tęsknie wyglądali za czasami, gdy sami byli młodzi.

Za sześćdziesiąt lat natomiast… Cóż. Większość zniknie.

Zegar tyka.

Przykro mi.

Ja naprawdę nie piszę do Was z pozycji cholernego coacha. Ja piszę do Was z pozycji chłopaka. Młodego. Takiego, jak Wy. Chłopaka, który chce Wam coś przekazać. Chłopaka, który również ma mnóstwo kompleksów, życiowych stresów oraz marzeń, co do których nie ma pewności, że je spełni.

Jestem jednym z Was. To, że to piszę, nie znaczy, że jestem kimś „lepszym”. Tworzę ten tekst, aby tylko zwrócić Waszą uwagę na rzeczy, obok których codziennie często przechodzimy, nie chcąc zauważyć, tkwiącego w nich problemu…

Teraz będzie trochę radykalnie, ale zanim podejmiecie decyzję, polecam zrobić krok w tył i ocenić swoją sytuację z chłodną głową.

  • Rzućcie studia, które Was nie interesują.
  • Rzućcie pracę, która nie jest dla Was.
  • Zostawcie partnera, który Was nie rozumie.
  • Zostawcie życie, które nie jest Waszym życiem.

Ale w zamian za to, wszystkie swoje siły włóżcie w to, co i kogo tak naprawdę kochacie. To może brzmi tak lekko, ale myślę, że to naprawdę ciężka harówka pełna nieścisłości, stresu, nerwów i łez. Ale chyba warto. Nie mam pewności, bo tam mnie nie było, ale mam ogromną nadzieję, że na końcu tej drogi spotkamy się wszyscy. Pewnie zmęczeni, ale za to niesamowicie szczęśliwi.

Czy może się nie udać?

Oczywiście.

I chyba dlatego, to jest jeszcze ciekawsze.

Powodzenia,

Tomek.

młodzi

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to jest spełniać swoje marzenia i realizować swoje cele? Myśleliście o tym, gdzie byście mogli być, gdybyście choć raz postawili na siebie i swój rozwój? Snuliście kiedykolwiek takie wizje? Takie, w których podejmujecie tę jedną, konkretną decyzję i postanawiacie zrobić wszystko, aby osiągnąć cel? Bez względu na Waszą odpowiedź, myślę, że ten tekst Was zainteresuje. A przynajmniej zainteresować powinien. Każdego bez wyjątku.

To będzie opowieść o człowieku.

Niezwykłej osobie, którą poznałem przed czterema miesiącami i której miałem przyjemność pomagać w osiągnięciu jej celu. Piszę to z ręką na sercu, ale ten chłopak wywarł na mnie ogromne wrażenie i jestem wprost przekonany, że i na Was oddziałuje w nie mniejszym stopniu.

Posłuchajcie  o tym, jak dokonała się jego przemiana.

(Nie)zwykły człowiek – Przemysław Bieluch.

Poznajcie proszę Przemysława Bielucha. 24 listopada skończy 20 lat. Jest to chłopak totalnie zakochany w piłce nożnej. Osoby tak bardzo ukierunkowanej na jeden, określony przez siebie cel, chyba jeszcze w swoim życiu nie spotkałem.

Przemysław Bieluch

Źródło: Przemysław Bieluch. Data: 5 czerwca 2018 rok.

Otrzymałem od niego wiadomość na Instagramie dokładnie 4 czerwca 2018 roku, po 22:00. Pytał mnie, czy zajmuję się rozpisywaniem diet. W takich chwilach, kiedy spoglądam wstecz, zastanawia mnie, co by było, gdybym podjął inną decyzję? Co by się stało, gdybym Przemkowi odmówił? To bardzo ciekawe, ale na całe szczęście tego nie zrobiłem. I to nie był przypadek. Nie wierzę w przypadki. Czuję, że tak musiało być.

Po krótkiej wymianie wiadomości nastąpiła klasyczna procedura – ankieta, odpowiedź i układanie planu. – Standard. – pomyślałem na początku, ale potem… Potem standardu już nie było. Od samego początku wiedziałem, że Przemek nie jest kolejnym podopiecznym, który „chce coś ze sobą zrobić”. Gdybyście tylko widzieli wypełnioną przez niego ankietę… Coś pięknego.  Pozwólcie, że zacytuję maleńki wycinek:

„Czuję się ociężale, wiem, że ważę za dużo. Nie zależy mi dokładnie na kilogramach, typu »do października muszę schudnąć 14 kg« bo to sztuczna otoczka. Chcę spalić zbędny tłuszcz ciężką pracą.”

