Czego marketerzy mogliby nauczyć się od Deadpoola?
#

Jeżeli podobnie jak ja preferujesz kolorowe, ruchome obrazki, to zacznij od wersji wideo tego tekstu na moim vlogu

Filmowa kontynuacja Deadpoola schodzi już powoli z ekranów kin, ale najemnik z najbardziej niewyparzoną gębą na świecie (z ang. merc with a mouth) z komiksowej niszy Marvela awansował na samozwańczego księcia/błazna popkultury. Wszystko dzięki kilku niezłomnym twórcom, społeczności fanów i niekonwencjonalnym działaniom, których nie powstydziłby się sam Deadpool.

Brutalny, bezceremonialny, histerycznie zabawny i świadomy swojej fikcyjności. Wyjątkowo nie mówię o sobie. Taki już od niemal trzech dekad jest Wade Wilson A.K.A. Deadpool, który w każdy możliwy sposób odstaje od reszty bohaterów z komiksowego uniwersum Marvela.

Skoro już prowadzę vloga zatytułowanego Bez/Schematu trudno mi nie przyznać, że kochałem Deadpoola na długo przed jego kinowym objawieniem się światu pod postacią superbohaterskiego zbawiciela kategorii R. (Mnie też zdarza się burzyć czwartą ścianę i zwracać do publiki, której nikt nie widzi). Kinowy triumf – teraz już podwójny – był miłą niespodzianką dla mnie i dla wielu. Ale droga prowadząca na srebrny ekran nie była usłana różami, wymagała nieustępliwości i szeregu nietypowych zagrywek. Zupełnie jakby rozegrał to sam Wade Wilson. Musisz na moment zaufać mi na słowo: znajdziesz w niej kilka bardzo wartościowych lekcji i nauk do zastosowania także w swoim obszarze działalności. Słowo!

Lekcja historii (ponurej, ale z happy endem)

Pozwól, że zacznę od krótkiej historii.

Ryan Reynolds zakochał się w postaci Deadpoola, kiedy tylko dowiedział się, że (anty)bohater opisał swój typ urody jako krzyżówkę psa shar pei z… Ryanem Reynoldsem.

W 2004 r. na planie niezwykle nieudanego “Blade: Trinity” (och, gdyby Ryan tylko wiedział wtedy, że wyląduje jeszcze w “X-Men Origins: Wolverine” i “Green Lantern”…), Reynolds zaraził pomysłem na film Davida Goyera. Rozpoczął się 12-letni (!) okres przygotowań do produkcji, który zasługuje na osobny obraz dokumentalny.

Koncepcję filmu przedstawiono studiu 20th Century Fox, które stosowało taktykę push-pull. Goyer szybko zniechęcił się i odłączył od projektu, a na jego miejsce wszedł reżyser Tim Miller. Razem z Reynoldsem wielokrotnie prezentowali przed producentami swoją wizję, aż w końcu studio uległo, stawiając jednak jeden warunek: najpierw niewielka rola Deadpoola w “X-Men Wolverine: Origins”, a dopiero później samodzielny film. (Hugh Jackman miał wówczas nieco wyższe notowania akcji niż Ryan Reynolds).

Przesuwając zegar naprzód o kilka lat: katastrofa i gwałt na postaci Deadpoola, jakiej dokonano w solowym filmie o Wolverinie, plus rola Reynoldsa w “Green Lantern”, o której wszyscy chcieliby dziś zapomnieć (włącznie z aktorem), w zasadzie zabiły szanse na kinową adaptację Deadpoola.

Miller i Reynolds mogli już wyłącznie zagrać va banque. Stworzyli kilkuminutowy short przygotowany w całości w CGI z głosem Reynoldsa. Ostatnia szansa na przekonanie studia – oczarować ich namiastką finalnego produktu. Co na to panowie w garniturach? Nie, za dużo krwi, przecież ludzie tego nie chcą. Nie, kostium zbyt czerwony. Nie, bohater za dużo mówi. Słowem, chciano wyciąć wszystko to, co czyniło Deadpoola Deadpoolem. Na co twórcy (i chwała im za to) nie chcieli przystać. Temat utknął w martwym punkcie i nie pomogły nawet rekomendacje Jamesa Camerona i Davida Finchera, prywatnie przyjaciół Tima Millera.

