Kogo wzywa serce? | worldmaster.pl
#

Teraz będzie inaczej: niedosłownie, niejednoznacznie i symbolicznie. Trochę bardziej poetycko? Sami zdecydujecie. Mniej rozumu, więcej serca. Mniej logiki, więcej intuicji. Niekoniecznie najważniejsze będą słowa – raczej to, co pomiędzy nimi. Czytając, nie myślcie o mnie. Nie myślcie też za dużo o sobie. Przez kilka następnych minut w ogóle za dużo nie myślcie. Poczujcie: jego, ją… Nie oceniajcie. Nie analizujcie. Nie szukajcie odpowiedzi. Podążajcie za głosem serca, chociaż przez chwilę. Dokąd prowadzi? Skąd woła? Kogo wzywa? Za kim tęskni? Kogo brakuje?

Sprawdźcie. Zobaczcie. Doświadczcie. Usłyszcie.

To do mnie.
To dla Ciebie.
To do Was.

1.

Czy ona mnie tak jak ja ją…? Czy może teraz…? Powiedzieć to, że…? Albo zrobić? Czy jej gest był właśnie tym? Dlaczego jednocześnie czuję taki spokój i taką…? I ta tęsknota płynąca wolno, i niestrudzenie. Te dziwne noce na pograniczu jawy i snu. To bicie serce, które mówi wszystko, gdy położy się dłoń lub przyłoży ucho. Ta cicha melodia rozmawiających dusz, która rozbrzmiewa zawsze, gdy jest obok. Czy to możliwe, żebym tak niespodziewanie, ponownie, nie szukając, nie oczekując, nie spodziewając się, poczuł…? Przecież myślałem, że jej nie znam! Ale czy właśnie na tym to nie polega, że przybywa z zaskoczenia, z kierunku, w którym nawet na początku nie spoglądaliśmy, a teraz nie możemy oderwać od niego oczu, wpatrując się w zwierciadło tej duszy?

2.

Kultura robienia” wrzeszczy, aby wszystko najlepiej: teraz, od razu, już, nagle, bez czekania, bo przecież musi się „coś dziać”, a poza tym to może „uciec”, odejść, zniknąć… A co jeśli to, co najpiękniejsze nie może odejść i przybywa wtedy, gdy nie chcemy tego osiągać, zdobywać lub robić w pośpiechu, tylko pragniemy się tym delektować: każdym ruchem, dotykiem, słowem, spojrzeniem w oczy, zabawą, gestem, pytaniem, odpowiedzią, zapachem, propozycją, muzyką, spacerem, smakiem…? A co jeśli naszym działaniem i robieniem byłoby właśnie swobodne płynięcie po falach zachwytów, uniesień, fascynacji, zauroczeń, miłości, dziwactw, nawyków, codzienności, normalności i niezwykłości? Nie – bierność. Nie – lęk. Nie – negacja. Nie – labilność. Nie – ucieczka. Nie – niepewność. Ale też nie – osiąganie, pogoń i pośpiech. Tylko – bycie, doświadczanie, czucie, dotykanie, wspólne upływanie, zdrowe fascynowanie i szalone kochanie. A to wszystko na tyle wyraziste, zdecydowane, pewne i określone, aby nie wątpić; stabilne, aby czuć bezpieczeństwo; subtelne, aby nie zagłuszyć rozmowy dusz; mądre, aby dawało spokój; frywolne, aby było lekkie; zwariowane, aby ciekawiło, ekscytowało i bawiło.

3.

Niedopowiedzenie, dwuznaczność, symbolika, romantyczność… Kusi, aby to całkowicie odrzucić na rzecz dosłowności i pragmatyzmu. Tak byłoby szybciej, łatwiej, nowocześniej, współcześniej, ale czy zawsze o to chodzi? Czy nie jest tak, że najpiękniejsza i największa forma wyrazu uczuć, emocji, myśli i pragnień, znajduje się poza słowami? Czy to nie tak, że jeden dotyk i jedno spojrzenie mówi więcej niż całe opowieści, bo wymyka się ograniczeniu języka? Komunikacja, słowa, jednoznaczność, dosłowność czy prostota są niezwykle potrzebne, ale sztuką jest używać ich w taki sposób, aby nie stały się mordercami uczuć, piękna, romantyzmu i tego, co niewidoczne dla oczu. Rozum potrzebuje szalonego serca, a szalone serce dojrzałego i mądrego rozumu. Oba natomiast potrzebują duszy i ciała, otwartego na przyjmowanie, dawanie, dotykanie, poruszanie, drganie, kołysanie, zastyganie, wibrowanie i kochanie.

4.

Romantyzm, fascynacja, symbolika, niejednoznaczność nie wyklucza stabilności, ukorzenienia i pewności. Podobnie jak podążanie za wołaniem serca, nie musi być rezygnacją z rozumu. Chodzi o jedność: wyważenie, balans, równowagę, zabawę, poznanie granic i odwagę pójścia krok dalej, aby sprawdzić, kogo wzywa serce? Czyje imię woła? Jak ono brzmi? Mityczny obraz miotającego się w swoim wnętrzu romantyka, balansującego na granicy obłędu śmierci i rezygnacji z życia, niech pozostanie w książkach, filmach i opowieściach. Łatwo można się w nim zakochać, ale czy można z nim i w nim żyć? Czy w jego wnętrzu znajdzie się miejsce dla niej? Czy on zaprowadzi ją do życia, czy śmierci? Nietrudno pomylić romantyzm z zagubieniem, infantylnością i nihilizmem. Jeśli zatem romantyzm – to dojrzały. Jeśli fascynacja – to zaopiekowana. Jeśli niejednoznaczność – to stabilna. Jeśli serce – to rozumne. Jeśli rozum – to kochający. Jeśli gest – to pewny. Jeśli słowo – to szczere. Jeśli rozmowa – to otwarta. Jeśli wzrok – to głęboki. Jeśli wybór – to w zgodzie ze sobą. Jeśli dać się ponieść – to falom zauroczenia, miłości, dobra, ciekawości i oczarowania, zamiast mrocznej otchłani.

5.

