Lopez Lomong "Bieg po życie". Książka łamiąca bariery! | worldmaster.pl
#

Lopez Lomong i jego “Bieg po życie” to niezwykła książka o przetrwaniu, harcie ducha, wierze i życiu. Poruszająca od pierwszych stron i zmuszająca do refleksji jeszcze długo po przerzuceniu ostatniej kartki…


Will Smith w jednym ze swoich przemówień wskazał klucz do życia. Było nim bieganie oraz czytanie. Jedne z najprostszych czynności, jakie mogą przyjść człowiekowi do głowy. Dlaczego bieganie? Will Smith powiedział, że podczas biegania odzywa się w nas mały człowieczek, który nakazuje nam przestać męczyć swoje ciało. Gdy go pokonamy i nie poddamy się, nauczymy się przezwyciężać trudności w życiu. A dlaczego czytanie? Bo jak twierdził:

„Nie istnieje żaden nowy problem, który mógłbyś mieć.”

Dodawał, że nie ma na świecie problemu, którego ktoś wcześniej by nie przeżył i nie powstałaby na ten temat książka. Wierzcie mi lub nie, ale Will Smith wiedział, co mówi!

Lopez Lomong i jego książka.

Rozpocząłem od przytoczenia słów popularnego aktora, ponieważ przedstawiam wam recenzję książki, która ukazuje perypetie chłopca. Chłopiec ten nazywa się Lopez Lomong i od kilkunastu lat jest już dorosłym mężczyzną, dla którego bieganie znaczy coś o wiele więcej niż samo szuranie adidasami po asfalcie.

bieg po życie

Źródło: biegambolubie.com.pl

„Bieg po życie” to autobiografia, która od pierwszych stron chwyta za serce. Już pierwsze zdanie na okładce powoduje, że nagle chcemy się dowiedzieć, kim jest ten czarnoskóry mężczyzna, przez co przeszedł i przede wszystkim: jak doszedł do tego miejsca. Brzmi ono:

„Miał zaledwie sześć lat, kiedy został porwany.”

Książka prezentuje losy przyszłego, profesjonalnego biegacza, ale bieganie nie jest w niej o dziwo dominującą wartością. A już na pewno nie w takim ujęciu, w jakim można byłoby się spodziewać. Opisy poszczególnych wyścigów są raczej dość mocno skondensowane i nierozwlekane na kilka stron. Lopez Lomong oraz Mark Tabb skupiają się na szeroko pojętym życiu głównego bohatera oraz uświadomieniu czytelnika, z czym musiał zmagać się nie tylko On, ale także tysiące podobnych mu dzieciaków.

Jeśli więc lubisz prawdziwe historie, które wywołują efekt „Ożeż Ty”, co kilka minut, polecam ją z czystym sercem. Lopez Lomong pozwala spojrzeć na swoją codzienność z zupełnie innej strony, o czym pisałem już TUTAJ.

Bieg po życie.

Z książki dowiadujemy się, że Lopez Lomong zostaje porwany w wieku sześciu lat ze swojej rodzinnej wioski w Sudanie Południowym. Ogarnięty wojną kraj staje się tykającą bombą, której wybuch odczuwają (jak to zazwyczaj bywa) Ci najbardziej niewinni i niezaangażowani w konflikt. Siłą wyciągnięty od matki, wraz z innymi chłopcami zostaje wrzucony na ciężarówkę. Samochód jest owiniętą plandeką bez jakiegokolwiek przepływu powietrza. Przypomina to przewóz bydła…

„Maszerując w ten sposób, czułem się jak jedna z krów ojca.”

Wysiadają na odludziu. Z dala od domu i rodziny. Umieszczeni w maleńkiej chatce, która według Lomonga była mniejsza niż jego obecny pokój gościnny. Było ich tam około osiemdziesięciu – wszyscy przestraszeni i niepewni przyszłości, która miała nadejść. A ta była straszna i mroczna. Dla wielu kończyła się zbyt szybko.

W końcu wraz z innymi trzema, starszymi od siebie chłopcami, podejmuje próbę ucieczki.

„Wolałem już umrzeć, niż siedzieć i czekać na śmierć w tym cuchnącym pomieszczeniu.”

Właśnie zaczyna swój bieg po życie, który trwać będzie jeszcze przez długie lata, a bieganie stanie się czymś więcej niż zwykłą czynnością…

Lopez Lomong został wybrany przez bieganie.

Ucieczką rozpoczyna się jego podróż, a samo bieganie zaczyna mieć większą wartość. Bieganie staje się dla niego szansą na nowe życie z dala od śmierci i wojny.

Nie sposób oprzeć się przekonaniu, że Lopez Lomong przez bieganie zostaje naznaczony. Jest w nim obecne cały czas i to od najmłodszych lat. Wspomina, że zanim został porwany, wiele rzeczy robił szybko. Nie potrafił usiedzieć w miejscu i często pytał swoich bliskich, czy może im w czymś pomóc. Książka przedstawia obraz chłopca, żyjącego beztrosko, z dala od problemów cywilizacyjnych zachodniego świata. Bez dostępu do mediów i najnowszych wieści, ale też bez dostępu do edukacji i bieżącej wody…

Zanim Lopez Lomong będzie mógł nawet pomyśleć o bieganiu, jako przyszłej karierze, musi przejść przez prawdziwe piekło. Od obozu uchodźców w Kenii, gdzie po raz pierwszy widzi białego człowieka i raczy się raz w tygodniu resztkami jedzenia wyrzucanymi przez biuro ONZ, po liczne późniejsze perypetie, sprowadzające się w głównej mierze do walki o swoje marzenia.

Lopez Lomong

Źródło: FloTrack – Youtube

Ciekawe jest to, że sytuacja, w której się znalazł wcale nie łamała w nim ducha.

„Nigdy nie pomyślałem, że życie jest niesprawiedliwe, bo muszę jeść śmieci.”

Książka, która łamie bariery.

Wyobraźcie sobie, że kochacie grać w piłkę nożną, ale kiedy przychodzicie na boisko, okazuje się, że jest Was zdecydowanie zbyt wielu do gry. Aby zaradzić temu problemowi, wymyślacie dość proste reguły uczestnictwa. Grać mogą tylko te osoby, które ukończą bieg wokół osiedla.

A teraz zamieńcie trawiaste boisko z idealnie przystrzyżoną trawą na spękaną słońcem ziemię, optymalną temperaturę na afrykańskie upały, osiedle na obóz dla uchodźców, a normalne życie, na nieustanne odczuwanie głodu, pragnienia i tęsknoty za domem rodzinnym.

Czytając te słowa, pomyślałem sobie: „Spoko. Brzmi logicznie”. Ale kiedy czytałem dalej, zrozumiałem, że bieganie wokół obozu nie sprowadza się do kilometra, czy maksymalnie dwóch. To byłoby zbyt proste. Pętla wokół obozu liczy sobie – UWAGA – 30 KILOMETRÓW.

Naturalnie, że młody Lopez Lomong biegał ją niemalże każdego dnia (na boso!), a gdy ją kończył – szedł grać w piłkę. Nie miał możliwości zjedzenia zbilansowanego posiłku, czy choćby napicia się wody. Nie wiedział, czym jest utrata minerałów, odwodnienie, czy buty do biegania.

„Kiedy biegłem, byłem jedyną osobą, która miała kontrolą nad moim życiem.”

Przypomina mi się cytat z książki „Urodzeni Biegacze”, gdzie autor kieruje do czytelnika takie oto słowa:

„Urodziliśmy się, żeby biegać. Przyszliśmy na świat, ponieważ biegamy. Wszyscy jesteśmy Biegającymi Ludźmi […].”

Moim zdaniem w ten sposób łamane jest wiele ograniczeń ludzkości, które sami na siebie narzucamy. Bo czy gdyby młody Lopez Lomong wiedział, że bieganie trzydziestu kilometrów w jego wieku jest zdecydowanie nienormalne, to nadal by to robił? Nie wiadomo. Ale chłopak nie miał pojęcia o jakichkolwiek barierach. Robił to, bo – paradoksalnie – nie wiedział, że tak się nie robi. Bieganie traktował iście jak bieg po życie bez względu, w jakich warunkach się znajdował.

Uważam, że dokładnie tego brakuje nam w życiu. Świadomości, że bariery, które wyrastają przed nami to nic innego, jak tylko więzy, które sami na siebie narzuciliśmy i które sami możemy zerwać. A oprócz tego czerpania przyjemności z czystej chęci wykonywania danej czynności.

bieganie

Uśmiech, mimo trudności.

Z książki bije bardzo wiele pozytywnej energii. Lopez Lomong często odwołuje się do Boga, któremu zawierza swoje życie. Na chrzcie, którego świadomie się podejmuje, przyjmuje imię Józef i jeszcze mocniej podąża za Stwórcą. Ofiaruje mu wiele – swoje wyniki w bieganiu, zdrowie, czy zwykłe, codzienności czynności.

Abstrahując od religii, autor jest człowiekiem pozytywnie nastawionym do życia. Pomimo niewyobrażalnych trudności, nie traci ducha. Zawsze wierzy, że może być lepiej i ta energia udziela się, kiedy przerzuca się kolejne kartki książki. Można odnieść wrażenie, że nawet w tak niewyobrażalnie ciężkich warunkach, nie przestaje się uśmiechać i delektować życiem, które posiada.

uśmiech

Bardzo łatwo jest zapomnieć, że wciąż czyta się o młodym chłopcu, który zasadniczo nie różni się niczym od chłopców z naszego kraju. Sudański (a po przyjęciu obywatelstwa – Amerykański) biegacz także rozmawia ze znajomymi, także się śmieje, gra w piłkę i uczy się w szkole, w której notuje, rysując patykiem po piasku. Nie jest dziwolągiem z innego świata. To wciąż człowiek – taki jak ja i Ty w jego wieku, i nie można o tym zapominać, bo dzięki temu wciąż możemy spojrzeć na skrajne ubóstwo w Afryce, jak na problem, który dotyczy również nas. Zdecydowanie zbyt łatwo izolujemy się od ludzkich problemów, które nas nie dotyczą. Tłumaczymy, że “oni są inni”, co jest bzdurą. Nieważne, czy to Lopez Lomong z Sudanu, Tomasz Bruch z Polski, czy Hikaru z Japonii. Wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy mamy takie samo prawo do życia.