Nagle w 2014 r. na YouTube wycieka wspomniany short CGI. Fani dostają palpitacji. Wideo jest szerowane i konsumowane na potęgę, a w ciągu 48h studio 20th Century Fox zostaje zalane tonami listów od społeczności domagającej się właśnie takiej ekranizacji Deadpoola.

Kilkuset tysiącom fanów udaje się osiągnąć w dwie doby to, czego Ryanowi Reynoldsowi i Timowi Millerowi nie udało się przez 10 lat. Deadpool dostaje zielone światło. Trafia do kin. Rozbija bank (dwukrotnie). A fani są nasyceni.

Tyle, jeśli chodzi o historię. (Jeżeli Cię wciągnęła, to gorąco polecam Ci jeszcze ten tekst). Teraz pora na naukę!

Lekcja pierwsza: o społeczności i jej potrzebach

Studio filmowe to nie galeria sztuki sponsorowana przez szczodrych mecenasów. To jasne, że ma zarabiać pieniądze.

20th Century Fox nie zgadzało się na rozpoczęcie produkcji Deadpoola w takiej, a nie innej formie, bo chociaż nie było pewne czego chce widownia (szczególnie po katastrofalnej porażce jaką był solowy film o Wolverinie), to było przekonane, że wie czego widownia nie kupi.

Tylko… kim jest widownia? Kim są konsumenci? Z perspektywy marketera – najczęściej konstruktem myślowym, hipotezą, którą weryfikuje różnego rodzaju badaniami, z lepszym bądź gorszym skutkiem. Kiedy mowa o produktach mainstreamowych, mających trafiać to tzw. “przeciętnego odbiorcy”, to jak strzelanie z łuku do Ant-Mana z rozpędzonej Tesli.

Wystarczył mały sabotaż twórców, żeby pokazać, że kwestionariusze, wywiady fokusowe, screen testy są warte tyle, co nic, kiedy namacalny kawałek dzieła skonfrontuje się z prawdziwymi fanami. W tym wypadku był to short CGI wypuszczony do sieci.

I to właśnie lekcja pierwsza: nigdy nie zakładaj, że wiesz, czego chcą ludzie, dopóki im tego nie pokażesz. Szczególnie, jeżeli “ludzie” to dla Ciebie zbita, bezpłciowa masa, a w praktyce może ujawnić się jako niezwykle zgrana, oddana, ale i wybredna społeczność.

O tym, jak znakomicie w epoce internetu sprawdza się marketing oparty na społecznościach pisał m.in. Seth Godin (“Plemiona” i “Wszyscy jesteśmy dziwni”) oraz Chris Anderson (“Długi Ogon”). I do tych lektur chętnie odsyłam Cię, aby lepiej zrozumieć, dlaczego to Miller i Reynolds mieli rację, a nie korporacyjni marketerzy 😉

Lekcja druga: o autentyczności i kompromisach

Deadpool otrzymując zgodę na produkcję, otrzymał w pakiecie także kategorię R – jako pierwszy mainstreamowy film superbohaterski od dwóch dekad. To znaczy, że Wade Wilson mógł przeklinać, ucinać głowy innym czy ręce sobie i jeszcze chodzić nago na ekranie. Z każdego z tych praw skorzystał niczym prawdziwy dżentelmen.

Społeczność wymusiła taką kategorię wiekową filmu swoją reakcją na short, ale trzeba pamiętać, że to Reynolds i Miller za wszelką cenę walczyli o to, aby nie “stępić” Deadpoola. Z góry wiedzieli, że fani wpadną w furię, jeżeli postać filmowa jakkolwiek będzie wypadkową kompromisów w stosunku do wersji komiksowej.