Dwa Oceany. Pierwszy to powiew zachwytu, przyjemności, szczęścia, mądrości, zabawy, szaleństwa, fascynacji, siły, mocy i lekkości. Drugi to wysłannik mroku, zagubienia, manipulacji, labilności, ucieczki, uwikłania, zatracenia i zaplątania. W pierwszym można bezpiecznie pływać, unosić się na powierzchni, podziwiać podwodny świat, delektować się promieniami słońca i blaskiem pełni księżyca, śmiać się, wołać, krzyczeć, rozmawiać, bawić się i cieszyć swobodą. Pierwszy niczego nie oczekuje, tylko akceptuje; nie zabiera wolności, tylko ją daje; nie chce Cię mieć tylko dla siebie, bo wie, że należysz do świata i siebie samej. Pierwszy nigdy nie pozwoli Ci zatonąć. Jego fale ukoją Twoje niepokoje, rozluźnią napięcia i rozkołyszą zastygłe ciało. Jest pełny i obfitujący w życie bez negacji śmierci i ucieczki przed nią. On dostarczy Ci zabawy, eksploracji i przygody: dzikiej i ekstatycznej jak płomień, stabilnej i bezpiecznej jak ziemia, płynącej i rześkiej jak górski strumień, a także lekkiej i frywolnej jak letnie powietrze. Drugi natomiast zrobi wszystko, abyś nigdy nie wypłynęła na powierzchnię i na zawsze pozostała w mrocznej głębinie, zapominając, jak smakują ciepłe promienie słońca, jak brzmi nieskrępowany śmiech, czym pachnie las i gdzie jest droga do domu. Drugi pragnie, abyś zapomniała, kim jesteś, czego potrzebujesz i kogo naprawdę wzywa Twoje serce. To różnica między dojrzałością a infantylizmem, stabilnością a zagubieniem, ukorzenieniem a chwiejnością, otwartością a ciasnotą i wreszcie – zaopiekowanym szałem życia i śmierci, a zgubnym rytuałem mroku.

6.

Niech serce podąża ku wolności, szaleństwu, niezależności, zabawie, fascynacji, ekstazie, oczarowaniu, magii, ekscytacji, wzruszeniu i poruszeniu. Niech serce kocha i będzie kochane. Niech serce pragnie i będzie upragnione. Niech serce woła, wzywa, krzyczy, pragnie, pożąda, fantazjuje, marzy, wzdycha, płacze, tęskni i bawi się. Niech ciało wije się w zmysłowości, namiętności, fascynacji, zachwycie, intymności i seksualności. Niech ciało rwie się do niej i jej dotyku, zapachu, czułości, mocy, delikatności, siły, subtelności, miękkości, wojowniczości, dzikości, naturalności, wściekłości, płodności, miłości, dobroci, łagodności… Niech ciało rusza się w rytmie serca. Niech serce i ciało pozwalają rozmawiać bez słów, oczekiwań, lęku, niepewności, mroku i infantylności. Niech serce i ciało pozwalają być, czuć, żyć, doświadczać, ulegać, rozmiękczać, wzmacniać, wspierać, rozkochiwać, dotykać, podniecać i pożądać.

Niech jednak dusza i rozum się tym wszystkim z czułością zaopiekują.

7.

W jakim rytmie bije serce? Czyją melodię wybija? Jaka ona brzmi? Kogo wzywa? Za kim tęskni? Kogo pragnie? Skąd woła? Czego potrzebuje? Manawee i Dzika – oboje o podwójnej naturze. Imię usłyszałem w oczach i śpiewie. Jest pełne. Mocne i łagodne. Subtelne i zdecydowane. Delikatne i wojownicze. Miękkie i twarde. Szalone i spokojne. Boskie i piekielne. Dzikie i czułe. Zwierzęce i ludzkie. Zachowam je dla siebie, zaopiekuję się, zadbam, ale nigdy go Tobie nie zabiorę, bo należy do Ciebie, a Ty jesteś wolna. Jesteś Dzieckiem Świata, Siostrą Natury, Przyjaciółką Śmierci i Matką Życia. 

Widzę Cię.
Słyszę Cię.
Poznaję Cię.
Czuję Cię.

Wybieram Cię.

Z kocem na ramionach, kubkiem rumianku pod ręką i kojącym zapachem palo santo, rozpoczynam kolejną opowieść. Która to już? Ile ich było? Ile jeszcze będzie? Choć lubię liczby, teraz niczego nie liczę, nie sprawdzam i nie kontroluję. Pozwalam, aby moje palce były przedłużeniem umysłu, serca i ducha z dostępem do wspomnień, myśli, pragnień, emocji, uczuć i stanów. Był już szept sentymentalisty, było sprawozdanie wariata, kiedyś przeczytacie sprzeciw indywidualisty, a teraz uczestniczycie w pogrzebie.  Usiądźcie więc wygodnie, wyciągnijcie swobodnie nogi, odetchnijcie głęboko i posłuchajcie. To nie będzie długa podróż, chyba że na to pozwolicie…

Śmierć

Ostatnio dużo we mnie umarło. Teraz mówię to z uśmiechem na ustach, choć wcześniej było różnie – wiadomo. Śmierć zabrała to, co kochałem. Upłynęły setki dni, zanim się z tym pogodziłem, odpuściłem i wróciłem. Śmierć zabiera też to, co umiera we mnie aktualnie, bo tego właśnie pragnę. Niektóre z tych rzeczy strasznie utrudniały mi życie, ubezwłasnowalniając moją naturę i duszę. Mimo to – oprócz ulgi, rześkości i wolności – czuję też nutę sentymentu. Bądź co bądź – żegnam się z tą częścią siebie, która towarzyszyła mi przez większość życia. Nie będę jednak tęsknił. Śmierć zabiera również to, co umarło wiele tygodni temu. Może nawet wcześniej. Przez miesiące nosiłem w sobie trupa, bojąc się go dostrzec i wyprawić mu godny pogrzeb. Zasłużył na niego. To ta część wprowadziła mnie do świata, za pomocą którego teraz się z Wami komunikuję, i pomogła uwierzyć w siebie.

Mówię o śmierci symbolicznej. Takiej, która może dotyczyć zakończenia relacji, utraty pasji czy niemożliwości wykonywania czegoś, co kochaliśmy lub kochamy. To właśnię z tą symboliczną śmiercią spotykam się dość często od kilku miesięcy. Początki były trudne, nieprzyjemne i szorstkie, ale po pewnym czasie dotarliśmy się i zostaliśmy dobrymi znajomymi. I wiecie, co? Chyba nas ze sobą dobrze.

Śmierć robi przestrzeń na nowe. Zacierają się niektóre przyzwyczajenia i rutyny, odchodzą ludzie, znikają przywiązania, dotychczasowa codzienność chowa się w przeszłość, a wczorajsze plany są dzisiejszym wspomnieniem. To nie jest łatwe. Zwykle bardzo boli. Czasami rozrywa duszę. Rani serce. Steruje umysłem ku przepaści. Śmierć robi przestrzeń na nowe, jeśli pozwala się sobie na żałobę. Wiecie – taką prawdziwą, szczerą, bez unikania, pośpiechu i udawania, ale z czułością, miłością i wsparciem dobrych ludzi. 

Rzadko sami wybieramy śmierć. Zazwyczaj przychodzi sama (znikąd albo od innych), kłania się nisko, mówi „Dzień dobry” albo „Dobry wieczór”, a potem zabiera to, po co lub po kogo przyszła. Niewiele mamy do gadania w tej sprawie. Sprzeciw niewiele daje, a wypieranie jest jak zamykanie oczu podczas zabawy w chowanego – na dłuższą metę nie działa. Do nas należy natomiast sposób radzenia sobie z konsekwencjami śmierci. Pięknie mówił o tym Victor Frankl wskazując, że wolność leży w przestrzeni między bodźcem a reakcją.