Wierzcie mi lub nie, ale takie podejście nie jest często spotykane. Powiem więcej. Czegoś takiego nie spotyka się na co dzień. A już zwłaszcza tego, co zaszło później. Bo słowa Przemka, to było jedno, ale jego późniejsza praca… To już było coś innego. Zupełnie inny poziom, na który niewielu potrafi się zdobyć. Zarówno w wykonywanych obowiązkach, jak i w sposobie myślenia.

Startujemy!

Oficjalnie współpracę rozpoczęliśmy 9 czerwca. Już następnego dnia otrzymałem od Przemka maila, w którym to pisał mi, że właśnie poświęcił pięć godzin swojego cennego życia na skrupulatne przepracowanie planu, który ode mnie otrzymał. To był dla mnie kolejny sygnał, że mam styczność z osobą nietuzinkową. Co więcej, wszystko opracował naprawdę solidnie i nie wymagało to ode mnie wielu wyjaśnień.

Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się takiego podejścia. Nastawiony byłem raczej na to, że otrzymam pytania, na które będę odpowiadał, co jest dla mnie bardzo naturalne i w pełni wpisuje się w moje kompetencje. Dlatego byłem zdziwiony, kiedy Przemek napisał mi, że wykonał tak wiele pracy samodzielnej. Naturalnie, na początku pojawiło się kilka pytań i na przestrzeni tych czterech miesięcy, pojawiło się ich też jeszcze trochę, ale zaufajcie mi, że było ich naprawdę bardzo mało.

To kolejna wspaniała cecha Przemka. Jego etyka pracy. Pytał wtedy, kiedy musiał, ale na ogół zawsze starał się rozwiązywać swoje problemy samodzielnie i niesamowicie to w nim cenię. Każdego dnia wykonywał indywidualnie masę pracy. Dochodziło nawet do tego, że to ja popadałem w takie „trenerskie kompleksy”. Wiecie, jakie to głupie uczucie, kiedy komuś pomagacie, ale widzicie, że ten ktoś sam radzi sobie doskonale? To coś przewspaniałego! Pokazało mi to jasno, że tak naprawdę celem trenera nie jest doprowadzenie podopiecznego do celu. Celem trenera jest przygotowanie podopiecznego tak, aby ten cel był sam w stanie osiągnąć. I myślę, że właśnie to stało się w przypadku Przemka.

Doszło do tego, że w pewnym momencie nasza współpraca nie była już współpracą. Wskoczyliśmy na wyższy poziom znajomości. Kiedy Przemek czegoś potrzebował – pytał, a ja odpowiadałem. Nadal nieustannie czuwałem nad tym, co robi i nad całym jego planem, ale cała praca i cała uwaga należy się właśnie jemu. Ta przemiana to tylko jego zasługa! To on osiągnął ten sukces, ale… Powoli.

Do sukcesu jeszcze dojdziemy!

Pierwszy raport i już wiem, że Przemek jest inny.

Po pierwszym tygodniu nadszedł czas na pierwszy raport od Przemka z jego zmagań. To pierwsze sprawozdanie zawsze jest dla mnie ogromną zagadką, bo nigdy nie wiem, jakie podejście ma osoba, której pomagam. Naprawdę spotkałem się już w swoim życiu z wieloma różnorakimi zachowaniami. Włącznie z takimi, w których to „podopieczni” po otrzymaniu planu w zasadzie „znikali”. Milkli, nie odpowiadali na wiadomości i sprawiali wrażenie ludzi, nieliczących się z czyjąś pracą. Ale zostawmy to, bo Przemek taki nie był.

Oj, ja nawet powiem więcej.

On był kompletne inny. Nie będę ukrywał, że Przemek pokazał mi, że współpraca może przebiegać na zupełnie innym, wyższym poziomie. Piękny raport, który okrasił relacją każdego dnia, łącznie ze wszelkimi niuansami i barwnymi, oraz przede wszystkim bardzo szczerymi opisami własnych przeżyć i wrażeń, był tylko potwierdzeniem opinii, jaką o Przemku miałem. Często kręciłem głową z niedowierzaniem, kiedy czytałem kolejne raport, kolejne wiadomości, a już, zwłaszcza kiedy nawzajem z Przemkiem się poznawaliśmy.

