"Macochy" | Fragment powieści - Danuta Awolusi | worldmaster.pl
#

“Macochy” | Fragment powieści

Mam dzisiaj dla was coś wyjątkowego, przynajmniej dla mnie. Fragment powieści „Macochy”, która chwilę temu miała swoją premierę. Możecie przeczytać lub posłuchać! Mam nadzieję, że rozbudzę waszą wyobraźnię historią dwóch sióstr, które dzieli wszystko, ale łączy miłość do mężczyzn obarczonych tak zwaną „przeszłością”.

Ta powieść to wielki kawał pracy i mojego serca. Myślę, że udało się przekazać emocje!

***

Julia przyszła pierwsza. W tym miesiącu prowadziła spotkania, więc musiała mieć nad wszystkim kontrolę. A prawda była taka, że gdzie zbierała się grupa kobiet, tam zawsze wszystko mogło się wydarzyć. Z korytarza dochodził już stukot pierwszych obcasów. Zdążyła jeszcze przeczesać palcami swoje kręcone, rude włosy, poprawić krzesła i usunąć stoliki. Nastawiła wodę w czajniku. Każda z przybyłych mogła się uraczyć szklanką kawy rozpuszczalnej lub owocowej herbaty.
Po chwili w drzwiach stanęły pierwsze uczestniczki spotkania. Ściągnąwszy czapki i kurtki, zajmowały miejsca. Te, które przychodziły tutaj od dłuższego czasu, rozmawiały cicho, wybuchając co chwilę chichotem.
Pojawiła się też jedna nowa. Na pierwszy rzut oka wyglądała na Latynoskę, ale Julia szybko zorientowała się, że ciemna karnacja pochodzi z solarium, a nie z Meksyku, a kruczoczarne włosy, spięte w idealny, gładki kucyk, skrywają inny, zapewne nijaki kolor. Skrzywiła się nieco na widok przedłużanych, zbyt gęstych rzęs i wydatnych ust, pomalowanych matową pomadką. Ta o wiele młodsza od niej dziewczyna, odważnie przejmująca styl niemodnej już Paris Hilton, kojarzyła jej się raczej z wysztafirowaną dziunią.
Skarciła sama siebie w duchu. Ocenianie innych kobiet w tym miejscu było głupie. Każda przychodziła tu przecież z własnym problemem. Stawały się sobie bliskie, choć prawie się nie znały.
W tym samym momencie Nadia wkroczyła na ulicę Studencką w Krakowie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem kamienicę, potem fasadę pobliskiego liceum i w końcu znalazła cel, czyli siedzibę PCK. Serce waliło jej głośno, wyrywało się spod solidnej, puchowej kurtki, sięgającej niemalże do kolan. Musiała przystanąć, by złapać oddech. Wciągnęła w płuca mroźne, smogowe powietrze, zwiastujące chłodnego sylwestra. Nie znosiła Krakowa o tej porze roku. Był dziwnie smutny, poszarzały, jakby zima miała się nigdy nie skończyć.
Ciężkie drzwi czekoladowego koloru wyglądały całkiem przyjaźnie, ale Nadia miała ochotę zawrócić i uciec. To było głupie. Idiotyczne. Cholernie potrzebne, ale nie mogło się udać. Wiedziała przecież, kogo tam zastanie. Oczekiwała krakowskiej patologii, kobiet o przetłuszczonych włosach, z brakami w uzębieniu, ubranych w ciężkie, niemodne swetry z ciucholandu. Szanowne konkubiny, tak o nich myślała. Ona też była konkubiną, ale odrzucała to budzące niechęć słowo, które pojawiało się w telewizji zawsze wtedy, kiedy jakiś potwór zatłukł partnerkę albo wraz z nią znęcał się nad dzieckiem.
Czekała chwilę na przypływ odwagi, a gdy w końcu ją poczuła, dała się ponieść fali. Pchnęła drzwi. Zobaczyła przed sobą sporo krętych, drewnianych schodów. Była w znakomitej formie, pokonała je więc z łatwością, ale nienawidziła pocić się w grudniu. Nie miała czasu nawet na lekkie przeziębienie. Biznes wymagał, by była dyspozycyjna i zawsze przytomna.
Drzwi do pomieszczeń PCK stały otworem. Gdy weszła do środka, jej wątpliwości się spotęgowały. Do diabła, co robi w takim miejscu? Zanim zdążyła sobie odpowiedzieć na to błyskotliwe pytanie, recepcjonistka przywitała uprzejmie:
– W czym mogę pomóc?
– Ja… na spotkanie. Na grupę. Jestem już spóźniona.
– Macochy Polska? Na końcu korytarza i w prawo. Szatnia jest obok pani.
Nadia wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Zastanawiała się, cóż za guru marketingu wymyślił tę chwytliwą nazwę – „Macochy Polska”. Chybione, zważywszy na to, że ona przecież nie jest macochą. I nigdy nie zamierza nią zostać.
*
Anita zrobiła sobie kawę rozpuszczalną. W domu nie wypiłaby podobnej lury, ale musiała nieco się rozgrzać. Usiadła na jednym z krzeseł i wlepiła wzrok w telefon, skrolując ekran idealnie pomalowanym, długim paznokciem (świeżutka hybryda zawsze poprawiała jej humor). W rzeczywistości jednak przyglądała się bacznie każdej kobiecie, która wchodziła do sali. Kilka z nich widziała już ostatnio, z rudą prowadzącą na czele.
Po chwili w progu pojawiła się blada, niska szatynka. Wyglądała, jakby spotkała na korytarzu kogoś strasznego. Może bachora? Bardzo możliwe, przecież po to się tu spotkały. Kręcone włosy, ewidentnie niezadbane w odpowiedni sposób, związała w koński ogon. Anita skanowała jej twarz – szatynka miała ładną, zdrową cerę, ale brak makijażu sprawiał, że wydawała się nijaka. Wrażenie to potęgowały jej dżinsy i szary, zapinany sweter. Zdaniem Anity, tamta wyglądała jak szkolna bibliotekarka z liceum.
Łącznie w sali siedziało sześć kobiet. Gdy wybiła osiemnasta, ruda prowadząca odezwała się pewnym, donośnym głosem:
– Zaczynany. Witam wszystkie panie na kolejnym spotkaniu. Jest nas dzisiaj mało, ale to normalne, jest przecież martwy okres pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. W każdym razie, ja nazywam się Julia i będę dzisiaj przewodniczyć zebraniu. – Uśmiechnęła się, co złagodziło jej rysy i wzbudziło szacunek obecnych. – Widzę, że mamy nową osobę. Skoro tak, zgodnie z tradycją przypomnimy sobie zasady funkcjonowania naszej grupy, żeby wszystko było jasne. Pomożecie? – zwróciła się do pozostałych.
– Wszystko, co mówimy, zostaje tutaj. Nic nie wychodzi poza ten pokój – odezwała się pierwsza kobieta z lewej strony.
– Mówimy sobie po imieniu. Nie oceniamy się nawzajem. Nie klniemy. Osoba prowadząca zawsze ma głos, udziela głosu i może przerwać każdą wypowiedź – wyrecytowała druga.
Ruda Julia z zadowoleniem pokiwała głową.
– Tak, a oprócz tego zbieramy się co miesiąc na kawę i herbatę, czasem jest także coś słodkiego. Za każdym razem mówimy sobie po kolei, co nas spotkało w danym tygodniu i czym chcemy się podzielić. Przepraszam, czy dobrze się czujesz? – zwróciła się do dziewczyny o mysich włosach, którą Anita obserwowała, odkąd tu weszła. Twarz tamtej przypominała płótno, na którym malowała się niepewność.
– Tak. Przepraszam – odezwała się cicho. Odchrząknęła, by nabrać nieco pewności siebie – Chodzi o to, że czuję się jak na terapii dla współuzależnionych. Albo na mitingu AA. – Uśmiechnęła się z bólem.
– A, no to masz rację. Osoba, która nas założyła, miała z tym sporo do czynienia i skopiowała wiele zasad. To wprowadza porządek, bo grupa musi mieć pewne jasno określone normy. Nie musisz się jednak martwić, nie przerabiamy tu kroków ani nic z tych rzeczy. Po prostu rozmawiamy, wspieramy się, robimy wszystko, żeby dojść do ładu z naszymi relacjami z dziećmi partnerów. Z dziećmi, które nie są nasze, ale które musimy widywać, a nawet z nimi mieszkać. Nasza założycielka – Julia błysnęła nieco złośliwym uśmiechem – dziesięć lat temu była gotowa zabić dziecko swojego chłopaka.