Niektóre rzeczy i niektórzy ludzie wracają. W symbolicznym wymiarze śmierci – to możliwe. Nigdy jednak nie jest tak samo – zawsze inaczej. I to też jest śmiercią – tamtej rzeczywistości. Ta, która nadejdzie, będzie inna, choćby znaleźli się w niej (pozornie) ci sami ludzie i te same rzeczy. Nie musimy jednak zapominać o tych, którzy umarli i o tym, co odeszło. Jeśli chcemy, umieśćmy ich w sercu i pamięci. To dobre miejsce na przeszłość. Nie trzymajmy się ich jednak. Nie wracajmy tam za często. Niech nie zdominuje nas tęsknota. Tamto – umarło. Jakiekolwiek by nie było – odeszło. My – żyjemy. Dalej wędrujemy przez świat. Po co więc na siłę przenosić swoje życie do krainy umarłych, skoro ono wciąż trwa? Na to przyjdzie pora, ale… „not yet” (znów uśmiecham się, bo wspominam Gladiatora – jeśli go nie oglądaliście, zróbcie to, tylko proszę, do końca).

Nazwijcie mnie „niepoprawnym optymistą”, ale naprawdę wierzę, że zdrowa i dojrzała akceptacja śmierci, a następnie przejście przez żałobę, może prowadzić do życia – z dużą ilością miejsca na nowe. Bo kiedy pożegnamy już umarłych ludzi, relacje, przywiązania, przyzwyczajenia, codzienności, nawyki, plany i marzenia, w ich miejsce możemy powitać tych, którzy nadejdą i to, które się pojawi. Z tymi ludźmi i z tymi narzędziami będziemy mogli natomiast budować tam, gdzie wcześniej zrobiliśmy przestrzeń…

Śmierć

Życie

Kocham żyć. Po prostu. Kiedyś powiedziałem przyjaciółce, że nie boję się śmierci, ale braku życia. I dalej podtrzymuję swoją tezę. We wcześniejszym tekście pisałem już, że na początku tego roku straciłem „ochronną aurę nieśmiertelności”, która towarzyszy, zwłaszcza młodym, zdrowym ludziom. To było dość trudne, ale ważne doświadczenie. Świadomość śmiertelności może przerażać i paraliżować, ale również zachęcać do pójścia tymi ścieżkami, które wcześniej nie były brane pod uwagę, bo patrzyliśmy na nie przez pryzmat: „Mam jeszcze czas”.

Nie mam. A na pewno nie wiem, ile go mam: dzień, rok czy pięćdziesiąt lat? Nie chcę tego sprawdzać. Nie chcę rzucać wyzwania życiu i śmierci. Chcę z nimi wędrować. Życie – kocham. Ze śmiercią – zostaliśmy ziomkami. Chyba zgodzą się na wspólną podróż i jakoś się dogadamy, co nie?

Może umrę jutro, a może w przyszłym miesiącu. Bez względu na to, kiedy nadejdzie moje pożegnanie, chcę odejść z przekonaniem, że żyłem w sposób, który kochałem, wybrałem i czułem. Nie chcę być „zapamiętany”. Nie chcę budować swojego „dziedzictwa”. Nie chcę zostawiać majątku „potomkom”. Chcę żyć, dopóki mogę to robić. A kiedy już nie będę w stanie, chcę przybić piątkę ze śmiercią, powspominać z życiem wspólne przygody, przytulić je na pożegnanie, a potem odejść z myślą: „Szkoda się skończyło, ale cieszę się, że było, bo było cudownie!”.

Jeśli po śmierci mógłbym mieć jedno życzenie do Was wszystkich, byłby to ten poniższy wiersz Bukowskiego.

Spokój umysłu i serca
nastaje
kiedy godzimy się z tym
co jest;
urodzeni
do tego dziwnego
życia
musimy się pogodzić
z daremnym hazardem swoich
dni
i czerpać niejaką satysfakcję
z tej przyjemności
że zostawiamy wszystko
za sobą.

nie płaczcie po mnie.

nie żałujcie mnie.

przeczytajcie
co napisałem
a potem
wszystko
zapomnijcie

napijcie się ze studni
własnej jaźni
i zacznijcie
od nowa”.

Niczego więcej od Was nie chcę.
Nie musicie przychodzić na pogrzeb.
Idźcie lepiej do lasu. Przytulcie się do dębu.
Albo jedźcie w góry i wystawcie twarz do słońca.
Tam spotkacie mnie o wiele szybciej, niż w trumnie.

życie

Bycie

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek o tym mówiłem, ale myślę, że życie człowieka przypomina plemienną wioskę w górskim lesie. Pośrodku – każdego dnia i o każdej porze – płonie ognisko, przy którym niecyklicznie i nieregularnie spotykają się mieszkańcy. Przychodzą, gdy czują potrzebę, mają ochotę i znajdują czas w codzienności, wypełnionej obowiązkami i sprawami, toczonymi w pojedynkę. 

Nasze życie upływa przede wszystkim w samotności, która jest przeplatana okresami wspólnych spotkań przy ognisku z plemieniem: przyjaciółmi, rodziną, znajomymi, obcymi. Ta samotność życia jest czymś niezbywalnym, nawet podczas spędzania życia z drugim człowiekiem pod jednym dachem czy codziennych spotkań z bliskimi. Myślę, że jej kwintesencja leży u podstaw natury egzystencji człowieka i dynamiki życia: wszystko podlega zmianom – ludzie odchodzą i przychodzą, świat umiera i odradza się na nowo, uczucia wygasają i ożywają, rzeczy powstają i niszczeją, a jedyną stałością jesteśmy dla siebie my sami. Ta stałość jest jednak rozumiana poprzez nieustanną fizyczną, emocjonalną, racjonalną i duchową obecność siebie, a nie brak zmian, bo w tej stałości również zmianom podlegamy. Samotność, która jest wpisana w nasze życie, nie jest jednak niczym złym i nie jest tożsama z osamotnieniem. Nie musi boleć. Nie musi prowadzić do cierpienia. Może natomiast dawać wolność – jednocześnie kierując ku sobie i ku ognisku, płonącego pośrodku wioski…

Nie chcę dłużej uciekać od życia i śmierci. Myślę, że w obliczu końca – wcześniejszego lub późniejszego – nierozsądne z mojej strony jest wybieranie ścieżki podróży na podstawie przyzwyczajenia, dawnych schematów, lęku, sugestii innych, autorytetu czy pieniędzy. Wybór mojej ścieżki chcę zawierzyć czuciu, ciału, intuicji, potrzebom, sercu, duchowi, wolności, spokojowi i szeroko pojętemu szczęściu – z dozą rozsądku i logiki. Nie mam w tym celu. Chcę po prostu doceniać wędrówkę: samotnie lub nie, i zawsze odnajdywać ogniska w wioskach – tych, które już znam lub tych, które dopiero poznam.

