Ciri FakeNews o "Wiedźmin" na "Netflix"- trzeźwe podejście. | worldmaster.pl
#

Oburzenie fanów marki “Wiedźmin” sięga zenitu po rzekomym wypłynięciu ogłoszenia castingowego, z którego wynika, że Ciri w serialu “Netflix”  koniecznie miałaby być grana przez “kolorową” aktorkę. Przyjrzyjmy się bliżej całej sprawie.

Po pierwsze i najważniejsze to zwyczajny fake news podparty jakąś prostą do spreparowania grafiką. Blogerzy, youtuberzy i prości fejsbuskowicze zamiast pochylić się chwilę nad wiarygodnością tej informacji, rozpoczęli szeroko zakrojoną dyskusje na temat lewicowej propagandy, wierności materiałom źródłowym, czy dyskryminacji białych. Kilka tygodni wcześniej krążyła też plotka jakoby samego Geralda miał grać czarnoskóry aktor, co okazało się bzdurą. Nie wiem, jak ktokolwiek mógł uwierzyć, że ludzie zatrudnieni przez “Netflix” do produkcji serialu “Wiedźmin”, mogliby popełnić taką gafę? Jak mogliby puścić w świat tak kontrowersyjną informację na temat tak ważnej postaci  jak Ciri? Wszystkie portale nabijają wyświetlenia powtarzając tę bzdurę i nikt nie sili się na sprawdzenie źródła i ewentualnie zamieszczenie sprostowania. Niestety, tak dzisiaj działa internet –  nie liczą się fakty, liczą się kliknięcia. Trzymajcie grafikę która spowodowała całą aferę. Dla jasności skrót “BAME” oznacza “Black, Asian and Minority Ethnic

ciri netflix wiedźmin

antyradio.pl

Załóżmy jednak na chwilę, że informacja jest prawdziwa i kolorowa aktorka ma dostać rolę Ciri.

Nie mieści mi się w głowie, jak ludzie uważający się za fanów “Wiedźmina” mogą rozkręcać aferę na takim tle. Problem rasizmu czy ostracyzmu jest szeroko komentowany i potępiany szczególnie w grach, które to wyniosły markę na globalny poziom. Z wypowiedzi Pani odpowiedzialnej za produkcję można wnioskować, że ma wielki szacunek  do materiału źródłowego. Wydaje mi się zatem, że mogłaby przygotować w scenariuszu furtkę uzasadniającą obsadzenie kolorowej aktorki. Mogłoby to podkreślać jej odmienne pochodzenie i tym samym czytelniej ogrywać problemy, jakie stwarza taki stan rzeczy w świecie Wiedźmina. Dodatkowo trzeba zaznaczyć, że Sapkowski nie nakreśla świata tak jednoznacznie jak autorzy “Władcy Pierścieni”, czy “Gry o Tron”. “Netflix” ma więc pole do manewru i nie ma sensu kurczowo trzymać się kreacji Ciri z gier.

Nawet gdyby okazało się że Ciri nie będzie biała, nie doszukiwałbym się tu żadnej ukrytej ideologii sprzedawanej nam przez “Netflix”.

Dywersyfikacja rasowa powoduje, że więcej ludzi może się utożsamiać z pierwszoplanowymi postaciami, a każdemu fanowi powinno zleżeć na jak najlepszym przyjęciu serialu, gdyż od tego zależy jego kontynuacja. Przypominam jednak, że to tylko plotka, a wypowiedzi “showrunnerki” zdają się zaprzeczać całej sprawie. Jak dla mnie Ciri może być nawet w kropki byle scenariusz to uzasadniał.

Tu macie inny ciężki temat.

 

Miał być artykuł porównawczy filmów “Dywizjon 303. Historia prawdziwa” i “Dywizjon 303. Bitwa o Anglię”, ale po obejrzeniu pierwszego, uważanego ogólnie za lepszy, nie mogłem się zmusić i poszedłem na Kubusia Puchatka. Więc właściwie jedyne, co mogę teraz stworzyć, to listę grzechów ciężkich naszej rodzimej produkcji.