Anita wysoko uniosła brwi. Czyżby się przesłyszała?
– Tak, dobrze słyszycie. Kupiła trutkę na szczury i czytała w Internecie, co ma zrobić, żeby się go pozbyć. Malec doprowadził ją na skraj wytrzymałości. Każdy dzień z nim to było piekło. W końcu dosypała mu trucizny do płatków kukurydzianych. Czekoladowych kuleczek, które lubił.
– I? – Anita nie wytrzymała.
– Najpierw poczęstował się nimi jej partner. Po pierwszej łyżce go powstrzymała. Wcisnęła im kit, że płatki się przeterminowały. Facet miał lekkie zatrucie, do końca nie wiadomo, czy właśnie od tego. Potem, w akcie desperacji, założyła forum. Nie na facebooku, to jeszcze nie było modne. I w ciągu kilku godzin od założenia zarejestrowało się dziesięć kobiet. Po tygodniu było ich już czterdzieści. Każda miała problem z dziećmi swojego faceta – tymi z innego małżeństwa albo związku. Każda także czuła się zagubiona, a większość z nich szczerze nienawidziła tych dzieciaków. Okazało się, że rozmowa wiele daje. Potem przyszedł pomysł na spotkania i tak oto od ośmiu lat spotykamy się tutaj. Takie same grupy powstały w Warszawie, Poznaniu i we Wrocławiu. Raz do roku robimy sobie taki zjazd, dla chętnych, połączony z warsztatami terapeutycznymi. Zapraszamy psychologów i pedagogów. No, to tyle tytułem wstępu. Pora na rundkę. Jeśli nowe osoby nie chcą mówić, to nie muszą, ale fajnie byłoby się przedstawić. Kaśka, zaczniesz?
Kaśka, postawna kobieta o lekko zamglonych oczach, miała dosyć monotonny głos, ale i tak wszystkie spojrzenia skierowały się na nią, by uważnie wysłuchać, co chciała powiedzieć.
– Cześć, jestem Kasia, jak już Julia powiedziała. Mam trzydzieści osiem lat. Spokojnie – uśmiechnęła się do Anity – nie trzeba podawać wieku. Na co dzień jestem żoną, mam jedno dziecko z mojego małżeństwa, ale mąż ma jeszcze córkę z pierwszego. Dziewczyna skończyła czternaście lat, przyjeżdża na weekendy i muszę wam powiedzieć, że jestem wykończona. Ta smarkula przechodzi samą siebie. W sobotę zrobiła burdel w kuchni. Udaje wegankę, choć wiem, że u matki na pewno je mięso. Ale u nas nie tyka niczego, co ugotuję, i ciągle bałagani, przygotowując sobie jakieś cholerne kanapki z razowego pieczywa i pasztetu warzywnego. Zwróciłam jej uwagę, a wtedy od razu poszła do ojca, żeby się poskarżyć. Wieczorem gdzieś wyszła, nic nam nie mówiąc. Mąż szukał jej jakiś czas, a jak już znalazł, to go zwyzywała, że po co robi aferę i że ona jest już dorosła. Ale w niedzielę był lepszy cyrk. Oświadczyła, że u nas w domu nie ma żadnej zdrowej żywności, więc specjalnie pojechaliśmy wszyscy do marketu, żeby kupować jarmuż, quinoę, tłoczone na zimno oleje i inne dziwactwa. Wydaliśmy dwieście złotych! Serio! Wiecie, nam się jakoś super nie przelewa, zwłaszcza, że mąż płaci alimenty, a święta kosztowały majątek. A teraz ta mała manipulantka jeszcze nadszarpnęła budżet.
Kasia skończyła, a wśród pozostałych kobiet zapanowało poruszenie. Każda bardzo emocjonalnie komentowała usłyszaną historię, dodając do tego: „u mnie w domu”. Wreszcie Julia musiała wkroczyć do akcji Julia, która poprosiła o ciszę.
– Na gorące rozmowy będzie jeszcze chwila, ale teraz pozwólmy się przedstawić nowej koleżance. Powiesz nam kilka słów o sobie? Nie musisz od razu opowiadać wszystkiego. – Posłała Anicie serdeczny uśmiech.
Wiedziała, że pierwsze słowa na spotkaniu potrafią zakleszczyć się w krtani. Pamiętała swoje początki, kiedy na dzień dobry wybuchnęła niepohamowanym łkaniem.