Z każdym kolejnym tygodniem robiłem wielkie oczy ze zdziwienia i pytałem sam siebie:

„To tak można?!”

Można. I to jeszcze jak.

Rozważny tytan pracy.

U Przemka należy wyróżnić przede wszystkim jeden, bardzo ważny aspekt. Znajomość własnego ciała. Tyle razy, ile ja się go naprosiłem i ile razy ja go przestrzegałem, żeby nie przesadzał z aktywnością i uważał na siebie, to chyba nie da się tego zliczyć. Naprawdę. Jednak w zasadzie za każdym razem, wszystko wychodziło na Jego. Przyznam się, że nie raz martwiłem się, a nawet bałem, że przesadzamy. Że kalorii jest zbyt mało, a aktywności zbyt wiele. Że to się źle skończy…

przemiana

Źródło: Instagram – Przemysław Bieluch

Kiedy jednak czytałem te spokojne i pełne ambicji słowa Przemka:

„Witaj, to był ciężki i intensywny tydzień ale dałem radę. Zdaje sobie sprawę, że ten musi być jeszcze cięższy ale motywuje mnie to do dalszej pracy.[…] Zrobiłem ponad 100 tyś kroków i 70km na nogach […].”

Momentalnie się uspokajałem. Myślę, że w ogóle cała nasza relacja opierała się na ogromnym zaufaniu. Przemek zaufał mi w kwestii żywienia i całego planu, a ja zaufałem mu, w znajomości jego ciała. I się definitywnie nie zawiodłem, i myślę, że Przemek również!

Czasami bywało tak, że ja coś proponowałem, a Przemek to korygował i ostatecznie ja się z tym zgadzałem. Z drugiej jednak strony było tak, że Przemek wręcz sam coś proponował – a to przycięcie kalorii, a to dodanie aktywności (niezmordowany chłopak!), a ja musiałem go trochę hamować. Jednak bez względu na wszystko, Przemka cechował ogromny profesjonalizm. Nie zachowywał się jak ktoś, kto wie wszystko. Nie pisał mi, że „musi być tak, jak on chce”. Zawsze odnajdowaliśmy wspólny język i zawsze osiągaliśmy kompromis.

A to wszystko dlatego, że sobie ufaliśmy i byliśmy ze sobą szczerzy. Myślę, że to jest właśnie podstawą. Bez względu, o jakiej relacji mówimy. Nie ważne, czy to przemiana sylwetki, czy cokolwiek innego. Poza tym – nawet nie wiem, kiedy to się stało, ale chyba oboje zrozumieliśmy, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo do siebie podobni. W ten sposób zaczęliśmy nadawać na tych samach falach.

Zero zawahań. Przemiana na tip-top.

Przejdźmy trochę dalej. Nie sposób przecież opisać każdego tygodnia! Mogę Was tylko zapewnić, co do jednego. Każdy raport – powtarzam KAŻDY – był tak samo rzetelny i tak samo szczegółowy, jak ten pierwszy. Nieważne, czy Przemek miał czas, czy go nie miał. Raport zawsze był. Czasami dzień później, czasami dzień wcześniej, ale zawsze występował i to kolejna cecha, które niesamowicie mi się podobało.

Systematyczność można było dostrzec na każdym kroku. W treningach, w odżywianiu, czy nawet w pozornie tak prozaicznej czynności, jak przysyłanie cotygodniowych raportów. To wszystko objawiało się tym, że ani razu, przez kilkanaście tygodni naszej owocnej współpracy, nie doszło do zaniechania planu. Ani razu. Rozumiecie to? Każdego dnia plan był wypełniany i nie było żadnych wymówek. Nieważne, czy Przemek był zmęczony, czy bolały go nogi, czy nie mógł akurat czegoś zjeść. Zawsze sobie radził. ZAWSZE.

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to piękna lekcja. Zdecydowanie zbyt często narzekamy i szukamy jakiś alternatywnych wyjść. Po co to robimy? Szukamy wygody i komfortu? Świetnie. Jednak wtedy nie oczekujmy wielkiego sukcesu, bo to się ze sobą nie łączy. Jak się chce, to można i uważam, że naprawdę każdy może coś zrobić ze swoim życiem. Bez względu na to, kim jest i czym się zajmuje. Jednak do tego potrzebne jest działanie. Samozaparcie i ogromny wkład własny. Kto się potrafi na to zdobyć? Niewiele osób.