Bycie

Transformująca wanna

Mam w domu transformującą wannę. Nie jest magiczna, choć zachodzą w niej interesujące rzeczy: dziewięć na dziesięć kąpieli w gorącej wodzie kończy się bowiem sążnymi rozkminami nad życiem, po których albo płaczę, albo się śmieję, albo mówię „O kurwa!”, ale najczęściej wszystko na raz. Kilka miesięcy temu – właśnie, gdy w niej siedziałem podczas kąpieli – dowiedziałem się od siebie, co chcę robić w życiu i czego nie chcę (przynajmniej w tym momencie i najbliższej przyszłości). 

Czekają mnie więc kolejne pożegnania z tym, co już dawno we mnie umarło. Wcześniej bałem się na to spojrzeć. Teraz wyprawiam temu pogrzeb i żegnam się. Coś na mnie czeka – jeszcze tego nie widzę, ale wiem, w którym kierunku iść. Trochę tam stromo. Droga jest długa. Świeci słońce, ale jak długo? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Chcę iść. Dociągam sznurówki butów. Poprawiam paski plecaka. Zakładam czapkę. Daszek kieruję do tyłu. W drogę.

To tyle o transformującej wannie.
Chyba po prostu chciałem Wam o niej opowiedzieć.
A Wy macie swoje transformujące wanny?
Albo prysznice?

Pogrzeb

Kończę ten tekst miesiąc później od napisania pierwszych słów. Choć mija siedemnasta, słońce jest wciąż wysoko. Dni są długie. Ćwierkają ptaki. Czasami zaszczeka pies. W tle unosi się szum aut, przejeżdżających ulicą. Pachnie majem. Pewnie wiecie, jaki to zapach, nawet jeśli dla każdego z nas jest on inny. To dobry czas na pogrzeb, pożegnanie i śmierć tego, co odeszło, odchodzi i odejść potrzebuje. Przyjemniej się płacze z ciepłymi promieniami słońca na twarzy, a żałoba pośród zieleni, bzów i kwitnących akacji potrafi być słodka. To jednak jeszcze lepszy czas na życie i bycie. Wczesne i czyste wschody zachęcają do kolejnej przygody, natomiast późne i żywe zachody sprzyjają snuciu marzeń, i wypowiadaniu pragnień – zwłaszcza tych odważnych.

Chciałbym to wszystko zakończyć jakąś błyskotliwą puentą, ale niech zrobi to piosenka, którą zostałem wczoraj obdarowany (raz jeszcze: dziękuję!). Śmierć nie musi tylko przerażać i smucić. Ona może być również piękna – taka, która wywołuje uśmiech nostalgii, sentymentu, ulgi, rozprzestrzeniającej się wolności lub rodzącego się życia – nowego życia. Może też się uśmiechniecie, gdy sami posłuchacie.

1.

Początek 2024 jest dla mnie trudny. Przełom roku spędziłem w łóżku. Wyzdrowiałem „na chwilę”, bo przez poprzednie 4 tygodni bardzo dokładnie odczułem, czym jest przeciągająca się grypa i zapalenie zatok. Pomiędzy tym byłem jednak zdrowy na tyle długo, że zdążyłem naciągnąć mięsień i nabawić się nieprzyjemnego bólu stawu barkowego.

Oprócz tego dzieje się bardzo dużo w moim wnętrzu. Żegnam się z wydeptywaną przez dwadzieścia sześć lat ścieżką, niekiedy odkrywając, a niekiedy przeżywając na nowo jej przeszłe trudy, krzywdy i cierpienia, które niosłem i wciąż niosę w swoim plecaku doświadczeń. To jeszcze trochę potrwa, ale powoli wydeptuję nową ścieżkę

Mówienie o tym nie jest łatwe, ale robię to, bo to też część mojego procesu, w którym przeobrażeniu ulegają struktury, którymi tak szczelnie obudowywałem do tej pory siebie, swoje relacje i swoją codzienność, żyjąc w złudzeniu, że „przecież nie wpływa to aż tak bardzo na moje życie i na pewno JAKOŚ sobie poradzę” – „jakoś” okazało się niewystarczające.

I jakkolwiek odkrywanie zakurzonych, zapajęczonych i zapomnianych zakamarków swojego wnętrza jest trudne, to jest w tym coś bardzo uwalniającego, ekscytującego i niesamowicie wzruszającego, bo czuję, że zbliżam się do siebie. W rozmowie z siostrą porównałem do ujrzenia w oddali dawno niewidzianego przyjaciela, którego się kocha i za którym skrycie tęskniło się przez te wszystkie lata rozłąki.

Nierzadko jest mi trudno, bo każdego tygodnia czuję, jak rozpada się to, na czym budowałem swoje przekonania, myśli i zachowania, które choć mnie wyniszczają, to są tym, co znam i co postrzegałem za bezpieczne, i stabilne. Potrzebuję więc czasu, aby w to miejsce zbudować nowy fundament, na którym stanę, ale prędzej czy później to zrobię. Wierzę w to.

Towarzyszy mi naturalna tęsknota za tym, co było, a uległo zmianie. Przyjmuję ją, ale pokazuję jej nową rzeczywistość, tłumacząc cierpliwie, że nowe nie musi być i nie jest gorsze: tylko inne. Aby natomiast powitać nowe, cały czas żegnam stare: z trudem, bólem, mozołem i zagubieniem. Nie jestem w tym dobry, ale uczę się i cieszę się, że to robię.

Mówiąc o tym, delikatnie uchylam drzwi do mojego życia , ale robię, aby pokazać, że nie wszyscy na początku roku: „działają”, „spełniają wyznaczone cele”, „zarabiają miliony” i „podróżują dookoła świata”. Są też tacy, którzy od miesiąca „gościli” w swoim organizmie infekcję dróg oddechowych i przechodzą procesy wewnętrzne, które czasami wyciskają łzy z oczu, czasami żal z serca, a niekiedy kończą się szeroko otwartymi ustami i słowami: „O kurwa… Teraz ma to sens…”.

Praca nad sobą

2.

Wsłuchując się w otaczające mnie głosy (bliższe i dalsze) wiem, że nie tylko dla mnie jest to trudny początek roku. Wiem, że niektórzy z Was nie mają łatwo w relacjach, inni otrzymują wyraźne sygnały od osłabionego układu odpornościowego, jeszcze inni dokopują się do zardzewiałych skrzyń swojego umysłu, na których wyryto napis: Nie otwierać! Grozi uświadomieniem sobie traum i trudów dzieciństwa, które nosisz ze sobą przez całe życie, a pozostali zastanawiają się z niedowierzaniem, co jeszcze mogą zrobić, aby móc zapewnić pełne bezpieczeństwo finansowe sobie, partnerowi i rodzinie.

Jeśli więc przechodzicie aktualnie przez trudny czas, mając wrażenie, że wszyscy prowadzą idealne życie pełne radości, rozwoju i zabawy, a tylko Wy czujecie się zagubieni, zmartwieni lub zmęczeni, to chcę Was zapewnić, że nie jesteście w tym sami. Jedna z bliskich mi osób podsunęła mi jakiś czas temu bardzo ważne słowa, które brzmiały: „Dobre życie się tworzy także w niesprzyjających okolicznościach”. 