 

 

Znacie taki scenariusz? Ona poznaje jego. On ma dzieci z poprzedniego związku. Ona postanawia się tym nie przejmować, bo każdy ma prawo mieć swoją historię, poza tym on ma już papiery rozwodowe, więc to przeszłość. Ona szybko się zakochuje i uważa, że jego była żona musiała być straszną strzygą, skoro nie doceniła tak fantastycznego faceta.

Szybko ze sobą zamieszkują, bo on szuka ciepła domowego, a ona nie chce być już singielką, która sama wynajmuje mieszkanie, albo co gorsza – pokój.

Ona chce się ustatkować. Marzy o tym, by mieć kogoś na stałe i móc planować rodzinę. Nudzą ją randki, które prowadzą donikąd. On z kolei uważa, że jest gotowy na nowy związek.

Ona uważa samą siebie za dojrzałą kobietę, która niejedno widziała i niejedno przeżyła. Wie, że skoro on ma dzieci, to na pewno będzie musiała je poznać i zaakceptować, ale, na Boga, to są TYLKO dzieci, jakoś sobie z nimi poradzi. No i będą tylko co drugi weekend. No, może też w wakacje na dłużej, ale gdzie tam wakacje, skoro dopiero się szkoła zaczęła…

Wchodzi w relację z dziećmi pełna optymizmu, bo kiedy on o nich opowiadał, to oczy mu błyszczały. Mówił, że są wyjątkowe i bardzo je kocha. A więc dobry ojciec, to świetny znak, nie bierze kota w worku.

Kiedy jednak się poznają – ona i one, wszystko zaczyna wyglądać inaczej niż się zakładało.

Wszyscy kiedyś ich spotkaliśmy

Takich historii jest bardzo dużo, są stare, jak świat. Roi się od nich w sieci, być może każdy z nas zna jakiegoś małżeńskiego rozbitka, który ciągnie za sobą latorośle. Na naukach przedmałżeńskich mojej koleżanki przytaczano statystki: co trzecie małżeństwo w Polsce kończy się rozwodem, często w ciągu trzech lat od ślubu. A więc na „rynku” kawalerów i panien z odzysku nie brakuje takich, którzy już nigdy nie staną się „zwyczajnymi” singlami. Bo ojciec czy matka nigdy nie będą samotni i nie będą mieć wyłącznie własnych problemów. To oczywiście uproszczenie – samotność dotyka nas przecież w różnych sytuacjach i stanach, nie ma nic wspólnego z naszym statusem.

Kiedy emocje biorą górę

W każdym razie, słuchając różnych historii wokół mnie, a także czytając wpisy kobiet, uderzyło mnie, ogromnie!, jak wielkim ładunkiem emocjonalnym jest zmaganie się z dziećmi partnera. Dziećmi tej drugiej, poprzedniej, najczęściej „głupiej”. Na czym polega to zmaganie? Czy to wyłącznie problemy, czy również jakieś „profity”? Kim stają się „nieswoje” dzieci? A przede wszystkim, co jest najważniejszym pytaniem, jakie sobie zadałam, czy można się publicznie przyznać, że bachory są okropne i spędzanie z nimi czasu to żadna frajda?