Nie poddawaj się i rozpocznij swój bieg po życie.

W moich oczach ta książka to przede wszystkim historia o tym, jak i dlaczego się nie poddawać. Choć w dzisiejszych czasach to nieco wyświechtane, to nie są to kolejne puste hasła bez pokrycia. Książka daje wam gotową i prawdziwą historię Lopeza Lomonga, która chwyta za serce i nie puszcza przez bardzo długi czas. Czego więcej nam potrzeba, aby wreszcie uwierzyć, że nasze życie jest naprawdę dobre? Mamy domy, rodziny, bliskich i przede wszystkim – bezpieczeństwo. Mam coś, czego nie ma miliony ludzi na świecie, ale mimo to narzekamy. Robimy coś, czego nie robił Lopez Lomong nawet w najstraszniejszych chwilach swojego życia. Dlaczego?

Bo nie tracił wiary. Wiary w siebie i w to, że uda mu się z tego wyjść. Wiary w możliwość spełniania swoich marzeń.

Znowu wracamy do nieznajomości barier. Czy gdyby Lopez Lomong w wieku piętnastu lat wiedział, że jego marzenie o wzięciu udziału w Olimpiadzie jest praktycznie niemożliwe, to kiedykolwiek by w niej wystartował? Bardzo mocno w to wątpię. Ale w tamtym czasie nie było nikogo, kto wybiłby mu ten pomysł z głowy. Na późniejszym etapie wielu mu nawet kibicowało. Rodzice, którzy go adaptowali, koledzy z drużyny, z którymi się ścigał i pierwsi biegowi trenerzy. Wiara była tym, czego potrzebował.

Bohater książki jest uosobieniem realizacji marzeń, kiedy sprzeciwia się nam dosłownie cały świat. Zauważmy, że na co dzień szukamy wymówek w postaci złej pogody i nieułożonych włosów, i dokładnie takie pierdoły przedkładamy na dążenie do celów. Zamiast działać, chwytamy się najmniejszego problemu, byleby tylko nie zacząć. Pamiętajmy, że są na świecie ludzie, których życie z niewiadomych powodów już na samym starcie ustawiło w roli przegranych, ale z jakiś niewiarygodnych przyczyn, oni byli w stanie wyprzedzić wszystkich i stanąć na szczycie.

Przypomnijmy sobie te wszystkie historie wielkich ludzi, którzy przecież nie od początku byli wielcy. Nikt nie rodzi się człowiekiem sukcesu. Trafne są słowa, które przypisuje się Billowi Gatesowi:

„Jeżeli urodzisz się słaby, to nie twoja wina. Ale jeśli umrzesz biedny, to jest twój błąd.”

Książka dla każdego!

książka

Autobiografia Lopeza Lomonga udowadnia, że nieważne kim jesteś i skąd pochodzisz – stać Cię na więcej niż sądzisz. Nie na wszystko, bo pewnych barier (choćby genetycznych) przeskoczyć się nie da. Jednak często ogranicza nas coś, co sami tworzymy w swoim umyśle. Gdyby bohater naszego dzisiejszego wpisu wierzył w ograniczenia, zapewne nigdy nie wydostałby się z chatki, w której zamknęli go żołnierze, nigdy nie przetrwałby obozu w Kenii, nie wyleciałby do USA do rodziny zastępczej i nigdy nie pobiegłby na Olimpiadzie.

A już na pewno – nigdy nie zacząłby żyć tak, jak sobie wymarzył.

„Bieg po życie” to książka niesamowita. Czyta się ją bardzo szybko, ale w pamięci zostaje na bardzo długi czas. Pozwala spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy i dostrzec te wszystkie małe, codzienne rzeczy, które dla nas są normalnością, a dla innych stanowią sferę marzeń. Nawet nie wiecie jak ciekawym doświadczeniem było dla mnie wzięcie prysznica tuż po skończonej książce, kiedy w głowie miałem obraz tych wszystkich biednych dzieci. Rodzi się w głowie niezwykła świadomość życia i wdzięczność za to, co się posiada.

Oczywiście nie gwarantuję tego efektu u wszystkich. Bo czytanie książki nie polega na przesuwaniu wzrokiem po literkach. Czytanie to konsumowanie i przeżuwanie tekstu. To wchodzenie w skórę bohatera i myślenie, co by się stało, gdybym to ja był w jego sytuacji. Książka to nie kolejna rzecz do odhaczenia. To okno na zupełnie inny świat.

Will Smith wcale się nie mylił. Bieganie i czytanie to klucz do życia. Jedno uczy, jak walczyć z samym sobą, a drugie jak pokonywać problemy, który wyrastają na drodze. Lopez Lomong pokazuje to swoim życiem…

Swoim BIEGIEM PO ŻYCIE.

„Koncepcja zachowań asertywnych zrodziła się z marzenia, aby znaleźć sposób, dzięki któremu człowiek mógłby być sobą prawdziwym, bez towarzyszącego mu lęku i poczucia winy.

Tak Maria Król-Fijewska rozpoczyna swoją książkę pt. „Trening asertywności: scenariusz i wykłady”. Niech was nie zwiedzie groźnie brzmiący tytuł! Ta książka nie gryzie. Wręcz przeciwnie. Uczy, jak wyznaczać granice, niszczyć swoje niewłaściwe przekonania także na swój temat, a do tego pokazuje, jak żyć według własnych zasad. Ostrzegam jednak, że nie jest to kolejny poradnik rozwoju osobistego, tak bardzo typowy dla czasów, w których żyjemy. Moim zdaniem to przewodnik, jak odnaleźć w sobie asertywność oraz cząstkę siebie pośród świata pełnego interakcji z drugim człowiekiem.

Wprowadzenie.

Wydanie książki pochodzi z roku 1993. Można więc powiedzieć, że w świecie postępu technologicznego i postrzegania trzydziestolatków za dinozaurów – jest ona stara. Jak wam to później pokażę – wciąż jednak piekielnie aktualna. Napisana została główne z myślą o psychologach, choć zdziwicie się, ile informacji będziecie w stanie odnieść do własnego życia. Podczas czytania wielokrotnie łapałem się na próbie rozróżniania pozyskiwanych informacji. Czy to przyda mi się w przyszłej pracy z drugą osobą? Czy może wykorzystam to w swoim życiu? Takie przełączanie się pomiędzy dwoma „jaźniami” bywało dla mnie trudne, choć na swój sposób rozwijające. Wymagało bowiem dodatkowego skupienia, a to z kolei skutkowało lepszym przyswajaniem materiału.

recenzja książki

Źródło: www.antykwariatnws.pl

Ważne jest, abyście nie podchodzili do tej książki, jak do pozycji beletrystycznej. Rozumiem upodobania do Stephena Kinga, Remigiusza Mroza, czy Nicholasa Sparksa, ale to naprawdę nie jest opowiadanie, które możecie przeczytać podczas jedzenia obiadu. Potraktujcie tę książkę naprawdę poważnie, bo w przeciwnym wypadku nie odniesiecie z niej należytych korzyści. Szkoda waszego czasu. „Trening asertywności” to jedna z tych książek, która wymaga rzetelnej pracy. Nie tylko przeczytania, ale wkładu własnego.

Pisałem o tym w kontekście rozwoju osobistego. Czytanie książek jest przepiękną sprawą, ale jeśli tylko czytacie, a nie działacie, to marnujecie tylko potencjał danej wartości. Maria Król-Fijewska przekazuje czytelnikowi naprawdę przydatną wiedzę.

Czym jest asertywność?

Książka podzielona została na pięć głównych części.

Pierwsza z nich stanowi wprowadzenie do całego zagadnienia, jakim jest asertywność. W tym miejscu znajdziecie wyjaśnienie pojęcia, a także poznacie sposoby pracy nad tą wartością głównie w kontekście działalności z klientami.

„Zachowanie asertywne to zespół zachowań interpersonalnych, wyrażających uczucia, postawy, życzenia, opinie lub prawa danej osoby w sposób bezpośredni, stanowczy i uczciwy, a jednocześnie respektujący uczucia, postawy, życzenia, opinie i prawa innej osoby (osób).”

Innymi słowy, asertywność oznacza dać sobie prawo do wyrażania siebie w sposób zgodny z własnym przekonaniem, bez ingerencji w życie drugiego człowieka, respektując jego prawo do bycia sobą.

Także w tej części dowiecie się, że asertywność nie jest definiowania tylko poprzez komunikaty werbalne. Dotyczy ona również postawy ciała, czy tonu głosu. Również sposób wyrażania uczuć jest bardzo ważny. Jeśli pragniecie komuś odmówić, w odpowiedzi na jego propozycję i zamiast prostego: „Nie, nie chcę”, mówicie „Przepraszam, że Ci to mówię i pewnie ranię Twoje uczucia, ale chyba nie mogę się na to zgodzić”, to myślę, że asertywność w tym wypadku nie działa tak, jak działać powinna. Jak widać, odmowa zachodzi, ale jest tak skrzętnie zawoalowana, iż jej skuteczność będzie zapewne marna. Choć nie chcę niczego wyrokować, bo w rzeczywistości nie jest to wcale tak oczywista sprawa.

Scenariusze.

Część druga przedstawia scenariusz treningu asertywności.