Wiem, że kiedy trudności otaczają człowieka z wielu stron, może się wydawać, że „nie ma żadnego wyjścia” i „wszystko jest skończone”, ale uwierzcie, że zawsze istnieje wybór. Kocham prostą mądrość „Człowieka w poszukiwaniu sensu” i jego kojący przekaz, dlatego pozwolę sobie powiedzieć coś, czego nauczyłem się, pochłaniając jego treść, mając za towarzyszy wyłącznie tatrzańskie szczyty kilka lat temu: nawet idąc na śmierć lub czując ją, czającą się tuż za rogiem, wciąż mamy wybór, w jaki sposób ją przywitamy.

Przez minione tygodnie, okupione bezsilnością, lękiem i stresem, wynikającym z toczącej się we mnie choroby, uległem pokusie czekania na życie, aż wyzdrowieję i poczuję się dobrze. To niebezpieczna żądza, która wydaje się logiczna, słodka i bezpieczna, ale po zajrzeniu w jej wnętrze okazuje się, że czekanie z życiem na „sprzyjające warunki” może trwać do śmierci.

Chorowanie to przywilej istot żyjących. Niełatwo przychodzi mi wypowiedzenie tych słów i zdaję sobie sprawę, że dla osób chorych nieuleczalnie lub śmiertelnie, może to brzmieć jak bardzo nieśmieszny żart. Gdy jednak rozejrzymy się wokół, szybko dojdziemy do wniosku, że wszystko, co oddycha i porusza się, prędzej czy później choruje. Nie warto szukać choroby i tworzyć sobie cierpień, bo jak mówił Frankl: „Przyjmowanie cierpienia, które nie jest konieczne, to masochizm, a nie heroizm”. Trzymajmy się zdrowi, dbajmy o siebie, róbmy wszystko, co możemy, aby być sprawnymi, ale kiedy pojawi się choroba ciała, umysłu lub ducha, nie traktujmy jej w odruchu jak wrogi sztorm, chcący zniszczyć nasze życie, tylko poszukajmy w niej informacji od przyjaciela, który próbuje zwrócić nam uwagę na coś, co być może zostało przez nas zapomniane, a teraz wymaga naszej troski i opieki.

Dajcie sobie wiele wyrozumiałości, czułości i bliskości. Pozwólcie, aby otaczały Was osoby, które kochacie, nawet jeśli sądzicie, że „nikogo nie potrzebujecie” albo „nikt Was nie zrozumie”. Często wystarczy sama obecność, jeden dotyk, jeden gest… Przede wszystkim jednak pozwólcie sobie, kochać siebie.

3.

Dziś jest ze mną lepiej. Czuję, że choroba odchodzi, co potwierdzają wyniki badań, choć pewna ostrożność pozostanie ze mną jeszcze na trochę, a widmo przewlekłego zapalenia zatok jest nadal realne. Procesy wewnętrzne wciąż są falą, która czasami mnie łaskocze po stopach, a czasami próbuje wciągnąć w lodowatą otchłań. Uczę się jednak pływać, unosić na wodzie, nie oporować, akceptować, odpuszczać i częściej płynąć z nurtem. Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim stanie się to dla mnie łatwiejsze i naturalniejsze, ale nie traktuję tego w kategoriach „celu do osiągnięcia”, tylko cieszę się, że mogę być na tej drodze.

Minione tygodnie były dla mnie trudne i obfite w wiele różnych, często intensywnych przeżyć oraz doświadczeń. Nie chciałbym ponownie tego przeżywać, ale jest kilka aspektów, za które jestem wdzięczny. Czuję intuicyjnie, iż doszedłem w tym czasie do kilku ważnych „odkryć”, które z perspektywy czasu mogą uratować mi życie: metaforycznie, ale być może i dosłownie.

Moje ciało w porę zaalarmowało mnie o zagrożeniu. Nie mam tutaj na myśli infekcji górnych dróg oddechowych, grypy czy zapalenia zatok. Zagrożeniem był sposób, w jaki żyłem, gdzie zdrowie nie zawsze znajdowało się na pierwszym miejscu, a nadmierne priorytetyzowanie pracy, wyników, osiągnięć, pieniędzy i innych „cyferek” odbiło się czkawką. W obliczu zagrożenia zrozumiałem, że moja potrzeba wolności i niezależności jest nierozerwalnie związana ze zdrowiem i sprawnością. Nie jestem tego pewien, ale wydaje mi się, że na pięć miesięcy przed dwudziestymi szóstymi urodzinami, wyłączyłem w sobie „tryb nieśmiertelności i udawania, że te wszystkie choroby, urazy, schorzenia i dolegliwości, o których słyszę na co dzień, mnie nigdy nie dotkną.

A co się tyczy mojego wnętrza, to przez ostatnie lata żyłem na bardzo sprytnym autopilocie. Rozwijałem się, reflektowałem, wnikałem w swoje wnętrze, wsłuchiwałem się w siebie, pracowałem nad sobą – sam lub z pomocą specjalistów, ale nigdy tak naprawdę nie odważyłem się zobaczyć, co kryje się za tą jedną, najważniejszą i fundamentalną warstwą, na której przez lata budowałem wszystko inne. Te działania były oczywiście przydatne i potrzebne, ale wciąż ślizgały się po powierzchni, a nie rozwiązując tego, co od zawsze stanowiło fundament. Wierzę jednak, że potrzebowałem przejść przez to wszystko, aby móc dotrzeć do najgłębszych zakamarków siebie.

I właśnie tę zapomnianą warstwę wreszcie zacząłem odkrywać, gdy leczyłem zatoki i leżałem w łóżku, nie mogąc jednocześnie pracować, biegać, czytać, pić kawy, spotykać się z bliskimi i zagłuszać rozpaczliwego już wołania o pomoc, dobiegającego z głębi mnie. Wołania, które na szczęście usłyszałem i odpowiedziałem na nie, a przede wszystkim rozpoznałem jego głos. Nie bez powodu napisałem „zacząłem”, bo to długa droga i mozolna praca, ale jeśli kiedykolwiek ją podjęliście, to zapewne sami wiecie, jak ważna ona jest i ile ulgi, wytchnienia oraz wolności potrafi wtłoczyć do serca.

Choroba ciała, umysłu i duszy

4.

Nie myślcie jednak proszę, że mówię o tym wszystkim z pozycji „wszechwiedzącego”, który wszystko pojął, przemyślał, zaakceptował, odpuścił, uspokoił się i popłynął z nurtem życia… Bzdura.

Gdybyście spędzili ze mną minione tygodnie, zobaczylibyście, jak z niepokojem i rezygnacją spoglądam na termometr, informujący o kolejnym dniu z rzędu podwyższoną temperaturę i jak ze łzami w oczach spoglądam na świat przez okno, zastanawiając się, kiedy wreszcie będę mógł swobodnie wyjść, iść do lasu i przytulić się do drzewa. Gdybyście mnie obserwowali, zauważylibyście, jak nerwowo szukam kolejnego specjalisty, wypatrując w nim wybawienia od problemów ze zdrowiem i jak bardzo moje myśli zaprzątnięte są poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: „Co mi dolega i co mam robić?!”. 