Uff, mocne stwierdzenie, prawda? Co za nim stoi? Tyle oburzenia, wątpliwości, próba oceny kogoś, oceny sytuacji, zrozumienia jednej i drugiej strony – jest o czym rozmyślać.

To właśnie te pytania, jak i wstyd oraz złość kobiet, stały się mocną inspiracją do napisania „Macoch”. Tekst pulsuje od emocji, obnaża myśli, ukazuje różne scenariusze. To powieść, w której paradoksalnie każdy, bez względu na to, czy ma dzieci i czy chce je mieć, odnajdzie cząstkę siebie. Dlaczego? Bo to również historia o tym, jak ukrywamy przed sobą swoje słabości, jak zaciemniamy przeszłość, jak przechodzimy do porządku dziennego nad cierpieniem.

macochy, mieć swoją historię

To opowieść o rodzinach, marzeniach, OCZEKIWANIACH. O naszych współczesnych czasach.

 

Kilka dni temu miałam ważną rozmowę. Dotyczyła redakcji powieści, która do waszych rąk trafi jesienią. Stylistyka, powtórzenia, błędy – to trzeba wyczyścić. Zaszczytem była dla mnie praca z naprawdę solidną i zasłużoną redaktorką, która siedzi w branży od dawna. Miło było usłyszeć, że zna mnie z mojego debiutu, który gorąco polecał jej mój pierwszy wydawca, czyli SOL. I kiedy po raz kolejny, od kolejnej osoby, usłyszałam tak ciepłe i ważne słowa, pomyślałam sobie, że to jednak niezwykłe.

Debiutantka

To nie będzie żadna kokieteria, ani też pycha, jeżeli powiem, że miałam świetny, mocny debiut. Pod wieloma względami. Wiecie, w branży wydawniczej można różnie trafić. Czasem, jako debiutant, jest się traktowanym z góry. Czasami podpisze się głupią umowę. Czasem nie można liczyć na zaangażowanie w promocję, na swoje pięć minut, bo wydawnictwo pędzi z kolejnymi premierami i nie ma czasu na zbytnią drobiazgowość. A czasem napisze się głupią książkę, która zostanie wydana, choć nie powinna.

Nie chodzi o to, że branża wydawnicza jest zepsuta i zła. Nie, to po prostu trudny, bardzo nieprzewidywalny i kosztowny biznes. Poza tym, pracują w nim tylko ludzie, a ci ludzie nie zawsze są mili i pomocni, często też pracują za dwóch albo i trzech.

Ja za pierwszym razem trafiłam na wydawcę, który potraktował mnie wspaniale. Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy siedziałam w pracy i odebrałam TEN telefon.

„Dzień dobry. Czy podpisała już pani z kimś umowę?”

Ja? Naprawdę ja? Tak. Mariusz Krzyżanowski, współwłaściciel SOL był bardzo zdecydowany. Wiedział, że chce wydać moją książkę, był pewien, że jest tego warta. Podjął decyzję wraz z Moniką Szwają, która również czytała tekst i której bardzo się on podobał. I zrobił to, wkładając w całość naprawdę sporo zaangażowania.

Nowa na rynku wydawniczym

 

Kilka tygodni później, chyba z okazji Targów Książki, trafiłam na przedziwne spotkanie, w którym brały udział znane pisarki z dorobkiem. Siedziałyśmy przy jednym stole. One miały już na swoim koncie wiele powieści, a ja nieśmiało przebąknęłam, że właśnie czekam na debiut.

– Kto cię wydaje? – pytały.
– SOL.
– A, to bardzo solidne wydawnictwo. Dobrze trafiłaś. Też tam debiutowałam.

Wiele razy podkreśliły, że SOL jest uczciwy, co wtedy nie było chyba zbyt częste – bo wiele z nich skarżyło się na nieterminowe wypłaty.