Choć może się wydawać, że informacje zawarte w tym rozdziale są przeznaczone przede wszystkim dla osób, zajmujących się prowadzeniem grup terapeutycznych, to zapewniam was, że warto przejść przez tę część. Można z niej wyciągnąć wiele dobrego, a opisane w niej ćwiczenia być może zainspirują was do zmiany własnego postępowania. Ponadto sam opis poszczególnych ćwiczeń jest barwny oraz pouczający.

Trening asertywności dzieli się na trzy etapy, a każdy kolejny polega na wykorzystywaniu wiedzy pozyskanej na poprzednich etapach.

I

Pierwszy powinien być rozłożony na dwa dni. Zawiera w sobie takie elementy, jak ćwiczenia dotyczące przyjmowania opinii  i uczuć innych, reagowania na krytykę, wyrażania uczuć pozytywnych, a także negatywnych, czy wyrażanie osobistych przekonań. To właśnie w tej części dowiedziałem się, że w wielu sytuacjach powinniśmy koncentrować się nie na osobie, ale na danej sytuacji. Idąc więc do sklepu obuwniczego, aby złożyć reklamację, nie powinniśmy zastanawiać się, czy aby na pewno nie sprawimy pani ekspedientce kłopotu swoim zachowaniem, tylko musimy skupić się na zadaniu. Chcę oddać buty, więc idę w odpowiednie miejsce i to robię. Mam do tego prawo! Pamiętacie? Skupianie się w takich sytuacjach na uczuciach drugiej osoby, mogłoby spowodować, że zostalibyśmy w domu. Razem z butami, których nie chcemy.

II

Drugi etap może być rozłożony zarówno na jeden, jak i dwa dni. Jest on już nieco głębszy. Z tej części płyną bardzo duże profity dla rozwoju czytelnika. Przede wszystkim samo zaprezentowanie monologu wewnętrznego, jako siły, o której mocy nie zdajemy sobie na co dzień sprawy, jest bardzo wartościowe. Traktujemy go jako coś normalnego, nie wiedząc nawet, jak wiele wnosi on do naszego życia. Podszeptuje, trąca nas i ukierunkowuje w określoną stroną, a my nawet o tym nie wiemy! Kolejną nauką jest skupianie się nie na emocjach, ale na zachowaniu, co pozwala nam płynnie przejść od punktu A do punktu B bez niepotrzebnych, natrętnych myśli.

III

Trzeci etap również może trwać jeden lub dwa dni i w głównej mierze jest skupiony na wiedzy, którą byliśmy w stanie poznać, podczas poprzednich etapów. Znajdują się tam takie bloki tematyczne, jak „asertywna reakcja na własne poczucie krzywdy lub winy”.

asertywność

Jak asertywność wygląda w codziennych sytuacjach?

Część trzecia książki przedstawia opisy indywidualnych prac.

Autorka przytacza kilka przypadków, które potrafią sporo pokazać czytelnikowi. Na przykładzie innych osób, możemy zobaczyć, jak nie wygląda asertywne zachowanie i co zrobić, aby takim ono było. Z każdej sytuacji jesteście w stanie wychwycić kilka najważniejszych puent, których stosowanie może wam pomóc w budowaniu asertywności w swoim życiu.

Ponadto po rzetelnym przyswojeniu poprzedniej części książki, dostrzeżecie pewne mechanizmy działania, które powtarzają się w zaprezentowanych sytuacjach. Można więc rzec, że na podstawie podanych przykładów, otrzymujemy szansę ujrzenia w praktyce tego, co do tej pory widzieliśmy tylko w sposób teoretyczny.

Materiały, które można wykorzystać.

Część czwarta zawiera trzy – z mojego punktu widzenia – bardzo ważne załączniki. Nie musicie przez nie przechodzić od razu, ale myślę, że warto je zapisać, bo niosą one ze sobą pewną wartość, która może wam się przydać w toku życia. Zwłaszcza na początku budowania postawy asertywnej.

  • Mapa asertywności pozwoli wam zajrzeć w głąb siebie i ujrzeć, czy wasze postawy i zachowania przejawiają asertywność, czy też coś zgoła innego. Pamiętajcie jednak, iż jest to rodzaj pewnego testu, który może wam coś sugerować, ale nie może oznaczać ostatecznego wyroku. Krytyczne myślenie moi drodzy!
  • Zestaw tekstów anty- i pro-asertywnych to zbiór krótkich komunikatów, które możemy stosować względem siebie, w monologu wewnętrznym, aby wzmocnić w sobie postawę asertywną lub ją osłabić. Tych drugich nie polecam stosować, choć warto się z nimi zapoznać, aby zobaczyć, jak wiele z nich używamy w codziennym życiu, czasami nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Warto porównać je z tekstami pro-asertywnymi i przemodelować tak, aby wspomagały nas, a nie osłabiały.
  • Pięć praw Fensterheima to zbiór przykazań dla osób, które pragną reprezentować sobą pewien stopień asertywności. Nie będę ich tutaj przytaczał. Sami sprawdźcie!

Wykłady, na które warto chodzić.

Część czwarta obejmuje wykłady. Choć w studenckiej filozofii, termin ten w wielu przypadkach oznacza również brak zajęć, zachęcam, abyście w tym wypadku potraktowali je jako zajęcia obowiązkowe.

Trzynaście wykładów, które dają czytelnikowi sporą dawkę wiedzy. Spektrum poruszanych tematów jest dość szerokie. Tak więc w tym rozdziale będziecie mogli przeczytać o asertywności i asertywnym zachowaniu, obronie swoich praw (także w sytuacjach społecznych), czy reagowaniu na krytykę oraz o asertywnym sposobie przyjmowania ocen.

Ostrzegam jednak, że choć tę część czyta się naprawdę przyjemnie, co jest niewątpliwym walorem, nie można zapominać, jaki cel ma ta książka. Dlatego warto skupić się na tym, aby poprawić pewne mankamenty w swojej postawie. Z tego więc powodu zachęcam do skrupulatnego zgłębienia tematu i rzetelnego przemyślenia czytanych słów. Dzięki temu dowiecie się między innymi, dlaczego powstrzymywanie się przed asertywnością z powodu lęku przed urażeniem rozmówcy, może mieć ostatecznie bardzo negatywne skutki. Także zostaniecie zapoznani z pojęciem zakłopotania oraz sposobem wyrażania uczuć teoretycznie negatywnych, które w społeczeństwie są tak często piętnowane. Zauważmy, że wolno okazywać nam radość, zadowolenie, miłość, ale odczuwamy blokadę przed ekspresją gniewu, czy smutku.

Zwróćcie uwagę na procedurę stopniowania reakcji autorstwa Pameli Butler. Znajdziecie ją w wykładzie numer dziewięć. Niektóry na pewno otworzy ona oczy na sposób, w jaki można wyrażać swój gniew, bez natychmiastowej ekspansji na wolność drugiego człowieka.

Warto więc, czy nie warto?

Sumienne przepracowanie książki da wam jeszcze jedną, ważną rzecz.

Wątpliwości.

Powinniście je przeanalizować oraz przede wszystkim oszlifować we własnym zakresie – w głowie oraz w działaniu. Na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że lista pytań, które się we mnie narodziła i którą spisałem w notatniku, przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Warto to jednak zrobić i warto także zadbać, aby te pytania sobie stawiać. Umiejętne pytanie może wzbudzić w nas refleksję, w celu wydobycia odpowiedzi. Odpowiedź natomiast może ukazać nam nowe furtki, których do tej pory nie widzieliśmy lub widzieć nie chcieliśmy.

Przyznam się, że dla mnie bardzo trudne jest określenie granicy między egoizmem a asertywnością. Gdzie zaczyna się egoizm? Gdzie kończy się asertywność? Trudno powiedzieć. Pewne jest jednak, że wszystkich ludzi – choćbyśmy bardzo tego chcieli – nie możemy uszczęśliwić. Warto pomyśleć o sobie i swoich potrzebach, nie zapominając o drugim człowieku. Mówiłem, że to nie jest łatwe!

Asertywność oznacza właśnie postępowanie według własnych wartości i własnych potrzeb. Można rzec, że asertywność to bycie sobą.

Książkę definitywnie polecam każdemu. Można z niej wynieść wiele dobrego, choć trzeba włożyć w to nieco pracy. Polecam również otwarte głowy, chłodne umysły i umiejętność krytycznego myślenia. Tego nigdy za wiele.

I idąc za słowami autorkami:

cytat

Żył skromnie. Nie wychylał się. Robił to, co kochał i potrafił odnaleźć w tym większy, głębszy sens. Zawsze na uboczu. Zawsze odizolowany od świata, ale z własnego wyboru. Starający się szukać ścieżek, które będą dla niego odpowiednie. Miłośnik majsterkowania, co do którego miał dar. Lubił jazdę na rowerze. Kochał dzieci, a dzieci kochały jego. Spokojny, opanowany, ale zawsze poszukujący sensu życia. Żył niestandardowo. Był po wielu przejściach. Kochał podróżować, ale przede wszystkim rozkochał w sobie góry. A zwłaszcza tą jedną, jedyną…

Nanga Parbat.

Oto cały Tomasz Mackiewicz.

Tomasz Mackiewicz

Źródło: www.przegladsportowy.pl

Autor Mariusz Sepioło.

Zabierając się za czytanie książki, ogromnie bałem się, że została ona napisana „na kolanie” i nie znajdę w niej nic, co mogłoby szczególnie zainteresować czytelnika, poza ckliwymi opisami. To być może brzmi brutalnie, ale niestety jest tak, że tragedia ludzka, przyciąga wiele osób, które w mniej lub bardziej jawny sposób, chcą na tym w pewnym sensie zarobić. Dlatego obawiałem się, że Nanga Dream, to książka, wykorzystująca rozgłos, jakie zyskało wydarzenia ze stycznia 2018 roku na górze Nanga Parbat.