I tu kryje się kolejna ważna lekcja: autentyczność jest dziś walutą interakcji ze społecznością. Należy o nią dbać za wszelką cenę, a jeżeli wiesz, że zostanie zaprzepaszczona przez bezmyślną, krótkowzroczną decyzję – nie ustępuj.

Reynolds i Miller mogli ustąpić i pójść na kompromis ze studiem. Deadpool pewnie ukazałby się w 2011 r., został wgnieciony przez fanów i krytyków w ziemię, a twórcy pozostaliby z kacem moralnym. Zamiast tego artyści unikali zgniłego kompromisu, bo wiedzieli doskonale, jak wygląda wyrok śmierci w świecie kinowych superbohaterów (pozdrowienia dla Green Lanterna, Ghost Ridera, Inhumans i jeszcze kilku innych).

I kontynuując wątek lektur polecanych: zwróć uwagę na książkę “Authenticity” autorstwa Jamesa Gilmore’a i Josepha Pine’a, którzy wprowadzili koncepcję wiarygodności jako formy wyróżnienia się na rynku niezwykle podobnych i skorporacjonalizowanych produktów. To kopalnia wiedzy, którą twórcy Deadpoola zastosowali z powodzeniem w praktyce.

Lekcja trzecia: o doświadczeniach w marketingu

I wreszcie: filmowy Deadpool i jego twórcy przypomnieli, że marketing może być fun. To nie wyłącznie zespół działań SEO, konwersja, generowanie leadów, automatyzacja, targetowanie, personalizacja, wskaźniki CTR i chatboty planujące inwazję na Twojego smartfona.

Reynolds był pierwiastkiem nieokrzesanej kreatywności i humoru, który wszedł w reakcję z ekipą fajnych marketerów. W ten sposób powstały takie małe arcydzieła, jak choćby to:

Czy to:

Czy to:

Dlatego ta lekcja mogłaby brzmieć: marketing może być czystą, niedorzeczną przyjemnością, jeżeli wprowadzisz do niego element kreatywności i sztuki. A sami marketerzy zbyt rzadko sobie na to pozwalają, bo ograniczają swoje horyzonty w zakresie środowisk, źródeł wiedzy, procedur itp. Wiesz, co mam na myśli, prawda?

Ale, ale! Nie byłbym bez schematu, gdyby to spostrzeżenie miało być lekcją. Nie, to truizm. Właściwa nauka brzmi inaczej: konsumenci są dziś głodni przeżyć i doświadczeń, a nie po prostu produktów i usług.

Fani czekając na kolejne części Deadpoola nie czekają już po prostu na film. Czekają na wszystko, co wydarzy się wokół niego. Kolejny wywiad z Reynoldsem w masce. Kolejną PRową niespodziankę. Kolejny oryginalny billboard. Może jakiś performance, może wyskoczenie z lodówki wiernego fana.

Mógłbym powiedzieć, że chodzi o experiential marketing, ale to byłoby spłycenie tematu. To naprawdę gospodarka doświadczeń. I ostatnia już lektura, którą chcę Ci polecić. “Experience Economy” wspomnianego wcześniej duetu Gilmore’a i Pine’a to doskonałe wprowadzenie do nowego typy ekonomii, w której ludzie szukają na rynku wartości niepowtarzalnej, godnej zapamiętania i wykraczającej poza wąsko rozumiane formaty, treści czy kanały.

I na koniec…

Oczywiście, mógłbym też zachęcić Cię do tego, żeby być Ryanem Reynoldsem. To on stanowił spoiwo wszystkich tych koncepcji. To on uszanował komiksową postać na tyle, że nie pozwolił grupce korpoludków zniszczyć jej na oczach fanów (po raz drugi 😉 ). To on wie, że fani chcą obejrzeć wywiad z Deadpoolem, a nie nim, aktorem. Że pragną autentyczności, a nie ciągłego puszczania do nich oka; zacierania granicy między fikcją a rzeczywistością, prawdziwego doświadczenia. W zamian odpłacają się tysiącami pomysłowych, zabawnych i wdzięcznych komentarzy w social media. No, i milionami dolarów w kinach.