Minęło kilka miesięcy. Moja powieść ukazała się na rynku, a ja byłam nieopierzona i nieświadoma. Nie wiedziałam nic. Jak to się je, co robić, jak będzie i dlaczego tak. Moja debiutancka powieść dostała godną promocję. Fragmenty pojawiły się na antenie Polskiego Radia. Wydrukowano prebooki (egzemplarze dla recenzentów), recenzje pojawiły się w prasie. Mimo to, powieść nie stała się bestsellerem, bo polscy debiutanci tak już mają. Jest ciężej, trzeba się starać cały czas. I pisać.

Mimo to, ze wszystkich stron zalały mnie ciepłe słowa. „Na wysokim niebie” to powieść bardzo prosta. Pisząc ją, nie miałam warsztatu, a jedynie otwarte serce i dobre pióro. Zaczęłam pod wpływem nagłego olśnienia, poczucia, że to już czas, by napisać książkę. I opowiedzieć coś bardzo prawdziwego pod względem emocji. Ja sama przeżywałam losy mojej bohaterki w sposób skrajnie emocjonalny. Tworzyłam, niesiona uczuciami. Byłam niezwykle podekscytowana. A kiedy skończyłam, przeżyłam prawdziwe załamanie, pomieszane z ekstazą.

Krytyka nie boli

„Na wysokim niebie” spotkało się z krytyką osób, które znają się na pisaniu. Paulina Surniak, zajmująca się obecnie zawodowo książkami, a także wykładowczyni i tłumaczka, oceniła mnie na dostateczny [recenzja]. To nawet ciekawe – zazwyczaj w szkole dostawałam właśnie tróje, choć o wiele częściej dopuszczające i tak zwane „pały”. W każdym razie – oceniła tekst chłodnym okiem kogoś, kto wiele przeczytał i wie, jak konstruować bohaterów. Ale ja nie wiedziałam wtedy, co to znaczy konstruować bohatera. Pisałam jednym tchem, a fabuła tworzyła się sama, dosłownie. Wkładałam w losy bohaterki uczucia, które sama dobrze znałam. I, co było dla mnie oczywiste, nie kreowałam czegoś realnego. Dla mnie to była opowieść o dziewczynce, która żyje w świecie fantazji, a więc i cała jej historia jest fantazją.

mocny debiut

 

Paulina miała rację. Teraz to wiem, kiedy tworzę kolejne fabuły i uczę się od redaktorów językowych. A mimo to, nie zmieniłabym w „Na wysokim niebie” nic. Nic a nic! Kocham tę książkę taką, jaka ona jest. Czy może raczej: jest ona dla mnie wyjątkowa właśnie dlatego, że pisałam ją bez żadnych oczekiwań, bez wielkich nadziei, a jedynie z myślą, że chcę coś opowiedzieć, że chcę pisać.

Za to ci, którzy wzięli tę książkę do ręki, czytając wyłącznie dla przyjemności, poddali się tym wszystkim emocjom bez reszty. Wiele osób mówiło mi, że wylało morze łez. Nie planowałam nikogo rozckliwiać, a tu proszę – przecież ja też płakałam, pisząc.

Wdzięczność

Wracając do kwestii wydawnictwa i mojego debiutu na rynku – jestem wdzięczna. Wdzięczna za wielką uczciwość, która dzisiaj jest tak rzadko spotykana. Wdzięczna za szansę i zaufanie. Za podjęcie ryzyka, które nie wiem, czy się opłaciło.
Dzisiaj idę dalej. Za chwilę wydam piątą książkę. Pracuję z wyjątkowymi ludźmi. Podjęłam współpracę z marką, o jakiej nawet mi się nie śniło. Mam plan na dalsze działanie. Mogę pisać, mam na to przestrzeń. A to wszystko dzięki dobremu startowi, którego nie tylko się nie wstydzę (a wielu pisarzy nie znosi swojej pierwszej książki), ale z którego nadal jestem dumna.

Przychodzi Alina na siłkę. Niska Alina, która wcale nie jest gruba, ale kształty ma okrągłe. Może trochę brzucha widać, ale dwójka dzieci swoje robi. Alina bywa tu pięć dni w tygodniu, od poniedziałku do piątku. 20 minut na orbitreku, 15 minut na rowerze. Ćwiczenia. Pot z czoła. Ale też okazja na plotki i spotkania w gronie koleżanek.