Ciężko o lepszy temat na film. “Dywizjon 303” nie jest w żaden sposób kontrowersyjny, nawet w dzisiejszych czasach, kiedy społeczeństwo uwielbia się dzielić na obozy. Za to prawie każdy  słyszał o tej jednostce i ogólnie funkcjonuje ona w naszej świadomości jako dowód narodowego męstwa i odwagi. Chłopaki sami napisali wspaniałą historię, twórcy dodatkowo podkreślają, że opierali się na książce Arkadego Fiedlera. Więc pytam –  kto dał pisać scenariusz panu odpowiedzialnemu za “Kac Wawa”?? Przecież to nie mogło się udać. Naprawdę nie mamy w Polsce człowieka, który napisze sensowny skrypt mając taki materiał źródłowy??

Zdecydowano się użyć całkiem sporo archiwalnych zdjęć i nagrań głosowych, co akurat było spoko, ale przeplatane jest to walkami powietrznymi w kiepskim CGI. Nie mając budżetu można było w ogóle nie silić się na nagrywanie scen batalistycznych, tylko oprzeć scenariusz na relacji pomiędzy członkami Dywizjonu 303, ewentualnie interakcji z angielskimi wojskowymi, a gdy przychodził czas na wylot puszczać coś z archiwum. Myślę, że mogłoby to zrobić o wiele większe wrażenie.

A już największym rakiem tej produkcji jest sposób przedstawienia Niemców. Sam konflikt między fanatykiem reżimu, a człowiekiem mającym wątpliwości można by było świetnie ograć, ale tutaj wszystko jest tak przerysowane, że brakuje tylko czarnej mszy przy ołtarzyku z przywódcą. Ogólnie ten film w wielu sprawach jest po prostu naiwny i pokazuje nam rzeczy, w które nie da się uwierzyć, nie mówiąc już o jakimkolwiek zaangażowaniu widza. Dialogi napisane dla króla Jerzego wpisują się w ten schemat. Przewodniczący klasy w gimnazjum mówi bardziej dostojnie. Rozumiem, że był czas wojny i etykieta itp. były na dalszym planie, ale nie jestem w stanie oglądać filmu w którym jego ekscelencja wypala nagle “bycie Polakiem to stan umysłu”.

Dywizjon 303

www.spidersweb.pl

“Dywizjon 303. Historia prawdziwa” to produkcja niepotrzebna, a nawet szkodliwa.

Z całego filmu nazbierałbym 5 sensownych minut i o dziwo wszystkie z Adamczykiem, który robi co może, ale scenariusz nie pozwolił na więcej. Pod żadnym pozorem nie idźcie na to do kina, bo producenci już nam grożą drugą częścią. A i tak prawdopodobnie szkoły nabiją im na tyle kasy, że może do niej dojść. Nie polecam. 

 

Disney kontynuuje swoją politykę przerabiania starych rysunkowych marek na filmy “live action”. W najbliższym czasie czekają nas jeszcze “Mała Syrenka” i “Mulan”. A jak udał się nowy film z Kubusiem Puchatkiem, czyli “Christopher Robin” – w polskiej dystrybucji kreatywnie przetłumaczony na “Krzysiu, gdzie jesteś?”.

Jak zwykle przy okazji tego typu produkcji, w kinach dostępna jest tylko wersja z dubbingiem. Jestem zagorzałym przeciwnikiem zmuszania ludzi do oglądania filmów w ten sposób i wolałbym żeby był wybór, jednak muszę przyznać, że zrobiono tutaj kawał dobrej roboty. Głosy pluszaków brzmią znajomo. Aktor odpowiadający za Kubusia na pewno wcielał się już wcześniej w tę rolę, co do reszty nie jestem pewien. To właśnie dzięki tej rozpoznawalnej gadce tak łatwo można wczuć się w klimat pokazanego nam świata. Oczywiście, kiedy tyko Ewan McGregor odzywa się po polsku, cały czar dla mnie pryska. Film “Christopher Robin” ma dodatkowo bardzo irytujący problem. Przez kłopoty z prawami autorskimi, których nie chce mi się dokładnie zgłębiać, dostajemy “stuwiekowy las” zamiast tradycyjnego “stumilowego”, oraz słynne tygrysie “brykanie” jest zmienione na “fikanie”. Głupia sprawa, ale wybija z rytmu w najważniejszych momentach.