Przede wszystkim jednak bylibyście naocznymi świadkami wielu moich procesów, które wyciskały ze mnie łzy, płynące ogromną, ale delikatną i czułą falą, pozostawiającą po sobie nie – zniszczenie, chaos i bezradność, ale ukojenie, wytchnienie, zrozumienie i akceptację. Dotknąłem tego, czego zapomniałem, choć chyba trafniejsze byłoby powiedzenie: o którym zapomniałem. Nie mam wątpliwości, że jeszcze nie raz poczuję słony smak łez w ustach, bo jestem człowiekiem. Daję więc sobie prawo na doświadczanie tego, co przeżywam. A przecież każdy z nas doskonale wie, że w życiu spotykają nas nie tylko te chwile, które latami wspominamy z lekkością i radością, ale również te momenty, do których być może również się uśmiechamy, ale jakoś tak smutniej, nieco ciszej, trochę bardziej ze zwisającymi ramionami…

Dopóki więc żyję, idę dalej, bo chcę uczyć się, rozwijać, doświadczać, tworzyć i budować dobre życie – dla siebie i bliskich, a jeśli będę musiał, to i upadnę, poleżę tam sobie, chwilę odpocznę, a potem podniosę i dalej ruszę drogą: tą samą lub inną, zawsze jednak własną.

5.

Zbliżając się do końca, chcę podzielić się jeszcze jednym odkryciem, do którego dotarłem podczas gorącej kąpieli. Upojony stanem relaksu, dźwiękami Beautiful Chorus i kojącym blaskiem świec, myślałem o pracy i swoim życiu. Zacząłem świadomie kwestionować sens tego, co robię, bo czułem, że w ten sposób zbliżę się do istoty tego, co już od jakiegoś czasu wywoływało we mnie coś, co nazwałem roboczą nazwą: „duchowej niewygody”.

I rozmawiając ze sobą na głos, dyskutując i kwestionując własne argumenty, znikąd pojawiło się we mnie banalnie proste, ale bardzo ważne pytanie: Co chcę robić w życiu?. Kiedy natomiast zamiast jasnej deklaracji, mój mózg zaczął odpowiadać w sposób niejednoznaczny, będąc uwikłanym w przyjęte schematy: „No wiesz, musiałbym się zastanowić, bo to zależy od pieniędzy, Twoich zobowiązań, zdrowia, czasu i…”, potrząsnąłem głową, podniosłem się w wannie, usiadłem i zapytałem jeszcze raz: „Co chcę robić w życiu?”.

To pytanie dotyczyło istoty mnie. Co chcę robić w życiu, jeśli zapomnę o jakichkolwiek zobowiązaniach, pieniądzach, normach czy możliwościach? Co chciałbym robić na co dzień, gdybym nie musiał myśleć o czynszu za mieszkanie, podatkach, składkach na ZUS, czy życiu we Wrocławiu? Potrzebowałem odpowiedzi „czystej” – takiej, która nie była uwikłana w żaden system i schemat. Chodziło o dotarcie do czegoś, co mogę nazwać „pragnieniem duszy”. 

Znalazłem tę odpowiedź. Jak to bywa w życiu: była prosta i od zawsze znajdowała się przed moimi oczami, tylko nigdy nie miałem odwagi i pewności, aby w nią uwierzyć. Wraz z nią pojawiła się również odpowiedź na pytanie: „Czego nie chcę robić w życiu?” i była ona równie potrzeba, co wcześniejsza. Nie oznacza to oczywiście, że nagle wywrócę swoje życie do góry nogami, bo potrzebuję czasu. Najważniejsze jest jednak dla mnie, że dotarłem do tego, czego naprawdę chcę. I zaufajcie, że jest to piękne uczucie, które nagle uciszyło głośne dyskusje w mojej głowie, które trwały od dłuższego czasu.

Kończąc, chcę Was zostawić ze słowami, które otrzymałem od bliskiej osoby. Pewnie będziesz to czytać, więc dziękuję Ci za to, że dałaś mi je wtedy, gdy byłem na nie gotowy i gdy ich bardzo potrzebowałem.

Nie każda burza chce zakłócić Twoje życie. Niektóre przychodzą, aby oczyścić Twoją ścieżkę”.

Róbcie dla siebie dużo dobrego, co nie zawsze oznacza przyjemnego i wygodnego. Trzymajcie się.

Nadzieja w życiu

Życie składa się z przyjazdów i wyjazdów, przychodzenia i odchodzenia, rozstawania się i łączenia, mówienia: „Stęskniłem za Tobą!” i „Do zobaczenia następnym razem!”. Pomiędzy tym rozgrywa się natomiast rzeczywistość, naznaczona codzienną radością, smutkiem, złością i wieloma emocjami, uczuciami oraz stanami, które w większości przeżywamy w samotności. Każde pożegnanie to mała śmierć, która w tym przypadku definiuje to, co było, a nierzadko było to piękne. I chyba słowo „było” jest tutaj kluczowe, bo często trudno uwierzyć, że najlepsze, co możemy zrobić, to opuścić rzeczywistość, która do tej pory wydawała się trwalsza niż świat.

Rozszczepienie duszy

Dojrzewałem, czytając książki o młodym czarodzieju, będącym wybrańcem magicznego świata. Z Harrym Potterem w umyśle chodziłem do gimnazjum, zastanawiając się, czemu nie mogłoby ono wyglądać jak Hogwart? Byłem nastolatkiem, wkraczającym w świat pierwszych poważniejszych znajomości i przyjaźni, dlatego tak wiele przyjemności, ale również niewypowiedzianej tęsknoty, sprawiało mi przeżywanie przygód z Hermioną, Ronem, Harrym i pozostałymi. Byłem również zafascynowany Voldemortem i tworzonymi przez niego horkruksami, czyli przedmiotami, w których ukrywał cząstkę swojej duszy, chcąc zachować nieśmiertelność.

Wspominam ten magiczny świat czarodziejów, ponieważ myślę, że każdy z nas rozszczepia swą duszę za każdym razem, gdy przychodzi, a potem odchodzi, przyjeżdża i wyjeżdża, łączy się i rozstaje. Nie umieszczamy jednak cząstek siebie w przedmiotach, ale miejscach, wspomnieniach i wspólnych przygodach. W tym konkretnym spacerze w lesie, na którym pierwszy raz złapałeś ją za rękę. W tym wieczorze, na którym pierwszy raz go pocałowałaś. W tym smaku ciasta, które zawsze piekła babcia specjalnie na Twój przyjazd. W tym aromacie porannej kawy, którą razem piliście. W tym konkretnym uśmiechu człowieka, którego już nie ma…

Rozszczepiamy się, umieszczając cząstkę siebie w miejscach i przygodach, które przeżywamy i myślę, że to całkowicie naturalne, dopóki zachowujemy jedność ze sobą i nie powierzamy swojej duszy drugiej osobie. Odpowiedzialność za siebie samego jest aż nadto wystarczająca dla każdego, aby ktokolwiek miał odpowiadać jeszcze za kolejną osobę. Oddawanie swej duszy drugiemu jest wyborem drogi Voldemorta i tworzenia horkruksów ze strachu oraz lęku. Zamiast tego można natomiast być pełnią i całością, wybierając drogę miłości i wdzięczności: za to, co było, a co minęło i wymaga pożegnania.