Jednak Przemek był wśród nich…

Nie tylko sylwetka. Umysł i siła mentalna!

Ostatecznie Przemek osiągnął swój cel i w świetle tego, co napisałem, nikogo nie powinno to dziwić. Zresztą zobaczcie i przeczytajcie sami, jaki ostatecznie postęp udało mu się wykonać.

sylwetka

Źródło: Archiwum prywatne – Przemysław Bieluch. Tak! To nadal ten sam chłopak!

Może to Was zaskoczy, ale ten końcowy sukces nie był dla mnie wcale najlepszy z tego wszystkiego. Nigdy, ale to przenigdy, nie byłem jeszcze tak mocno dumny i tak bardzo zaangażowany w życie, i podejmowane działania, przez kompletnie obcą mi osobę, którą przed kilkunastoma tygodniami nawet nie znałem.

Dla wielu osiągnięcie celu sylwetkowego jest bardzo proste, ale przy tym też bardzo płytkie. Na ogół wszyscy chcą mieć „większe bicepsy” albo „jędrniejszy tyłek”, a cała reszta nie jest ważna. Szkoda, bo kształtowanie sylwetki może być świetną przygodą, która potrafi zmienić wszystko albo chociaż wiele. Łącznie z pozostałymi aspektami życia. Nie chcę pisać, że Przemek realizuje swoje marzenia dlatego, że ma lepszą sylwetkę i dokonała się w niej przemiana. To zbyt dalece idący wniosek. Jestem pewien, że jest on w tym miejscu, w którym jest, dlatego, że jest człowiekiem o niespotykanej sile charakteru. Ambicja, gdyby mogła, wylewałaby mu się uszami. Wiecie, co mi napisał, po ponad miesiącu współpracy, kiedy pierwsze efekty były już naprawdę fajne?

„Jakby od pewnego czasu wchodzenie na górę było po prostu zakodowane. Dodatkowo nie czuję aż takiej satysfakcji bo wiem, że jeszcze muuuuultum pracy przede mną.”

Wiecie, kto tak pisze? Człowiek ambitny i zorientowany na sukces.

Intensywność, która zabiłaby słonia.

Obok tych wszystkich, naprawdę rzadko spotykanych cech w takim natężeniu i w takiej kulminacji, posiadał coś jeszcze. Przewspaniałą etykę pracy, która niejednego potrafiłaby wykończyć. Potrafił jeździć na rowerze do pracy, pracować, a potem, jakby nigdy nic, zrobić sobie dwa treningi – siłowy i intensywny trening piłkarski. Zrobienie dwudziestu tysięcy kroków w ciągu dnia, nie stanowiło dla Przemka problemu. Ba! On do tego dążył!

Nieustannie narzucał na siebie większą intensywność. Skoro w jednym tygodniu zrobił tyle, to w następnym chciał robić jeszcze więcej! I on to robił! Ja naprawdę starałem się go hamować, ale potem doszedłem już do wniosku, że to nie ma sensu. Nie dlatego, że nie widziałem w tym przyszłości. Wręcz przeciwnie. Od pewnego momentu widziałem ją jaśniej niż wcześniej i dostrzegłem, że ten człowiek, któremu pomagam (a który w zasadzie radził sobie i beze mnie rewelacyjnie) osiągnie sukces i spełni swoje marzenia.

Nie pomyliłem się.

Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.

Obecnie Przemek stacjonuje w Zabrzu. Jest członkiem Football Training Center. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych Akademii Piłkarskich w naszym kraju. Nie tylko pod kątem przygotowania fizycznego, ale także mentalnego. To było jego marzenie i spełnił je. Jednak patrząc na to, ile pracował przez cały okres wakacyjny – wcale mnie to nie dziwi. Jak sam pisał, jego poziom piłkarski wzrósł, ale ja pragnę przed Wami wszystkimi zauważyć, że wzrósł, dlatego że Przemek na to pracował. I to ciężko.

Bardzo, bardzo ciężko.