Także bądź jak Ryan Reynolds. Będzie Ci łatwiej, jeśli obejrzysz wersję wideo tego tekstu oraz razem ze mną pozostaniesz Bez/Schematu 😉

Dziedzictwo Hereditary

Rodzina Annie, córki Ellen, wkrótce po pogrzebie zaczyna doświadczać niepokojących zjawisk. Początkowo tłumaczy je sobie żałobą i przemęczeniem, ale wkrótce zdarzenia przybierają tak tragiczny i potworny obrót, że jasnym staje się, iż na rodzinie Grahamów ciąży mroczne dziedzictwo. Tak w skrócie można opowiedzieć zarys fabuły, z pozoru prosta i niezbyt zjawiła.

Film stopniowo i bardzo powoli buduje napięcie. Sprawia to, że ogląda się go z większym zainteresowaniem wgłębiając się w szczegóły pojawiające się w trakcie. “Jump scary” ulokowane są w odpowiednich momentach i nie ma ich zbyt wiele. Daje to lepszy odbiór dla niespodziewającego się widza. Ścieżka dźwiękowa jest przyjemna dla ucha i nie kuje w uszy, pomaga w budowaniu napięcia.

hereditary dziedzictwo

Gra aktorska stoi na dobrym poziomie, z czasem Peter, brat Charlie bywa irytujący w swoim piszczącym zachowaniu Natomiast Milly Sharpio grająca siostrę porządnie odegrała swoją rolę – małej i pokręconej dziewczynki. Na plus oczywiście też Toni Collette, która była matką wyżej wymienionej dwójki. Minus niestety dla postaci ojca. Gabriel Byrne był w tym filmie, bo był i już, postać odgrywana przez niego była bezbarwna i starająca się na siłę grać żałobę po stracie teściowej.

Końcówka filmu była zaskakująca. Pewnych rzeczy nie dało się przewidzieć, jednym słowem: warstwa dźwiękowa robi robotę, historia jest prosta z dodatkowymi zawiniętymi wątkami, przez co można zostać zaskoczonym przez finał, tak więc warto obejrzeć, straszny nie jest jakoś specjalnie ale ma klimat.

Takie mocne 7/10.

Wyobraźcie sobie na chwilę, że jesteście ludźmi odpowiedzialnymi za dystrybucje filmów do polskich kin i stajecie przed decyzją na temat tłumaczenia sequelu słynnego Jumanji. Więc dubbing czy napisy??

Dostajecie najlepiej odgrzaną markę od powrotu Mad Maxa. Producenci postarali się o aktorów komediowych z najwyższej półki i znanych ze swej ogromnej charyzmy, a scenarzyści opierają całą historię na chemii między nimi. Dodatkowo wiecie, że nie jest to film skierowany do dzieci. Widzicie wiele żartów i gagów, które są nieodpowiednie dla najmłodszych. A przecież macie też informacje, że w stanach produkcja wychodzi z oznaczeniem PG13. Dodatkowo twórcy liczą przecież głównie na ludzi z sentymentem do pierwszej części, a oni są dzisiaj koło trzydziestki. Ilu z Was zdecydowałoby się na wypranie Jumanji 2 z głównych atutów i dać do multipleksów TYLKO dubbing ?? Pewnie nikt …

W oczekiwaniu na Blu-Ray

W kinie nie byłem, bo nie zniósłbym Th Rock’a mówiącego głosem Krzysztofa Banaszczyka, nawet jeśli jest fenomenalny w swojej robocie, a właściwie to listę osiągnięć ma imponującą. Na szczęście dostaliśmy już wersje na Blu-Ray i możemy cieszyć się oryginalną ścieżką dźwiękową. Reżyser i scenarzyści idealnie trafili z klimatem swojej produkcji. Planszówka z pierwszej części zamieniła się w telewizyjną grę przygodową z końca lat 90. I w ten sposób kupili ludzi, którzy z jednej strony mają sentyment do marki, a z drugiej pamiętają mechanikę starych gier wideo. Dzięki temu film zarobił dla Sony prawie miliard dolarów. A w tym roku już bardziej zasłużone tytuły traciły pieniądze.