Kiedy dwójka ludzi łączy się ze sobą w relacji romantycznej, panuje przekonanie, że oto „dwie połówki stworzyły całość i dopełniły siebie nawzajem”. Szczerze uważam to za bzdurę i wierzę, że prawdziwą, dojrzałą, satysfakcjonującą i szczerą relację z drugim człowiekiem można zbudować wtedy, gdy obie osoby są całością. Nie oznacza to, że taka relacja zawsze zakończy się „happy endem”, ale będzie miała przynajmniej szansę zaistnieć. Poza tym ludzie przychodzą i odchodzą, dlatego powierzanie komukolwiek swej duszy, jest niebezpieczne. I nie chodzi o brak wiary lub zaufania, ale o zwyczajną miłość do siebie. Koniec końców zawsze zostajemy sami ze sobą i jedyną stałością w świecie pożegnań oraz powitań, jesteśmy my sami.

pożegnanie

Wspinaczka

Moja zdolność adaptacji do zmian jest nieproporcjonalnie niska do ironii życia, które z niesamowitą wprawą oraz doskonałym poczuciem humoru patrzy na mnie, drapie się po głowie, mówi: „A co by było jeśli…”, a potem kręci mną we wszystkie strony, zmienia moją rzeczywistość i życzy mi powodzenia z szerokim uśmiechem. Ostatnie półtora roku były dla mnie wspinaczką bez zabezpieczenia po skalnej ścianie: dużo adrenaliny, wolności, ekscytacji i ciekawości, co czeka na mnie wraz z kolejnym chwytem skały, a jednocześnie było to okupione ogromnym stresem, strachem, lękiem i niepokojem. To jedna z tych niebezpiecznych sytuacji, która może zabić, ale jeżeli się ją przeżyje, to wspomnienie tej przygody i jej ekscytująca część pozostaje do końca życia.

Przeżyłem i jestem wdzięczny.

Im częściej pojawiają się zmiany w moim życiu, tym łatwiej i lepiej się do nich adaptuję. Jeszcze kilka lat temu sądziłem, że moja wymarzona przyszłość opływa w stabilności, bezpieczeństwie, rutynie, spokoju, szumie drzew za oknem, trzaskającym ogniu w kominku i wszystkim, co znane. Teraz również lubię stabilność i spokój, a bezpieczeństwo potrzebne jest każdemu, ale dodałem do tego przygodę, otwartość, przeżywanie, spontaniczność i wolność. Zamiast szumu drzew za oknem, wolę go doświadczać, śpiąc w hamaku w lesie. Zamiast ognia w kominku, wolę ten „żywy” – w naturze. Zamiast ciszy, lęku i skromności, wolę znać swoją wartość, swoje granice i swoje zdanie. Zamiast udawać, że żyję, wolę żyć.

Chwilowość życia

Zaczynam nie tylko rozumieć ideę i sens życia, ale również ją czuć i smakować. Wszystko, co przeżywamy, jest chwilowe: zarówno wybuch radości w towarzystwie ukochanej osoby, jak i głęboka rozpacz po stracie kogoś bliskiego. Aby jednak ta „chwilowość” miała szansę zaistnieć, trzeba pozwolić odejść temu, co stare i zaakceptować, że nie wszystko jest zależne od nas. Ta chwilowość jest ważna, ponieważ definiuje piękno życia, wyrażane poprzez niesamowite i niespodziewane wydarzenia, które zmieniają naszą rzeczywistość tak diametralnie, że zastanawiamy się, jak to wszystko jest możliwe.

Kilka lat temu chwilowość życia „zaatakowała” mnie i przyniosła mnóstwo dobrego. Było go tak wiele i było to tak zaskakujące, że przez dłuższy czas nie poznawałem własnego życia. Znalazłem się jednak w punkcie, o którym marzyłem i będąc w nim, po pewnym czasie zorientowałem się, że nie lubię chwilowości życia i boję się jej. Wynikało to z dość prostego faktu: nie chciałem, aby chwilowość życia mnie znów „zaatakowała” i żebym stracił to, co mam i co daje mi tyle szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa. Z pewnego punktu widzenia okazałem się hipokrytą, ponieważ straciłem sympatię do tej cechy życia, która wcześniej dała mi to, czego pragnąłem i potrzebowałem. Lęk przed chwilowością życia sprawił natomiast, że stałem się niespokojny, asekuracyjny i pełen wątpliwości z jednym, uporczywym pytaniem w głowie:

„A co jeśli to stracę?”

I wiecie co?

Straciłem.

Nie mam pojęcia, czy stało się tak, ponieważ wystraszyłem się chwilowości życia i zacząłem żyć w rytm lęku, zamiast pełnej wdzięczności i miłości za to, co wówczas realnie posiadałem. Wiem jednak, że straciłem to, na czym opierała się moja ówczesna rzeczywistość i nawet jeśli tak „po prostu miało być”, to utrudniłem sobie (i nie tylko) część tego okresu, który był dla mnie tak szczęśliwy. Czasami bez względu na to, co zrobimy i co pomyślimy, i tak nie zapobiegniemy pożegnaniu oraz odejściu. Warto więc robić wszystko, co tylko możliwe, aby lęk przed ewentualną, wyimaginowaną utratą i pożegnaniem nie zabrał wdzięczności, radości i miłości z chwili obecnej, która jest rzeczywista.

Żałuję w życiu kilku rzeczy, ale nie tego, że dochodziło w nim do pożegnań. Żałuję natomiast tego, że bałem się przyszłości na długo przed tym, zanim nadeszła, zatruwając tym samym radość z teraźniejszości. Nie róbcie tego. Nie warto, nawet jeśli przyszłość okaże się prawdą.

pożegnania i powitania

Akt odwagi

Wybieranie tylko tego, co znane w moim przypadku, wynikało z lęku przed powitaniem nowego i pożegnaniem starego. Czasami lubię posługiwać się pewną metaforą, która mówi, że ludzie świadomie lub nieświadomie wybierają tkwienie w „gównie życia” tylko dlatego, że jest to znane gówno, a strach i lęk przed nieznanym jest tak silny, że wolą cierpieć w pozornie „bezpiecznym” oraz „komfortowym” środowisku. Nieraz przybiera to postać pracy w miejscu, w którym nie chce się pracować, a niekiedy jest to związek partnerski lub małżeński, w którym od dawna nie ma namiętności, intymności i zaangażowania, a pozostało jedynie przyzwyczajenie, wspólny kredyt i kilka zdjęć na ścianie…

Świadome pożegnanie i odejście w zgodzie ze sobą jest natomiast jednym z najodważniejszych aktów, które może wykonać człowiek i jednym z najpiękniejszych darów, które można sobie dać. Nie wynika to jednak z tego, że nowe jest zawsze lepsze, bo przecież każdy z nas wie, że nie zawsze tak jest: nowa praca może być jeszcze bardziej stresująca, nowe mieszkanie może być bardziej frustrujące z powodu głośnych sąsiadów, a nowe otoczenie może okazać się niesprzyjające. Piękno i odwaga pożegnania bierze się natomiast z samego faktu podjęcia trudnej decyzji, wykonania niełatwego kroku i przekonania się, że pomimo obaw i lęku, można zamknąć za sobą drzwi do starego i wyjść naprzeciw nowemu, nawet jeśli nie od razu będzie ono wymarzone.