Wokół przewijają się mięśniaki, bicepsy napięte jak struna. Nie brakuje też młodych dziewczyn w różowych bluzeczkach na ramiączkach. Nie ronią nawet kropli potu, choć pracują ciężko nad rzeźbą. W żadnym przypadku nie nad masą – masa to wróg.

– Ja to wiesz, nie jem wcale dużo – żali się Alina. – Ale ta moja słabość do słodyczy. Zguba!

– Ale co ci się w sobie nie podoba? – pytam.

– No jak to, talii nie mam! Ale daję sobie rok. Będę przychodziła codziennie i musi się w końcu udać.

I tak od kilku miesięcy. Ćwiczenia rano. Słodycze później. Efektu nie widać. W drugą stronę też nie idzie – Alina nie tyje, jest cały czas taka sama.

A dzisiaj mamy wtorek. Alina wparowuje na siłkę z koleżanką. Na sali pełnej bieżni i rowerków impreza trwa w najlepsze. Pani Basia plotkuje z Asią. Dyskusja o oleju rzepakowym i jego niezwykłych właściwościach jest wyjątkowo pochłaniająca.

– Czeeeść Aliiina – odzywają się wszystkie panie.

– A cześć! – odpowiada i zaraz dodaje – ja dzisiaj tylko na rower. Nie mogę więcej. Mam nową dietę.

– A jakaż to dieta? – grzmi chór fitness-women.

– Radykalna. Cztery posiłki. Żadnego pieczywa. Żadnych przypraw. To jedzenie jest tak niedobre, że aż się go nie chce jeść.

Na sali rozlega się wrzawa. Jedna nadaje przez drugą.

– No proooszę cię!

– Zagłodzisz się!

– Zachorujesz!

– Była tu taka jedna. Ula. Pamiętacie ją? Już nie chodzi, tak się wyłożyła. Śmierć.

– A na ile ta dieta? – pyta ktoś.

– No aż schudnę – Alina jest absolutnie niezrażona.

– A jak długo trwa?

– Dzisiaj pierwszy dzień – odpowiada z dumą, ale zagłusza ją chóralne: „Aaaa”.

– Ciekawe, ile tak pociągniesz.

– Co ty, tydzień i odpadniesz.

– To nie ma sensu.

– Będziesz gotować dla rodziny, a dla siebie inaczej? Wyłożysz się, nie ma opcji!

Siedzę cicho. Mam swoje zdanie. Jak dla mnie – Alina ma marne szanse.

Ale cóż poradzić, kiedy ma się marzenie, a ciało jest oporne, by współpracować. Cóż poradzić, kiedy czekolada woła z szafki. W domu trzech facetów, co wrzucają w siebie przyczepy jedzenia, a z postury wyglądają na patyczaki. Tylko biedna Alina – co zje, zaraz idzie w boczki.

Dieta `żryj połowę` to przy tym pikuś. Tu jest dieta: `żryj połowę, bez smaku i patrz, jak inni jedzą to, czego ty nie możesz`. Super.

Jak mam się na kogoś wkurzyć to nie na Alinę, tylko na dietetyka-idiotę. Serio, nie można rozpisać innego pomysłu? Nie można zachęcić, wesprzeć, pobudzić kreatywność szarych komórek? Nie, lepiej zabić nadzieję, każąc jeść rybę z piekarnika, mdłą, bo nie oprószoną ani solą, ani ziołami (przez pierwsze trzy tygodnie Alina ma nie jeść nic, co pobudza trawienie).

Alina ma gotować oddzielnie dla siebie. Jeść jak w zegarku.

– Nie mam już odwrotu. Kupiłam specjalne produkty.

Oo. A więc musiała od razu zrewolucjonizować jadłospis. Żegnaj stare życie, witaj nowe.

Alina zaśnie dzisiaj głodna, zła, ale też pełna nadziei. Głodowe Igrzyska trwają, a walka na tej arenie jest wyjątkowo nierówna. Mimo wszystko, trzymam kciuki. Rozumiem pragnienie. Rozumiem rozpacz i beznadzieję. Ale na olśnienie przyjdzie inny moment.