Jednak już od pierwszych stron zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony!

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że autor książki – Mariusz Sepioło to nie jest pierwszy lepszy autor, który nie jest zorientowany w temacie. Naturalnie nie jest to osoba, która może podzielić się własnym komentarzem, znając bieżące wydarzenia z autopsji, jak to ma miejsce, chociażby w „Anatomii Góry” Rafała Froni. Niemniej jednak, w moim odczuciu działa to na korzyść tej pozycji.

Mariusz Sepioło to autor, który w dorobku ma już takie książki, jak „Himalaistki. Opowieść o kobietach, które pokonały każdy szczyt” oraz „Ludzie gady”. Warto również dodać, że wszystkie jego książki zbierają naprawdę pozytywne noty, choć nie są to pozycje, które królowałby w rankingach bestsellerów.

W mojej ocenie jest to wina raczej tematyki, jaką on porusza, która nie jest zanadto popularna w obecnych czasach, a nie koniecznie samej jakości książki.

Czy Tomasz Mackiewicz został stworzony przez tragedię?

Mariusz Sepioło wciela się przede wszystkim w rolę osoby, które przeprowadza rozmowy z osobami najbardziej znającymi życie głównego bohatera, jakim naturalnie jest Tomasz Mackiewicz. Trzeba mu oddać, że robi to naprawdę wnikliwie. Obrazy, jakie ujawniają się naszym oczom, po czytaniu kolejnych wypowiedzi bliskich osób Tomka, są nad wyraz żywe i przede wszystkim – osobiste. Trudno mi jest sobie wyobrazić, ile nerwów i sił, kosztowała autora każda taka rozmowa.

W książce znajdziemy wypowiedzi, chociażby taty Tomasza Mackiewicza, jego pierwszej oraz drugiej żony, a także przyjaciół.

Tak naprawdę, zanim jeszcze przewróciłem pierwszą stronę, stanąłem przed dylematem natury moralnej. Trudno się o tym mówi, zwłaszcza że Tomasz Mackiewicz nie żyje i wydarzenia na Nanga Parbat były niewątpliwie tragedią. Jednak zadałem sobie jedno, fundamentalne pytanie:

„Czy gdyby nie tragedia na Nanga Parbat, to czy kiedykolwiek tak szeroka opinia publiczna, usłyszałaby o Tomaszu Mackiewiczu?”

Nadal podtrzymuję swoją odpowiedź, a brzmi ona:

Wątpię.

To brzmi brutalnie, ale czy tak właśnie nie jest? Czy tak nie jest, że zaczynamy się interesować wieloma sprawami dopiero wtedy, kiedy je tracimy lub kiedy nabierają rozgłosu? A skąd się często bierze ten rozgłos? Nierzadko właśnie z tragedii.

Nanga Parbat

Źródło: www.national-geographic.pl

Po przeczytaniu tej książki i zapoznaniu się z kilkoma innymi źródłami, odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że ten brak rozgłosu Tomaszu Mackiewiczowi w ogóle mu nie przeszkadzał. Ba… On go w ogóle nie potrzebował. A przynajmniej tak wynikało z jego wypowiedzi, stylu życia i sposobu na nie, jakie preferował, a było one co najmniej nietuzinkowe. Na końcu książki możemy przeczytać słowa Wojciecha Kurtyki (jednego z najznakomitszych polskich himalaistów), który opisuje nimi zmarłego Mackiewicza:

„To był człowiek z innej bajki, z innej planety. […] Tomek był w tym gównianym świecie absolutną perełką, miał w sobie czystość motywacji i wielką potrzebę kontaktu z górami.”

Zacznijmy jednak od początku…

Złe, dobrego początki.

Tomasz Mackiewicz urodził się 13 stycznia 1975 roku. Od dziecka wychowywał się w Działoszynie. Miał starszą od siebie siostrę Agnieszkę, która w przyszłości wielokrotnie będzie się o niego troszczyć i dbać. Jego ojcem był Witold Mackiewicz, którego wypowiedzi przytaczane w książce pomagają nam jeszcze mocniej zagłębić się w świat Tomka. Od razu widzimy, że Tomasz był bardzo związany z wiejską przestrzenią. Od najmłodszych lat cenił sobie swobodę, co ułatwiało mu mieszkanie u dziadków i brak kontroli rodziców, którzy żyli w Częstochowie. Dlatego przeprowadzka w późniejszym wieku właśnie do tego większego miasta, nie działała na niego pozytywnie. Dziś powiedzielibyśmy, że popadł w złe towarzystwo, ale on po prostu nie potrafił znaleźć swojego miejsca. Swoje nowe otoczenie opisywał:

„Wszyscy mieli jakieś inne zupełnie priorytety i one wszystkie były z dala od natury.”

Wiecznie szukał…

Młody Tomasz Mackiewicz odnajduje nie to, czego od zawsze szukał i za co potem zginął… Najpierw wącha klej, na czym przyłapuje go ojciec. Wścieka się. Jakiś czas później, Tomek wraca do domu naćpany. Wiecie, co mówi mu ojciec, który – warto nadmienić – nawrócił się i gorąco wierzy w Boga, odkąd przeżył nowotwór jelita grubego, gdzie dawano mu raptem trzy miesiące życia?

„Za bardzo cię kocham, żeby patrzeć, jak umierasz na własne życzenie. Tu masz spakowaną walizkę. Opuść mój dom.”

Powtórzył mu to następnego dnia, kiedy Tomasz był świadomy rzeczywistości. Przejął się. Poprosił o pomoc i ojciec mu pomógł. Zaprowadził go ludzi, którzy wiedzieli o takich sprawach o wiele więcej.

I właśnie w tej sposób Mackiewicz trafił do Monaru w Gaudynkach. Jest to wieś na Mazurach, w której nasz główny bohater spędził kilka lat swojego życia, które uleczyły go z nałogów, a dodatkowo w pewien sposób ukształtowały. Chciałbym w tym miejscu wtrącić dygresję, że to może wydać się dziwnie, ale to już kolejna recenzja książki, w której mamy sposobność poznać Monar. Wcześniej była o nim mowa w książce pt. „Najlepszy” z Jerzym Górskim w roli głównej.

Poszukiwanie siebie.

Pobyt  w Gaudynkach ma wiele swoich dobrych stron – przechodzi na weganizm, przestaje jeść mięso i według opinii innych, daje mu to siłę do przezwyciężania innego, silniejszego nałogu, jakim były narkotyki. Poznaje również Witka Kondrackiego. Chłopaka, który podobnie jak Mackiewicz ćpał i wręcz balansował na granicy życia i śmierci. Jednak to nie on wywrze na życiu Tomasza tak wielkie znaczenie. Chodzi tu o jego siostrę – Joannę, która w przyszłości stanie się żoną Tomka i wyda mu dwójkę dzieci.

Zanim jednak do tego dojdzie, czekać go będzie wiele perypetii. Wiele przegadanych godzin, wiele wspólnych wyjść, spotkań i wiele godzin majsterkowania przy przeróżnych narzędziach. Bo trzeba zaznaczyć, że Tomasz Mackiewicz był prawdziwą złotą rączką. Potrafił ze starego grata, zrobić prawdziwe arcydzieło. Sprawiało mu to radość i uwalniało go.

Jednak w całym jego życiu nie to było najważniejsze. Przełomowym dla niego momentem było poznanie Witolda Kondrackiego – seniora. Ojca Witka, a także jego przyszłego teścia. Człowieka, który zwiedził cały świat. Był profesorem i pracował naukowo. Był również niewidomy odkąd w wyniku felernego wypadku, wybuch pozbawił go wzroku w dzieciństwie. Lubił eksperymentować. Interesowała go chemia i to właśnie chemiczny eksperyment zgasił mu światło przed oczami na zawsze.

Po wyjściu z Monaru, Tomasz nie potrafił odnaleźć swojego miejsca. Jeździł, szukał, pomieszkiwał u znajomych, u rodziców. Ciągle był w ruchu. Sam twierdził, że jego dom jest tam, gdzie powiesi swoją czapkę. Zresztą bardzo je lubił. Stąd wzięło się jego przezwisko – Czapkins. W pewnym momencie trafia do domu Kondrackich i od tego momentu jego życia zmienia się. Godzinami rozmawia z profesorem, który opowiada mu o odległych krajach. Coraz bardziej rozumie, że właśnie tego pragnie. Widzi w tym wszystkim dla siebie szansę.

Jego pierwsza żona powie o nim:

„On był w tym wszystkim trochę kanciasty. […] Tomek czuł się inny, gorszy.”

Tomasz Mackiewicz był człowiekiem czynu, słowa wprowadza w życie.

I tak się wszystko zaczyna…

Duchowe nawrócenie.

„W sumie poszwendałem się po Azji przez rok, bez kasy, czasem na nielegalu przekraczałem granice. Kazachstan, Rosja. Ta wyprawa pokazał mi, że nie ma się czego bać, że świat stoi otworem, można próbować.”

Podczas swojego pobytu, pracował między innymi u doktor Heleny Pyz, w ośrodku dla trędowatych w Indiach. Kochał podróżować na rowerze. Pewnego razu, kiedy kończyła mu się wiza, musiał udać się do odległego o 2500 kilometrów Bangladeszu. Co robi Tomasz? Wsiada na rower i po prostu jedzie. Wszyscy się martwią. Nikt nic nie wie, a Tomasz jest w swoim żywiole.

Wielu twierdziło, że Tomasz w Indiach nawrócił się, ale z książki wynika, że nigdy nie był zanadto religijny. Siostra jego pierwszej żony – Małgosia Sulikowska, twierdziła, że bliżej było mu do buddyzmu, a wiadomości na temat nawrócenia są naciągane.