Sama animacja działa świetnie. Pluszaki wyglądają tak realistycznie, że nawet przy interakcji z prawdziwymi aktorami nie czuć żadnych zgrzytów. Bardzo dobrze oddano też charaktery poszczególnych przyjaciół Krzysia. Za to sam Christopher Robin wypada już słabiej. Jego charakter zmienia się zależnie od potrzeb scenariusza i nie czuć jakiejś wiarygodnej przemiany. Brakło trochę poważniejszego podejścia. No i właśnie …

W najbliższym czasie czekają nas jeszcze "Mała Syrenka" i "Mulan", a jak udał się nowy film z Kubusiem Puchatkiem, czyli "Christopher Robin" ??

http://4hatsandfrugal.com

W podsumowaniu będzie dość spory spojler, więc jeśli chcecie obejrzeć film z czystą głową to nie czytajcie dalej.

Przez dwa akty “Christopher Robin” uderza w tak poważne nuty i emanuje nostalgią, że spodziewałbym się, iż pluszaki zostaną wytworem wyobraźni Krzysia. Liczyłem, że nasz bohater, pod presją dorosłego życia, odbędzie wyimaginowaną podróż do stumilowego (stuwiekowego) lasu, tam nastąpi jego przemiana i odnajdzie dziecięcą radość, po czym wróci odmieniony do swoich spraw. Jednak w trzecim akcie cała ekipa gadających maskotek wchodzi w interakcje z rodziną naszej głównej postaci oraz z przypadkowymi ludźmi w Londynie. Przez to cała historia straciła dla mnie spójność i koniec końców film okazał się zbyt poważny dla dzieci, a zbyt naiwny dla dorosłych.Początkowe sceny wyciskają łzy, a później mamy segment typowej bajeczki dla dzieci, które i tak już są znudzone wcześniejszą powagą.

 

Jeśli macie nadzieję na film o uśmiercaniu wielkich potworów, to nie będziecie zadowoleni. Mimo, że monstra od początku są nam pokazywane, od pierwszych minut czuć, że działa tu wyobraźnia bohaterki. “Zabijam gigantów” jest wielowymiarową opowieścią o tym, jak dzieci na swój sposób radzą sobie z problemami i jak ciężko wtedy do nich dotrzeć.

Scenarzyści odwalili tu kawał świetnej roboty. Poznajemy skłóconą rodzinę i mimo, że nie znamy powodów, czuć wielkie napięcie między jej członkami. Nie pokazuje nam się zbyt wiele, by nie zdradzić zakończenia, a mimo to rozumiemy charakter każdej z postaci. Rzadko się zdarza, byśmy jednocześnie mieli tyle pytań, a zarazem tyle już wiedzieli. Historia zaczyna się leniwie i z wolna przyśpiesza, gdy wraz z drugoplanową bohaterką, zaczynamy odkrywać powoli dramat protagonistki i jej ucieczkę w świat, w którym wyobraźnia pozwala jej czuć, że ma kontrolę. “Zabijam gigantów” to wzorowy przykład jak dać widzowi przyjemność z oglądania i pozwolić mu odkrywać historię praktycznie bez ekspozycji.

zabijam gigantów wyobraźnia

https://www.antyradio.pl

Technicznie nie ma się do czego przyczepić. Zdjęcia są piękne, muzyka nie przeszkadza i wpasowuje się w sceny. Co do aktorstwa, nie pamiętam, by coś zwróciło moją uwagę na minus, a cały film ciągną 4 osoby i wszystkie wypadają całkiem dobrze. Efekty specjalne są wystarczające, by na telewizorze film oglądało się świetnie. Budżet był bardzo skromny, więc nie wypada oczekiwać cudów na tym polu. Początkowo myślałem, że była to produkcja pod platformy streaming’owe, ale odbyła się jednak premiera kinowa i film zarobił niezłe pieniądze.