W czasach, gdy wszelkie adaptacje gier okazują się być wtopami finansowymi, zdecydowano się pokazać kilka mechanizmów, wyjętych prosto z komputerowej rozgrywki. I jakimś cudem świetnie to wszystko działa. Mamy tu NPC, z zapętlającymi się dialogami. Odnawialne życia, które bohaterowie szybko uczą się szanować. Najzabawniejszy jednak motyw, to mocne i słabe strony postaci w które wcielają się nasi bohaterowie, wciągnięci w świat Jumanji. Niesamowita charyzma aktorów i role pisane pod konkretnych odtwórców powodują, że nawet tak niecodzienne elementy, nie wybijają nas z rytmu oglądania. Kevin Hart, Jack Black i The Rock nie są może aktorami z oskarowymi ambicjami, ale gdy pozwolimy im się bawić na planie, są w stanie sprzedać nam nawet najgłupszy scenariusz.

jumanji 2, dubbing

www.thequint.com

Sam dubbing nie jest czymś co mnie strasznie boli. Rozumiem, że są ludzie którzy nie są inaczej w stanie obcować z kinem.

Jednak mam apel by dać wybór osobom, które nie są w stanie wytrzymać z aktorskim tłumaczeniem. Proponuję, nawet w przypadku animacji, dać jeden seans dziennie z napisami, a gwarantuję że znajdzie się na niego publiczność. Jumanji 2 w oryginale to świetna rozrywka. Niezbyt wymagająca, może nawet trochę wstydliwa, ale na pewno jest to film, który nie raz jeszcze obejrzę.

 

 

Czy jest możliwe, że Star Wars zostanie zrzucone z fotela najbardziej rozpoznawalnej marki popkultury?? Wyniki box office Avengers przejdą do historii, a tym czasem Han Solo może się okazać wpadką finansową.

Jeszcze 10 lat temu o Avengers słyszeli jedynie fani komiksów i kreskówek. Dzisiaj, dzięki konsekwencji w budowaniu filmowego uniwersum, marka ma ogromną rzeszę fanów. I gdy przychodzi czas wielkiego crossover’a, jakim jest Infinity War, ludzie masowo uderzają do kin. Co prawda produkcja pochłonęła gigantyczne pieniądze, lecz box office zaczyna dobijać do 2 miliardów, więc wszystko zwróci się z nawiązką. Dużym testem jednak okaże się kolejny film z serii. Jeśli utrzyma się tendencja zwyżkowa w zarobkach, to MCU będzie miało przed sobą wiele lat dominacji w świecie blockbuster’ów. Na ten moment ciężko wyobrazić sobie inny scenariusz. A jak się to ma przy okazji filmu Han Solo: Gwiezdne Wojny??

avengers, solo, box office

https://www.sideshowtoy.com

Ewidentnie Star Wars nie mają szczęścia do prequeli, a już szczególnie do tych rozwijających postacie znane ze starej trylogii. Jedyny udany film wracający wstecz to Rouge One i bardzo szkoda, że studio odeszło od kierunku rozwoju swojego uniwersum jaki zobaczyliśmy w tej produkcji. Wróciliśmy za to do przedstawiania młodości bohaterów mających już swoich wieloletnich fanów. Jak widać po weekendzie otwarcia nie wyszło to na dobre, najprawdopodobniej będziemy mieli do czynienia z wtopą finansową. Zmiana reżysera i dokrętki są kosztowne i ciężko będzie to odrobić. Oczywiście nie można spisywać marki na straty po nieudanym, małym spin off’ie, ale widać problem. Wielkim sprawdzianem będzie epizod IX, jeśli nie zarobi miliarda to ekipę odpowiedzialną za cały projekt czeka trzęsienie ziemi.

Czy jest szansa na zrzucenie Star Wars z popkulturowego  piedestału??