Według mnie nawrócenie w istocie mogło nastąpić, ale nie miało żadnego związku z religią, ale duchową przemianą. Bo niewątpliwie wyprawa do Indii, Tomasza przemieniła. Uwierzył, że można coś zrobić i dla mnie jest to po prostu prosty, ale też piękny przykład o tym, co w życiu możemy, a czego nie. Nie miał pieniędzy – pojechał. Nie znał kraju – pojechał. Brakowało mu wszystkiego – pojechał. Dlaczego? Bo chciał.

Niestety my tak nie potrafimy, a wielu z nas jest zagubionych. W przeciwieństwie jednak do Tomasza, my nie szukamy, ale siedzimy i narzekamy, oczekując, że „samo przyjdzie”.

góry

Źródło: www.tvp.info

Zachłyśnięcie się górami.

„Wszystko zaczęło się wtedy, gdy poznałem Marka Klonowskiego” – powiedział Tomasz Mackiewicz i trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Poznaje go pewnego dnia w Irlandii, do której wyjeżdża razem z żoną Joanną i w której znajduje swój drugi dom. W międzyczasie po raz pierwszy Tomek próbuje również wspinaczki skałkowej i wszyscy, którzy go obserwują, zgodnie twierdzą, że ma talent. Mówią o nim, że płynie, a nie chodzi. To tylko jeden z wielu talentów do wspinaczki, jakie posiadał.

Innymi było m.in. bardzo dobre rozeznanie się w terenie oraz zadziwiająca wydolność, która pozwała mu wytrwać na wysokościach dłużej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Ta sama zdolność w przyszłości miała go zgubić…

Razem z Markiem Klonowskim zdobywają najwyższy szczyt Kanady Mount Logan, gdzie dla Tomka rozgrywa się właśnie przygoda życia. Marek to już bardziej doświadczony wspinacz. Zdobywca m.in. Elbrusa i Denali po podróży autostopem od Nowego Jorku do Alaski.

Następny cel? Chan Tengri.

Zobaczcie proszę reakcję babci Tomka na wieść o jego kolejnej podróży. Teraz, kiedy wiemy już, co stało się na zboczach Nanga Parbat, jej słowa nabierają głębszego znaczenia…

Oczywiście zdobywa go, ale nie bez trudności. Wyprawa ma dla niego jednak wymiar o wiele większy. Na szczyt – w małym pudełeczku – zanosi prochu swojego zmarłego dziecka. To również zostało uwiecznione na nagraniu, na którym widać bardzo wzruszonego Tomka

Mistyczna relacja z Nanga Parbat.

Związek Tomasza z „Nagą Górą” był bardzo osobisty. Traktował ją nie tylko, jako coś do zdobycia. Dla niego wejście na nią było celem samym w sobie. A świadczyć o tym może fakt, że próbował wejść na nią siedem razy.

Za siódmym mu się udało… Ale góra wzięła swoją ofiarę. Pozwoliła się zdobyć, ale zwycięzcę zebrała ze sobą…

Piękne są słowa księdza, który znał rodzinę Mackiewiczów. Powiedział je do Witolda – ojca Tomasza:

„Ja Ci nawet nie będę składał kondolencji. Tomek pozostał tam, gdzie ulokował swoją wielką miłość – Na Nadze. Ja się, Witold, zawsze modlę: jeśli śmierć, to tylko przy ołtarzu.”

Kolejna lekcja, jaką wszyscy powinniśmy poznać. To może być dla wielu zbyt mocne, a już na pewno dla wielu nieosiągalne, ale jeśli ginąć, to w imię tego, w co się wierzy…

Nie będę rozwodził się na temat tego, co wydarzyło się na Nanga Parbat. O tych wydarzeniach wciąż możecie przeczytać w Internecie. Znajdziecie tego bez liku. Zamiast tego, chciałbym jeszcze poświęcić parę słów Tomkowi.

Outsider w każdym calu.

Tomasz Mackiewicz był niewątpliwie outsiderem i postacią niezwykle barwną, ale pod pewnym względem też tragiczną. Wyłania nam się obraz człowieka, który nie godził się na panujący na świecie porządek. Odrzucił środowisko górskie, choć nie można oprzeć się wrażeniu, że to ono pierwsze odrzuciło jego. Konflikt na linii Mackiewicz – PZA, eskalował i przybierał przeróżne postacie. Ci drudzy strasznie ignorowali jego oraz Marka Klonowskiego. Uważali ich za niedoświadczonych nowicjuszy, dlatego że nie mieli praktyki w Tatrach, czy Alpach.

A Mackiewicz miał po prostu swój własny styl i to trzeba mu oddać.

W mojej ocenie Tomasz Mackiewicz był outsiderem wiecznie poszukującym siebie. Szukał sensu życia i ten sens znalazł na Nanga Parbat. To ją wyjątkowo ukochał. Nawet wtedy, gdy Simone Moro, jako pierwszy człowiek w historii zdobył ją zimą, Tomek nie poddał się. Walczył dalej i to może tylko świadczyć, że nie chodziło mu wyłącznie o zaszczyty i bycie najlepszym.

On to po prostu kochał.

Nie był oczywiście bez wad. Skłócił się ze swoim przyjacielem Markiem Klonowskim. Zarzucał Simone Moro kłamstwo w kwestii zdobycia szczytu. Związał się z drugą kobietą, która potem została jego żoną.

Ale w świetle tego wszystkiego, Tomasz Mackiewicz, nie był człowiekiem, który robiłby to z czystej nienawiści, złości, czy niechęci. On po prostu taki był. Na swój sposób uroczy, ale też inny i wyobcowany.

Góry – Jego miejsce na Ziemi.

Góry dały mu wolność. To w nich szukał siebie. To na Nanga Parbat odnalazł swój sens życia. Myślał o niej, mówił. On nią żył.

Historia jest tym bardziej tragiczna, że Tomasz Mackiewicz wydaje się po prostu normalnym, zwykłym człowiekiem. Takim jak ja, czy Ty drogi czytelniku. Prosty, miły i uśmiechnięty. Nie mam zamiaru się tego wstydzić, ale oglądając filmiki na YouTube z jego życia, w oku kręci się łza. Zresztą… Spójrzcie sami, chociażby na to krótkie nagranie:

Tomasz Mackiewicz właśnie taki był i nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak mógłbym go jeszcze inaczej określić.

„Jestem tego pewny, w głębi duszy o tym wiem, że gdzieś na szczycie góry, wszyscy razem spotkamy się”

Książki to piękna sprawa, prawda? Żałuję, że wciąż nie dla wszystkich. Mam jednak nadzieję, że po tym tekście, wielu znajdzie coś dla siebie. Zgadzam się z Wisławą Szymborską, która powiedziała, że czytanie to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. W pełni się z tym zgadzam. Dlatego zapraszam Was do czytania tego tekstu, a ja i czekająca na mnie książka, idziemy się świetnie bawić!

(Przepraszam. Nie mogłem się powstrzymać przed nadaniem tak „chwytliwego” tytułu. Tak naprawdę – nic nie musisz).


Tym tekstem chcę wyjść naprzeciw tym, którzy poszukują naprawdę dobrych i ciekawych książek, a nie chcą brnąć przez setki pozycji. Dziś chciałbym zaprezentować Wam trzy książki, które według mnie zasługują na szczególną uwagę. Ci, którzy oczekują, że znajdą się tam same pozycje o rozwoju osobistym, mogą się delikatnie zdziwić!

książka

Oczywiście poniższe pozycje to tylko kropla w morzu pozostałych tytułów. Poza tym wiele książek, których pożądam, wciąż widnieją na liście „do przeczytania” . Tak naprawdę te tytuły, które przeczytałem, stanowią niewielki ułamek tych, które są nadal przede mną. Zdaję więc sobie sprawę, że moja poniższa lista już teraz mogłaby być co najmniej dłuższa o kilkanaście tytułów. Gdybym miał dodać jeszcze książki, których nie przeczytałem, a które są polecane, to prawdopodobnie… Tekst ten nigdy by się nie kończył.

Książki są moją miłością. Jest wiele pozycji, które chciałbym, aby każdy z nas przeczytał przynajmniej raz w życiu. Jednak trzy poniższe wywarły na mnie naprawdę bardzo dobre wrażenie i zapadły mi  na długo w pamięci. Z tego więc powodu uważam, że są one godne Waszej uwagi.

Możecie po nie sięgać bez żadnych przeszkód. Nie zawiedziecie się.

Łukasz Grass – „Najlepszy”.

Jest to pozycja, którą przeczytałem nie tak dawno temu i na której temat powstała nawet recenzja, którą znaleźć możecie TUTAJ. Dla mnie jest to książka kompletna. Odpowiednia zarówno dla sportowców, ludzi pragnących spełniać swoje wielkie marzenia, jak i dla upodlonych przez życie. Znajdziecie w niej wszystko. Począwszy od bardzo bezpośrednich słów i opisów rzeczywistości z perspektywy narkomana, poprzez walkę z nałogiem, która zbyt często kończyła się fiaskiem, a skończywszy na pokonaniu własnych ograniczeń i zostaniu Mistrzem Świata w podwójnym Ironmanie (11km pływania, 360km jazdy na rowerze i 84km biegu).

jerzy górski

Źródło: www.gp24.pl

Opowieść, jaką serwuje nam autor, opowiadana jest z perspektywy głównego bohatera. Jerzy Górski – bo to o nim tutaj mowa, przeszedł w swoim życiu wszystko. To, co ukazuje się naszym oczom, momentami przyprawia o ciarki na całym ciele. Chwilami czujemy się, jakbyśmy czytali zwykła, fikcyjną powieść… Jednak wszystko to, co książka przedstawia, jest prawdą. To była rzeczywistość Jerzego Górskiego. Brudna, brutalna i pozbawiona widoków na przyszłość.