Cóż jeszcze mógłbym napisać żeby was zachęcić??

“Zabijam gigantów” może nie jest filmem dla każdego. Z jednej strony bajkowa otoczka, z drugiej uderzamy w bardzo poważne tony. Nie jest to przyjemny film do piwka. Trzeba się zaangażować, by wyciągnąć z niego całe mięsko. Świetnie pokazane jest, jak wyobraźnia zarazem może być twierdzą dla dziecka i pomagać mu w ciężkich chwilach, lecz również jak łatwo może doprowadzić do izolacji i jak ważna jest wtedy reakcja otoczenia.

Kolejny świetny film na Netflix po“Stowarzyszeniu”

Nie tak dawno Pan Steven Spielberg, którego nikomu przedstawiać pewnie nie trzeba, popełnił film “Ready Player One”. Produkcja powstała na podstawie książki o tym samym tytule. Nie miałem okazji przeczytać, ale w kręgach geeków ma raczej słabą opinię. W obydwu przypadkach popkultura miała być wyniesiona na piedestał, ale raczej dostała obuchem w głowę i została brzydko wykorzystana.

Zacznijmy od największego nieporozumienia, zarówno filmu jak i książki, czyli Easter egg‘a. Co do zasady, jest to coś ukrytego w produkcjach, które oferuje popkultura, a pojawiło się to już wcześniej i coś, co ludzie zaznajomieni z tymi klimatami rozszyfrują i sprawi im to przyjemność. Obydwa dzieła miały być hołdem dla tej formy, ale kompletnie mijają się z istotą sprawy. Kwintesencją Easter egg’ów jest ulotność  odniesień –  powinno to być suptelne mrugnięcie okiem, do wyłapania tylko przez ludzi, dla których popkultura stała się religią. Ready Player One przeciąga jednak wszystkie te tropy do absurdu.

ready player one popkultura

youtube.com

Cała historia kręci się wokół wirtualnego świata, w którym na każdym kroku spotykamy coś znajomego. Gdzieś w tle wspina się Batman, jedzie znajomy pojazd, leci piosenka z waszego ulubionego soundtrack’a, ktoś tańczy ikoniczny taniec lub ubrany jest w kultowy strój. Autor książki miał trochę trudniejsze zadanie z przedstawieniem krajobrazu, więc wepchał tysiące przypisów, co jest kontrowersyjne ale zrozumiałe. Jednak w filmie reżyser mając nieograniczone pole działania, postanowił zalać nas ordynarną ekspozycją. Większość tego co widzimy, jest tłumaczone nam i pokazywane palcami, jakbyśmy pierwszy raz obcowali z dziełami, które oferuje nam popkultura. Cała magia tego świata jest zepsuta przez ciągłe wyjaśnienia, zabiera nam się całą frajdę z odkrywania odniesień. Takie podejście obraża inteligencję widza i kłóci się z samą ideą Easter egg ‘ów. Nawet przeciętny Deadpool 2, działał na tym polu zdecydowanie lepiej.

Czy warto jednak z jakiegoś powodu obejrzeć “Ready Player One”??

Ciężko mi było się skupić, gdy na każdym kroku byłem bity ekspozycyjnym kijem, którego nie znoszę. Do tego przesłanie płynące z filmu, to typowe spojrzenie 60 latka na dzisiejszy świat, czyli “wyciągnijcie głowy z tych ekranów”, z czym właściwie się nawet zgadzam, ale jest to już tak oklepane, że od wielkiej produkcji oczekiwałbym jednak czegoś więcej. Nie polecam, ale zapraszam do dyskusji.

 

#kolejne artykuły