Owszem jest, ale to jeszcze nie ten czas. Gwiezdne Wojny jednak nie mogą czuć się już bezpieczne. Han Solo pokazuje, że nie można bez końca bazować na nostalgii fanów. Czas opierania się na starej trylogii i odcinania kuponów minął. Szczególnie, że na plecach powinni już czuć oddech Avengers, którzy nie biorąc jeńców, prą do przodu ze swoim uniwersum. Niedługo możemy mieć do czynienia z symbolicznym wydarzeniem, albowiem Infinity War ma szansę zrzucić z podium najlepiej zarabiających filmów Przebudzenie Mocy, co może się okazać początkiem końca dominacji Star Wars w popkulturze.

W ramach współpracy pomiędzy działami fintech i lifestyle wziąłem pod lupę netflix’owy dokument “Banking on Bitcoin”.

Zaznaczam, że podchodzę do filmu z pozycji totalnego laika w kwestii krypto walut oraz szeroko rozumianego zarobku w sieci. Jeśli ktoś zna się na tych sprawach może mieć zupełnie inne odczucia po tej produkcji. Ja oczekiwałem odpowiedzi na podstawowe pytania które nasuwają się nowicjuszom. W jaki magiczny sposób Bitcoin ma wartość przekładającą się na prawdziwe pieniądze? Kto wymyślił całą idee? Jak ludzie z branży zapatrują się na przyszłość? Oczywiście wartością dodaną byłaby też historia osób zaangażowanych w projekt oraz garść luźnych ciekawostek. Dobry dokument powinien też zostawić nas z wyrobionym zdaniem na temat całego zjawiska.

Film jest bardzo sprawnie przeprowadzony, ani chwili się nie nudziłem . Na większość pytań, które miałem przed seansem, znalazłem wyczerpujące odpowiedzi. Choć dalej nie do końca rozumiem skąd realna wartość Bitcoin. Bardzo ciekawie za to przedstawiono proces powstawania całego zjawiska i historię ludzi zaangażowanych w projekt. Szczególnie interesujący jest wątek prób ustalenia tożsamości Satoshi Nakamoto, czyli jednego z ojców założycieli. Poznajemy przy okazji sprawę internetowego sklepu Silk Road,  przedstawioną co prawda pokrótce, tylko na potrzeby głównego tematu, jednak na tyle mnie to kupiło, że chętnie obejrzę następny program właśnie o tym. A chyba o to powinno chodzić twórcom dokumentu, by ludzie wracali po więcej.

bitcoin

blog.zebpay.com

Netflix jednak choruje na jedną chorobę w swoich filmach dokumentalnych, która niesamowicie mnie irytuje. Twórcy nie pozostawiają nam miejsca na własne przemyślenia na omawiany temat tylko mocno forsują swój punkt widzenia. W “Making a Murderer” przez 10 odcinków przekonują nas o nieuczciwym skazaniu człowieka, a gdy przeprowadziłem mały research okazało się, że gość jest ewidentnie winny. Tutaj analogicznie czuć entuzjazm do Bitcoin i nie wchodzimy głębiej w zagrożenia jakie niesie cała idea. Sam nie mam wyrobionego zdania, i film nie pomógł mi w zmianie tego stanu, gdyż zbyt jednostronnie podchodzi do tematu.

Jako człowiek totalnie zielony w kwestiach poruszanych w filmie, mogę z czystym sumieniem polecić go osobom, które też zastanawiają się “co to ten Bitcoin?”

Czy film spodoba się ludziom siedzącym w temacie? Tego nie jestem w stanie ocenić. A gdy już zainteresujecie się światem internetowych transakcji, które przedstawiane są jako przyszłość świata finansów, zapraszamy do działu fintech gdzie chłopaki dwoją się i troją by pomóc wam zgłębić tajniki magicznego świata zarabiania w internecie … o ile rząd i banki nie znalazły jeszcze sposobu na pozamykanie ich w więzieniach. A tak na serio to polecam tam zajrzeć, dowiecie się pewnie więcej przydatnych rzeczy, niż zobaczyliśmy w tym filmie.

 

#kolejne artykuły