Jednak właśnie dlatego, że Jerzy Górski zdołał z tego wszystkiego wybrnąć, pomimo znalezienia się na kompletnym dnie swojego życia, powoduje, że z czystym sumieniem mogę tę książkę polecić każdemu.

Uwaga! Ta książka może Cię zmienić!

Chciałbym, aby każdy z nas przeczytał ją przynajmniej raz w życiu, bo jestem przekonany, że czasami lamentujemy i płaczemy, użalając się nad swoim losem. Gwarantuję Wam, że ta książka zmieni postrzeganie Waszego położenia. Dzięki niej zrozumiecie, że nie jest z wami nawet w połowie tak źle, jak było z Jerzym Górskim. Ponadto jest to opowieść o niesamowitej determinacji. Jak to zostało wspomniane w książce – tylko najlepsi wychodzą z nałogu. I bohaterowi tych zdarzeń, to się udało. Chciał być najlepszy. Walczył o to ze wszystkich sił i podołał. Wyszedł z nałogu, stał się Mistrzem Świata i pokonał własne demony.

Ta książka to opowieść dla każdego. Nie chodzi o to, że ona motywuje lub inspiruje. Zwyczajnie pokazuje nam, że tak naprawdę nigdy nie jest za późno na walkę za siebie i swoje marzenia. Każdy z nas może zrobić to, co tylko chce. Każdy z nas może być najlepszy.

„Każdy z nas ma w sobie demony i anioły, złe i dobre wilki. Tylko od ciebie zależy, którego będziesz karmić. Nie jesteśmy kryształowi.”

„Obudź w sobie olbrzyma” – Anthony Robbins

Tego pana chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Jest to człowiek, który w światku głównie rozwoju osobistego zyskał sobie dozgonną renomę oraz szacunek w oczach wszystkich. Jego książka „Obudź w sobie olbrzyma” to prawdziwy bestseller, ale nie znalazła się w tym gronie tylko z tego powodu. Fakt jej popularności także o czymś świadczy, ale wybrałem ją do tej trójki z innych przyczyn.

obudź w sobie olbrzyma

Źródło: www.businessinsider.com

Dla mnie jest ona skarbnicą wiedzy. Wiele książek z zakresu rozwoju osobistego skupia się zazwyczaj na jednej lub maksymalnie dwóch myślach przewodnich. Przykładowo mogą to być takie zagadnienia jak planowanie swojego życia, walka ze zmartwieniami lub przezwyciężanie słabości. „Obudź w sobie olbrzyma” posuwa się o krok dalej. Skupia się w pełnym wymiarze na naszym wnętrzu, czyli miejscu, gdzie początek mają wszystkie procesy, opisywane w innych pozycjach z tej dziedziny życia.

Tak więc jestem zdania, iż ta książka może stanowić świetny punkt wyjściowy dla każdej innej lektury tego typu. Nawet jeśli nie zamierzacie czytać nic więcej i „Obudź w sobie olbrzyma” ma stanowić zarówno punkt wyjściowy, jak i końcowy, to zdecydowanie ją polecam.

Co w niej znajdziemy?

Informacje, wiadomości oraz także ćwiczenia i techniki, zapamiętacie na bardzo długo. To, czego się tam dowiecie, może realnie wpłynąć na Wasz światopogląd, sposób myślenia, a w konsekwencji – całe Wasze życie. Książka jest napisana bardzo umiejętnie, podzielona na przejrzyste rozdziały, a to, co najbardziej mi się w niej podobało to konkretne informacje. Autor nie lawiruje między pięknymi słowami, które niewiele wnoszą do życia. Otrzymujemy od niego jasne wskazówki, jak możemy zmieniać swoje życie na lepsze. Wystarczy, że wprowadzimy je w życie.

Zanim jednak zaoferuje nam klarowną pomoc, wszystko pięknie tłumaczy. Wyjaśnia rolę stawiania sobie pytań, a następnie podaje nam ich przykłady, którymi możemy się śmiało posługiwać. Wskazuje na wagę stosowanego słownictwa, a potem okrasza to wszystko praktycznymi wskazówkami. Cała książka jest prawdziwą skarbnicą wiedzy, dzięki której możemy odnaleźć siebie i swój życiowy cel.

Napisana została prostym, plastycznym językiem. Autor używa wielu porównań, opisuje swoje własne, życiowe doświadczenia, a dzięki temu my – czytelnicy, jeszcze lepiej możemy zrozumieć jego myśl. „Obudź w sobie olbrzyma” to zdecydowanie książka, która może pomóc nam zbudzić, czającego się w nas, rekina sukcesu.

(Uwaga! Nie jest to jednak książka psychologiczna, dlatego do pewnych informacji radzę podchodzić z należytym dystansem człowieka, potrafiącego myśleć krytycznie).

Zdecydowanie warto poświęcić na nią kilka długich wieczorów. Na pewno nie będzie to czas zmarnowany.

„Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię w swojej pracy, jest możliwość rozwikłania tajemnicy ludzkiego zachowania, co pozwala mi proponować prawdziwie skutecznie rozwiązania ludzkich problemów.”

„Złodziejka Książek” – Markus Zusak.

Trochę się głowiłem, czy umieszczenie tutaj tej książki jest dobrym wyborem. W końcu wygrały ze mną emocje i stwierdziłem, że ona także zasługuje na swoje miejsce w tym zaszczytnym gronie.

O ile wcześniej wymienione książki nastawione były bardziej na fakty, tak ta pozycja jest zgoła inna. „Złodziejka książek” jest tytułem, który śmiało możecie czytać pod ciepłym kocem, w cichym domowym zaciszu, z kubkiem gorącej herbaty pod ręką. To jest właśnie ten typ książki. W niej górę biorą emocje i zaufajcie mi, że nie przypominam sobie żadnej innej książki, które wywołałaby je we mnie w tak ogromnej ilości.

złodziejka książek

Źródło: www.ddob.com

Może nie powinienem o tym mówić, ale była to do tej pory jedyna książka, jaką przeczytałem w całym swoim życiu, na której zdarzyło mi się płakać. Kilkunastoletni chłopak płakał przed kilkuset stronicową książką. Śmieszne? Jeśli jej nie czytaliście, może Wam się to takie wydawać. Jednak zapewniam Was, że zmienicie zdanie, gdy po raz pierwszy po nią sięgniecie.

Emocje wezmą górę.

Właśnie z tego powodu znalazła się ona na tej liście. Uważam, że potrafi ona wywołać w człowieku naprawdę szczere emocje, czego przecież tak bardzo na co dzień nam brakuje. Nie ukryjecie przed nią niczego. Jeśli jesteście wrażliwi – będziecie płakali. Jeśli nie – zmusi Was ona i tak do głębokiej refleksji, i smutku wywołanego losem głównej, nastoletniej bohaterki – Liesel Meminger.

Nie będę zdradzał Wam nic z fabuły. Jednak aby nakreślić Wam jej ogólny zarys, napiszę tylko, iż wydarzenia rozgrywają się w latach poprzedzających II wojnę światową, w czasie jej trwania oraz zachodzi w niej również mały epizod już po wojnie. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, która zakochała się w książkach, pomimo tego, że na początku nie umie czytać. Poznajemy jej życie w rodzinie zastępczej, jej relacje z przybranym ojcem oraz matką, i jej własny, wewnętrzny świat… Do tego otrzymujemy jeszcze bardzo niestandardowego narratora, który patrzy na Liesel oraz jej świat z góry i czeka… Na swoją kolej.

Trudno jest opisać to, co ta książka ma do zaoferowania w kilku słów. Zaufajcie mi po prostu, że warto po nią sięgnąć. Emocje, które targały mną podczas jej czytania, pamiętam doskonale do dziś, mimo że minęło już od tego momentu kilkaset dni. „Złodziejka książek” jest zdecydowanie tytułem niesamowicie emocjonalnym i umiejącym obudzić w nas duszę człowieczeństwa.

Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że oglądałem także film stworzony na podstawie książki. I wiecie co? Jest równie piękny. Jest po prostu przepiękny i nie spotkałem się z wieloma książkowymi adaptacjami filmowymi, które dorównywałyby temu, co znaleźć możemy na kartkach książki. Polecam Wam więc zarówno książkę, jak i film.

Przygotujcie sobie tylko opakowanie chusteczek. Będzie potrzebne.

„Jak niemal każde nieszczęście historia zaczęła się szczęśliwie.”

Możecie już iść. Książki na Was czekają!

Powyższe książki to tylko niewielka namiastka tego, co śmiało mógłbym tutaj jeszcze dodać. Jestem jednak przekonany, że „Najlepszy”, „Obudź w sobie olbrzyma” oraz „Złodziejka książek” mogą wzbogacić nas wszystkich na płaszczyźnie człowieczeństwa. Dlatego dokonałem takiego, a nie innego wyboru. Z czystym sercem polecam je każdemu. Każda z nich jest na swój sposób inna.

książki

  • „Najlepszy” to prawdziwa opowieść o odwadze i wychodzenia z życiowego rynsztoku.
  • „Obudź w sobie olbrzyma” to kompendium wiedzy dotyczące naszego wnętrza, które może pomóc nam rozwiązać wiele życiowych problemów.
  • „Złodziejka książek” natomiast, to książka opisująca przepiękną historię, która wyzwoli nasze prawdziwe emocje i ukaże nasze człowieczeństwo.

Cieszę się, że mogłem podzielić się z Wami kawałkiem mojego własnego, czytelniczego świata. Mam nadzieję, że i Wy staniecie się orędownikami powyższych tytułów. Po raz kolejny dziękuję Wam, że wpadliście zapoznać się z moimi słowami, a teraz uciekajcie czym prędzej, poznać słowa, które zostały zapisane na kartkach, wskazanych przeze mnie książek.