Kilka treningów piłkarskich w tygodniu, kilka treningów siłowych, do tego nierzadko dochodziły jeszcze przejażdżki rowerowe oraz praca. Obok tego ciągle się rozwijał i widziałem, że nie jest to typ człowieka, którego zadowoli tylko rozwój fizyczny. Czytał, dowiadywał się i uczył. Tym sposobem, gdzieś w międzyczasie, spełnił swoje kolejne marzenia.

  • Jedno z nich to kanał na YouTube, a drugie to…
marzenia

Źródło: Instagram – Przemysław Bieluch.

  • Samotna wycieczka do Madrytu na mecz Realu Madryt – ulubionej drużyny Przemka. Kiedy się o tym dowiedziałem… Miałem ciarki na całym ciele. Jednak w tym miejscu pragnę oddać głos Przemkowi. On opowie Wam o tym zdecydowanie lepiej.

Posłuchajcie.

https://www.youtube.com/watch?v=qEQn-kBwU_E

Przemysław Bieluch – inspiracja dla każdego z nas.

Takiego człowieka jak Przemek jeszcze nie spotkałem. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Cieszę się niezmiernie z tego, że napisał do mnie przed kilkoma miesiącami, bo pomimo tego, iż obecnie Przemek radzi już sobie świetnie samodzielnie, to nadal utrzymujemy kontakt.  Jestem dumny, że mogłem mu pomagać i jeszcze bardziej dumny, że w pewnym momencie, byłem już Przemkowi zbędny.

Etyka pracy, ambicja, systematyczność, cierpliwość i w tym wszystkim, także niesamowita pokora. To wszystko reprezentował i nadal reprezentuje sobą Przemek, i naprawdę wiele mnie nauczył. Kojarzycie mój tekst o wzięciu się do roboty? Zgadnijcie, kto był inspiracją. Niebawem ukaże się kolejny tekst o stawianiu sobie wysoko poprzeczki, który powstał dzięki Przemkowi. To on był moją muzą.

Przemysław Bieluch to człowiek, który może stać się przykładem dla nas wszystkich. Dla wszystkich, którzy gdzieś skrycie marzą o sukcesie, ale boją się po niego sięgnąć. Jednak moje słowa nigdy nie oddadzą tego, jak wielką osobą jest Przemek. Jestem niezmiernie zadowolony, ze mogłem brać w tym wszystkim udział i dołożyć od siebie tę maleńką cegiełkę. Tylko nie zapominajmy, proszę, że ja to tylko opisuję, a wszelkie zaszczyty należą się Przemkowi. Dlatego proszę.  Jeśli możecie, pogratulujcie Przemkowi za kawał niesamowicie wykonanej pracy. Nieważne, czy w komentarzach na Facebooku, czy to na jego Instagramie, czy kanale na Youtube.

Porównajmy to jeszcze raz. Prawda, że inspirujące?

metamorfoza

Źródło: Archiwum prywatne – Przemysław Bieluch. Efekt ciężkiej pracy.

To dopiero początek…

Opisać całą tę historię w przystępnie długiej do czytania formie, jest zwyczajnie, nie sposób. Mogę Wam tylko obiecać, że jeśli Przemek wyrazi taką chęć, to być może pojawi się w moich materiałach po raz kolejny!

W tym wszystkim jest jednak najpiękniejsze to, że Przemek dopiero się rozpędza. To, co najlepsze dopiero przed nim, a On po osiągnięciu jednego celu, od razu wyznacza sobie kolejne i mierzy jeszcze wyżej. Dlatego w przyszłości można się spodziewać, że osiągnie jeszcze nie jedno.

Zakończę to słowami Przemka, które napisał mi je, już po zakończonej współpracy, kiedy to wymienialiśmy się swoimi refleksjami. Są to słowa, którymi każdy powinien się inspirować.

„Co do sylwetki, co do planu, powiem to wprost: gdybym sobie po prostu założył, że fajnie będzie schudnąć, być bardziej zdrowym i trochę się zmniejszyć, to ja bym nigdy nie zrobił tego co zrobiłem. Wydawało mi się niemożliwym, żeby zrzucić z siebie tyle kilogramów dlatego tak mnie to napędzało do działania, jeszcze jak do tego dołożymy fakt, że wymyśliłem sobie coś tak abstrakcyjnego jak te FTC w Zabrzu, to miałem po prostu paliwo rakietowe. Nie zrealizowałbym nic małego, podobnie, nie chciałoby mi się nawet podskakiwać, gdybym nie miał w planach przebicia głową sufitu.”

#kolejne artykuły