Warto było czekać. Nie na czytanie – to rzecz oczywista, ale na recenzowanie tej niepozornej książeczki z okładką raczej mało urodziwą. A przecież tym się dzisiaj sprzedaje książki – szatami graficznymi z lakierowaniem i wytłoczeniami. Jednak „Ostatnia arystokratka” broni się czymś innym, a jej sława zatoczyła wielki krąg. Przed wami hit, który nie wypłynął na fali promocji wykupionej w Empiku, ale zbudowany sercem czytelników. Zobaczcie i przeczytajcie! 

Fenomen Evžena Bočeka

Dlaczego warto było czekać? Bo przeczytałam część pierwszą, a teraz kończę kontynuację „Arystokratka w ukropie”. Gdybym po lekturze pierwszej książki od razu wyraziła opinię, musiałabym sporo zmienić. Bo najpewniej przeczytalibyście coś takiego:

Cudownie zabawna i lekka. Evžen Boček, czeskie wcielenie Mrożka, onieśmiela talentem. Groteska, przy której można pęknąć ze śmiechu i to dosłownie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zaśmiewać przy lekturze tak często, tak głośno i tak szczerze. A ponieważ czytałam całość na głos, biedny M. musiał nie raz czekać z marsową miną, aż zakończę salwę gardłowego rechotu, by w końcu przeczytać mu to, co ja przed chwilą dojrzałam w kolejnym akapicie.

Po przeczytaniu dwóch części, w mojej głowie zarysowały się jednak inne odczucia.

Śmiech przez łzy

Sprawa wygląda tak: amerykańska rodzina otrzymuje w spadku zamek w Czechach. Z nadzieją na wspaniałe życie na włościach, ojciec, matka, córka i kot przyjeżdżają na stałe do posiadłości, nie wiedząc zupełnie, że życie arystokraty, utrzymującego się z turystyki, to orka na ugorze.

Być może wszystko układałoby się poprawnie, gdyby nie fakt, że ojciec to urodzony Stomil, matka – wykapana Eleonora, a córka – cały Artur! Mrożek sam by tego lepiej nie napisał. I tak pan domu to patologiczny sknera, który z tygodnia na tydzień popada w coraz większą obsesję skąpstwa i marzenia o fortunie. Jego żona pogrąża się w psychozie i własnej głupocie, marząc jedynie, aby stać się taka, jak księżna Diana.

Córka, narratorka obydwu utworów, normalna w świecie nienormalnych, czyli równie nienormalna jak oni, żyje w zamku. Tak wybrała, bo tam pojechali jej bliscy. Jedynymi towarzyszami dziewczyny, oprócz rodziny, są członkowie służby oraz szalone psy.

Jak u Mrożka

Dopiero w drugiej części, która jest ścisłą kontynuacją jedynki, zrozumiałam, jak wielką tragedię przeżywa Maria. Młoda, zamknięta w zamczysku na odludziu (rodzina rzadko wyjeżdża poza obręb posiadłości), bez rówieśników. Otoczona ludźmi, którzy być może ją kochają, ale są zbyt pochłonięci swoim szaleństwem, żeby zwracać na nią uwagę. Zamiast uciech życia młodzieńczego, bohaterka jest zmuszona pracować jako przewodnik i spełniać wszelkie polecenia ojca, który nie zna granic w swoich fanaberiach.

Straszne. Tak straszne, że aż śmieszne. Autor mocno przerysował swoje postaci, ale uzyskał przez to doskonały efekt. To jedna wielka parodia, zwariowana i odrealniona, ale czy aż tak bardzo?

Autor śmieje się w pas z przywar, wad, słabości, głupoty. Jego przejaskrawienie jest jak makeup sceniczny – pozwala dojrzeć rysy nawet w oślepiającym świetle fleszy.

Doskonała literatura, która dojrzewa w miarę czytania. Wymarzony scenariusz na sztukę teatralną. Wspaniałe kreacje postaci. Musicie sami się przekonać, czy pękniecie ze śmiechu. Warto!

#kolejne artykuły