Miłego czytania!

Jerzy Górski i jego historia jest nieprawdopodobna. „Najlepszy” to książka właśnie o nim i jego życiu, które wisiało na włosku, ale udało mu się przetrwać. Sięgnął szczytu swoich możliwości, ale zanim do tego doszło musiał wiele przejść. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak to jest sięgnąć dna, poleżeć na nim będąc zbrukanym i posiniaczonym, a następnie odbić się i wrócić w glorii oraz chwale, to trafiliście w doskonałe miejsce.

Nastał poniedziałek. Kolejny piękny tydzień września. Aby umilić Wam trochę świadomość, czekających Was wyzwań w ciągu kolejnych dni, przychodzę do Was z recenzją. Nie będzie to jednak opis zwykłej książki. Wszystko, co zostało w niej napisane, wydarzyło się naprawdę, choć momentami może nam się to wydawać wielce nieprawdopodobne. Pozwól więc czytelniku, że pomogę Ci, zapoznać się z życiem człowieka, którego historia przyprawia o dreszcze. Nie pytam, czy jesteś gotowy, bo na to, co usłyszysz, gotowym być się zwyczajnie nie da.

„Drogi czytelniku, jeśli wytrwasz do końca tej powieści, to życzę Ci dużo sukcesów i znalezienia takiej pasji, która będzie Cię prowadzić przez życie.” – Jerzy Górski

infografika - wprowadzenie

„Najlepszy”.

Autorem książki pt. „Najlepszy”, którą dziś bierzemy na nasz subiektywny celownik wrażeń, jest Łukasz Grass. Cieszę się, że książkę o tej tematyce napisał człowiek, który ma z nią wiele wspólnego. Oczywiście mówię tutaj o aspektach czysto sportowych. W końcu autor, tak jak i główny bohater książki, również jest związany z triathlonem. Myślę, że dzięki temu mógł o wiele lepiej zrozumieć wiele poruszanych kwestii.

Jerzy Górski to człowiek nietuzinkowy. Jest organizatorem imprez triathlonowych oraz biegowych. Prezesem Centrum Sportowego „Głogowski Triathlon” oraz byłym członkiem Polskiego Związku Triathlonu. Na swoim koncie ma zwycięstwo w prestiżowych zawodach (nazywanych ówcześnie Mistrzostwami Świata) Double Ironman w Alabamie, w 1990 roku. Zawody te sprowadzały się do pokonania prawie 8 kilometrów pływania, 360 kilometrów jazdy rowerem oraz 84 kilometry biegu. Dystans ten pokonał w czasie 24 godzin 47 minut oraz 46 sekund. Ponadto brał również udział m.in. w maratonie Nowojorskim, kalifornijskim biegu Western States Endurance Run, czy w Ultramanie, w 1995 roku (10 km pływania, 421 km jazdy na rowerze, 84  km biegu).

Jerzy Górski

Źródło: www.weekend.gazeta.pl
Na zdjęciu: Jerzy Górski

Dobrze. Tyle z wprowadzenia. Najciekawsze dopiero przed nami. Trzymajcie się i zapnijcie pasy. Będzie mocno, ostro i brutalnie. Bez przebierania w słowach, czyli tak, jak cała ta książka została napisana.

„Odgłosy wołania o pomoc i uderzenia butów o metalowe schody więzienia słyszałem jakby z oddali, przytłumione. Zacząłem tracić przytomność. Przed oczami przewijał mi się film z życia. Ktoś cofał taśmę, a ja widziałem wszystkie okropności, które doprowadziły mnie do tego miejsca. […].

Umierałem.”

Obiecujące początki.

Książka rozpoczyna się od dość klasycznego wprowadzenia. Poznajemy świat małego Jurka. Świat, który sprowadzał się wtedy do życia w Legnicy, czyli miasta, gdzie się urodził, gdzie się wychował i gdzie również stoczył się na dno. Narratorem całej historii spisanej w książce jest sam Jerzy Górski. Stosuje narrację pierwszoosobową, co jeszcze bardziej potęguje możliwość zajrzenia do jego własnego, wewnętrznego świata. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie, jakby nie czytał, ale rozmawiał z siedzącym tuż obok niego bohaterem książki.

Już na początku otrzymujemy obraz chłopaka, który nie boi się życia. Jest odważny i ma zadziwiającą zdolność udowadniania wszystkim, że jest najlepszy. W początkowych latach ta cecha uwidoczniła się w jego zaangażowaniu najpierw w tenis stołowy, a następnie w jego pierwszą, znaczną miłość – gimnastykę.

„Zakochałem się w gimnastyce. Miałem wszelkie fizyczne predyspozycje do tego sportu. […]. Najważniejsza była sala gimnastyczna. Niestety, nie dla ojca, który chciał, żebym został mechanikiem samochodowym i w przyszłości otworzył warsztat.”

Na pierwszym kartkach książki, dostrzegamy poważny dysonans między młody Jurkiem, a jego ojcem, który miał wobec niego inne plany. Kolejne strony, tę różnicę będą między nimi jeszcze mocniej pogłębiać i jak wielokrotnie zostanie to wspomniane – przemoc nie ograniczała się tylko do potyczek słownych…

„Make love not war”

Wszystko zaczęło się niewinnie. W zasadzie czytając słowa Jerzego Górskiego, schemat jego upodlenia był bliźniaczo podobny do tego, co można zaobserwować w dzisiejszym świecie. Pierwsze były papierosy. Jedno niewinne zaciągnięcie. Potem był już cały, wypalany z dala od rodzicielskiego, a zwłaszcza ojcowskiego oka. Następnie paczka, dwie… Doszło do tego, że zasypiał i budził się z papierosem w zębach, a większe zdziwienie budził widok, kiedy nie palił, niż gdy palił. Nawet wśród rodziny.

Papierosy jednak nie wystarczyły. Przyszedł czas na zażywanie leków, tabletek, a nawet wąchanie kleju Butaprenu. Teraz może nam się to wydawać co najmniej dziwne, ale pamiętamy, że były to lata dominacji tzw. Dzieci Kwiatów. Przynajmniej na zachodzie. Znacie to słynne powiedzenie, wspomniane wcześniej w nagłówku?

„Make love not war”

To ono stało się myślą przewodnią młodego, nastoletniego Jurka Górskiego i jego kolegów, którzy w następnych latach pod przykrywką chęci „wyróżnienia się”, wpadli w sidła potwornego nałogu, upodlenia i lekkomyślnego igrania ze śmiercią.

terapia

Źródło: www.weekend.gazeta.pl Fot. archiwum prywatne
Na zdjęciu: Jerzy Górski (drugi od prawej) podczas terapii w Monarze.

Przebywanie w nieodpowiednim towarzystwie, chęć ucieczki od świata dorosłych, problemy w szkole i niechęć do jakiejkolwiek edukacji, bieda w domu, w którym nie miał nawet własnego pokoju i musiał spać z matką, konflikty z ojcem i przede wszystkim poczucie przynależności do wspólnoty innych, zagubionych i młodych ludzi, doprowadziła go do roku 1969. Miał wtedy zaledwie 15 i był zachłyśnięty ruchem hippisowskim. Kwieciste koszule, dżinsy z szerokimi nogawkami… To wszystko upodobał sobie młody Jerzy Górski. Tak samo, jak morfinę, której „pierwszy strzał” rozlał się po jego ciele w niedzielne południe.

Staczanie się na dno…

Od tego momentu wszystko zdaje się toczyć szybko. Przynajmniej dla czytelnika, bo nie wyobrażam sobie, co musiał czuć w tamtym okresie bohater książki „Najlepszy”. Jerzy Górski stał się narkomanem. Pierwszy zastrzyk z morfiny nie wystarczył. Następnego dnia przyszedł kolejny, a z upływem kolejny dni, tygodni oraz lat, nic się w tej materii nie zmieniało.

film

Źródło: www.nypff.com
Na zdjęciu: Kadr z filmu. Jakub Gierszał (Jerzy Górski), Arkadiusz Jakubik (kierownik basenu/trener), Kamila Kamińska (Ewa/dziewczyna Jerzego).

„Najlepszy” serwuje czytelnikowi piekielny obraz oddziaływania używek i narkotyków na organizm człowieka. To, co dzieje się po nich z człowiekiem jest wprost nie do wyobrażenia. Piszę to, co najmniej tak, jakbym sam tego doświadczył, ale właśnie tak działa ta książką. Te odczucia i świadomość pojawiła się po jej przeczytaniu. Jej zrelacjonowanie i opisanie oznaczałoby napisanie przeze mnie recenzji nie na kilka minut czytania, ale co najmniej na kilkadziesiąt. Mnogość sytuacji, wydarzeń, które wstrząsają czytelnikiem, jest tak wielka, że nie sposób jest je tutaj wszystkie wymienić.

Człowiek zniszczony przez siebie samego.

Jerzy Górski stał się narkomanem, który trwał w swoim nałogu przez 14 lat. Wielokrotnie trafiał do Szpitala Psychiatrycznego oraz więzienia. W zasadzie okres jego walki z nałogiem (choć walką tego nazwać nie można) sprowadzał się do nieustannego podróżowania między szpitalem a więzieniem, z maleńką przerwą na kolejny napad na aptekę i oczywiście następne, coraz to już liczniejsze zastrzyki z morfiny, które wyniszczały go każdego, kolejnego dnia. Nawet w szpitalu nie powstrzymywał się od wstrzykiwania sobie kolejnych dawek narkotyku, który dostarczali mu, jego wspaniałomyślni znajomi.

W pewnym momencie morfina przestała wystarczać. Zaczęło się prawdziwe igranie ze śmiercią. Nadeszła pora na heroinę i to na dodatek z wątpliwej, własnej produkcji. To właśnie ona zabiła wiele osób, których Jurek sam znał, nie wspominając o tych, których poznać nie zdołał. Wiecznie igrał z policją. Stał się znany w całej Legnicy i terenach do niej przyległych. Każdy narkoman i największy możliwy miejski ćpun znał Jurka Górskiego, a on znał ich. Znała go także policja, z którą doszedł do tak „zażyłych” relacji, że w przypadku kiedy okradano kolejną aptekę lub dokonywano kolejnego przestępstwa, zawsze najpierw pukano do drzwi mieszkania państwa Górskich.

autor

Najlepszy we wszystkim.

Nigdy nie wydał swoich kolegów. To właśnie jego zadziwiająca lojalność oraz wcześniej wspomniana chęć bycia najlepszym, nierzadko nastręczała mu wielu kłopotów. Z drugiej jednak strony, zyskiwał sobie takim zachowaniem ogromny szacunek i trudno się nie zgodzić z tym, że i te cechy pomogły mu się wyrwać z nałogu.

Zanim jednak do tego doszło, co najmniej raz próbował się zabić. Co najmniej raz próbował się powiesić i co najmniej dwa razy nie zakończył swojego życia przypadkowo. Najpierw połknął metalowy przedmiot owinięty chlebem, aby tylko trafić do szpitala i opuścić więzienie. Kiedy nie poskutkowało, wstrzyknął sobie gorącą czekoladę tuż pod żebra. Ten ostatni wyczyn doprowadził go prawie do śmierci i stanowił niejako czynnik, który zaczął powoli przechylać szalę goryczy.

Jerzy Górski miał dość. Jednak jak każdy człowiek uzależniony, targały nim ogromne sprzeczności. Chciał skończyć zażywać narkotyki, ale wiedział także, że nie może bez nich żyć. Jak więc z tego wybrnął? Chciał być najlepszy. I jeśli do tego momentu był najlepszy w ćpaniu, tak zupełnie przypadkowo znalazł coś, w czym mógł uwidocznić swój niespotykanie twardy charakter.

„To było prawdziwe szorowanie dna. Na wielu spotkaniach motywacyjnych słyszy się, że trzeba sięgnąć prawdziwego dna, aby się podnieść. Ja nie sięgnąłem dna, tylko przypierdoliłem w nie z takim impetem, że ślady zostaną mi do śmierci.”

Nowa droga życia.

Odmienił go Monar. Stowarzyszenie założone przez Marka Kotańskiego, o którym po raz pierwszy usłyszał… w więzieniu. To właśnie tam się wybrał po jednym, ze swoich przymusowych odwyków i to właśnie tam po raz pierwszy poczuł się częścią wspólnoty. Pomogły mu reguły, jakie tam panowały. Nikt go tam nie przetrzymywał, a członkowie społeczności leczyli się sami. Poprzez pracę, zajęcia i ogólną świadomość, że to wszystko robią tylko z własnej i nieprzymuszonej woli.

Najlepszy

Źródło: www.zblogowani.pl

W tym momencie „Najlepszy” zaczyna pokazywać inną rzeczywistość. Ukazuje się naszym oczom Jerzy Górski nie, jako najlepszy człowiek w braniu narkotyków, ale najtwardszy człowiek, jaki widział ówczesny, sportowy świat. Zakochał się najpierw w bieganiu. Nie były to łatwe początki. Codziennie zgodnie z regułami Monaru musiał przebiegać prawie 2 kilometry. Problemem dla jego wyniszczonego ciała było przemaszerowanie szybkim tempem kilkudziesięciu metrów.

Czy się jednak poddał?

Nie. Przecież był zawzięty, pamiętacie? Znalazł coś, w czym mógł być najlepszy i zrobił to. Rozumiecie tę sytuację? Całe czternaście lat zażywania narkotyków, które powinny go zabić, doprowadziły go do miejsca, w którym chciał zostać najlepszym w sporcie. Najpierw było to bieganie. Potem dołączył do tego jeszcze rower, aby na końcu nauczyć się pływać i zdecydować się na triathlon.

„Przez chwilę leżałem bez ruchu. »Cienias? Kurwa, nie jestem cieniasem!« Zawsze byłem najlepszy. We wszystkim. Zerwałem się z łóżka.”

To kolejna strona tej książki, która ma niejako dwie twarze, ale możemy określić je tym samym epitetem.

NIEPRAWDOPODOBNE.

Jak to możliwe?

Najpierw okres kompletnego pochłonięcia przez narkotyki, a potem czas nieustannej walki ze swoimi słabościami, tykającym zegarem na mecie i wciąż powracającymi pokusami do alkoholu, papierosów i narkotyków. Słowa, które przekazuje nam Łukasz Grass i jego książka, są niespotykane. Powiedzenie o nich, że są inspirujące, byłoby kompletnym zbesztaniem jej przekazu. Czegoś takiego nie da się zwyczajnie wytłumaczyć i czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Łukasz Grass

Żródło: www.plejada.pl
Na zdjęciu: autor Łukasz Grass

Bo jak można wyjaśnić fakt, że organizm Jerzego Górskiego po tak ciężkim etapie zdołał się zrekonstruować i umożliwić mu codzienne, niesamowicie ciężkie treningi oraz start w arcytrudnych zawodach? Jak to możliwe, że lekarze i jego trenerzy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób, ciało narkomana u schyłku życia, który w zaawansowanym stadium nie ważył nawet 50 kilogramów, może zapewnić mu tak wysoki poziom sportowy?

Czy można w jakichkolwiek słowach wyjaśnić jego upór, kiedy jeździł osobiście do największych sław polskiego biegania, kolarstwa, czy pływania, prosząc ich o porady? Czy można jakkolwiek wytłumaczyć, że pomagał mu sam Antoni Niemczak – jeden z najlepszych polskich biegaczy długodystansowych, z którym się zaprzyjaźnił, dzięki swojej szczerości i otwartości? Właśnie to pomagało Jerzemu. Nie bał się mówić o tym, kim jest i jaką drogę przeszedł. Dzięki temu nie odrzucił go nikt, kogo prosił o pomoc. Trenował z zawodowymi kolarzami i podglądał pływaków. Pytał, szukał informacji, a na temat triathlonu potrafił rozmawiać godzinami. Był zapatrzony tylko w jeden cel. Chciał być najlepszy i udało mu się to.

Ironman

Źródło: www.sport.onet.pl
Na zdjęciu: Jerzy Górski podczas zorganizowanych przez siebie zawodach na dystansie Ultraman w Głogowie.

Po wielu perypetiach. Po zorganizowanym przez siebie jednoosobowych, trzydniowych zawodach, gdzie zwerbował w tym celu nawet jednostkę policji, z którą wcześniej miał wiele scysji. Po pokonaniu kilkuset kilometrów – biegnąc, jadąc na rowerze i pływając. Po wielu przygodach w samym Monarze, gdzie był o krok od zdegradowania do pozycji początkowej. Po upływie kilku lat, odkąd zakończył okres przyjmowania narkotyków i jakichkolwiek używek. Po tym wszystkim… Spełnił swoje marzenie.

Jerzy Górski Mistrzem Świata.

On. Chłopak z Legnicy. Narkoman z 14-letnim stażem.

Czy to nie jest opowieść jak z filmu? Czym więc wobec tego wszystkiego są nasze życiowe trudności?

Niczym kochani. Niczym. Wszystko jest możliwe, a „Najlepszy” nam to dobitnie pokazuje.

„Żeby wyjść z narkomanii, trzeba próbować się doskonałym, bo inaczej nie dasz sobie rady, wujek! Przeciętni będą dalej brali. Nie boisz się, kurwa?? Nie masz dupościsku, że ci się nie uda? Bądź doskonały… Bądź NAJLEPSZY.” – Marek Kotański

Historia, której przebić się nie da.

Wiele nie napisałem. Wiele pominąłem. Wiele pozostało niewypowiedziane. Jednak właśnie taka jest ta książka. Sam autor – Łukasz Grass wspomina, że Jerzy Górski i jego życie, to gotowy scenariusz na kilka książek i po jej przeczytaniu, zgadzam się z tym w zupełności. Tak więc i moja recenzja nie jest pełna, ale mam nadzieję, że zawarłem w niej wystarczająca ilość informacji, abyście po nią sięgnęli.

infografika - podsumowanie

Zaufajcie mi, że warto. Dla mnie jest to jedna z najbardziej inspirujących opowieści, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Wobec jej oblicza na znaczeniu nagle straciły wszelkie moje własne przeciwności losu. Już sam fakt, że ktoś, kto przez całe 14 lat zażywał narkotyki, pił alkohol i palił po kilkadziesiąt papierosów dziennie, może zostać Mistrzem Świata i być NAJLEPSZY, powinno być wystarczającym czynnikiem, dla którego ruszycie się ze swojego miejsca i zaczniecie działać.

„Najlepszy” to książka niespotykana. Książka, dzięki której zrozumiecie, że nieważne skąd zaczynacie i dokąd zmierzacie. Najważniejsze jest jednak to, żebyście dalej wierzyli w swój cel i nieustannie do niego dążyli.

„Jeszcze przez chwilę stałem na mecie podwójnego Ironmana i patrzyłem na zegar. Czułem dumę i spełnienie. […]. Zawsze pod prąd, zawsze inaczej, zawsze za głosem serca – od totalnego upodlenia do mistrzostwa. Wreszcie byłem NAJLEPSZY.”

Życzę Wam wszystkim, żeby „Najlepszy” i Jerzy Górski stał się dla Was życiowym przewodnikiem na pełnej trudności drodze do celu. Nic lepszego spotkać Was nie może.

Panie Jurku! Czapki z głów!

#kolejne artykuły