Potrzeba bowiem czasu, aby zbudować coś od podstaw, prawda?

Nie oczekujmy więc, że tuż po zamknięciu drzwi do starego, natychmiast poczujemy ulgę, radość i ekscytację – choć oczywiście i takie sytuacje się zdarzają, aczkolwiek moim zdaniem zwykle świadczą o tym, że do pożegnania powinno dojść znacznie szybciej. Najczęściej jednak pożegnanie wymaga przejścia przez pewien okres „żałoby” po tym, co zostało, a co świadomie opuściliśmy. Warto dać sobie czas na każdą emocję, stan i uczucie, ale jednocześnie nie zostawać w tym dłużej, niż to konieczne. Nie można bowiem zbudować i dostrzec nowego domu, jeśli wciąż stoimy w starym. I pojęcie domu jest tutaj wyłącznie metaforą, rozumianą nie jako budynek, ale jako coś, co do tej pory było postrzegane jako źródło bezpieczeństwa i spokoju: środowisko, ludzie czy miejsce.

Każde pożegnanie jest nadzieją nowego początku: ani lepszego, ani gorszego, tylko nowego. I właśnie ta nieodkryta przestrzeń życia sprawia, że warto odejść od tego, co przestało nam służyć i czego nie można już zmienić. Piękno odchodzenia, wyjeżdżania i zamykania drzwi ostatni raz wynika z czekającego nas powitania w nowym miejscu, otoczeniu i życiu. Wiem, że jeśli pożegnanie jest bolesne i trudne, to ciężko przyjąć perspektywę nowego początku, bo kusi nas i przywołuje bezpieczeństwo tego, co znane i stare. Często jednak stare nie ma już sił i przestrzeni, aby istnieć i trzeba pozwolić mu odejść…

Nie trzymajmy w swoim życiu trupów, bo prędzej czy później sami się w nich zamienimy.

Dom

Żebyście sobie nie myśleli: nie każde pożegnanie, które dokonało się w moim życiu, wynikało z mojej decyzji. Ba! Te, które były najcięższe, ale równocześnie najpotrzebniejsze w danej sytuacji, nie zostały stworzone i wypowiedziane przeze mnie. Nie jestem więc arcymistrzem pożegnań. Jestem natomiast strasznym i niepoprawnym sentymentalistą z tendencją do przywiązywania się do miejsc oraz osób, co powoduje, że wszelkiego rodzaju „rozstania” są dla mnie trudne.

Ale uwierzcie: doskonalę się w tym!

Dostrzegam bowiem potrzebę pewnych pożegnań i zostawienia za sobą tego, co stare: relacji, która jest martwa, pracy, w której nie ma życia czy miejsca, w którym nie ma, czym oddychać. Dlatego za każde pożegnanie jednak tak samo wdzięczny, bo szczerze wierzę, że dzięki nim mam okazję być w miejscu, w którym jestem teraz. I choć jest kilka spraw, które chętnie bym zmienił (lub zmieniam), to jednak wciąż uważam się za naprawdę szczęśliwego człowieka. Przez wiele lat bałem się, że pozostawienie tego, co znane i odejście w kierunku nowego, jest porzuceniem domu. Choć zajęło mi to ponad dwadzieścia lat, dziś czuję dom w sobie. Dzięki temu nieważne, gdzie jestem i z kim jestem, potrafię poczuć się względnie spokojnie, bezpiecznie i ciepło. Dlatego nie mam potrzeby posiadania domu, rozumianego w kategorii budynku, ani posiadania własnego mieszkania i czegoś, co często nazywa się własnym kątem.

Oczywiście, to nie zawsze tak działa, bo nawet kochając siebie i żyjąc ze sobą w zgodzie, doskwiera mi momentami samotność i brak… Po prostu brak. To normalne, bo ludzkie. Pewnych potrzeb nie jestem w stanie sobie zaspokoić w takim stopniu, jak zrobiłby to drugi człowiek. Ale robię, co mogę i ile mogę, aby w każdej chwili życia czuć się dobrze, bezpiecznie i spokojnie z samym sobą. Jestem przekonany, że umiejscowienie domu w wewnątrz zamiast na zewnątrz, potrafi oszczędzić wiele zdrowia, zwłaszcza psychicznego. Maleje bowiem rola domu jako miejsca fizycznego, a znacznie wzrasta ranga doświadczeń, ludzi i przeżyć, czyli tego, co jest de facto najistotniejsze i najtrwalsze, ponieważ wykracza poza materię.

Jeszcze kilka lat temu myślałem, że muszę mieć własny dom z ogródkiem na skraju lasu. Oczywiście, nie obrażę się, jeśli kiedykolwiek tak się stanie, ale teraz wiem, że mogę żyć w gliniance albo namiocie w lesie, byleby z odpowiednimi ludźmi i właściwym podejściem do życia. Właściwym znaczy zgodnym z własnymi przekonaniami i potrzebami oraz spokojnym i harmonijnym. Szczerze wierzę, że dom jako budynek z fundamentami i ścianami jest strasznie zimnym oraz pustym miejscem bez miłości do siebie i ludzi, wspólnego czasu, rozmów, doświadczeń, przeżyć i przygód.

Wciąż nie jest mi łatwo wyjeżdżać ze znanego i przyjeżdżać do nowego. Wciąż wiąże się to z rozszczepianiem cząstki swojej duszy, ale im częściej tego doświadczam, tym bardziej zmieniają się proporcje pomiędzy smutkiem a ekscytacją – na korzyść tego drugiego. Prawdopodobnie nie zmienię już nigdy tendencji, jakie mam do przeżywania pewnych rzeczy, ale wiem, że zawsze mogę zmienić swoją perspektywę i podejście do tego, co na mnie czeka.

Pożegnania są potrzebne, bo otwierają drogę i robią przestrzeń na nowe powitania. Chciałbym powiedzieć, że każde pożegnanie jest warte tego powitania, ale nie mogę tego zrobić, bo nie zawsze tak jest. Zamiast tego pragnę jedynie przypomnieć, że jedyną osobą, z którą nie powinniśmy się żegnać, nawet w obliczu śmierci, jesteśmy my sami. Nie bądźmy więc Voldemortem, rozdzierającym swą duszę na kawałki. Bądźmy raczej jak Harry, który swą siłę czerpał z miłości: kochających rodziców, wspierających przyjaciół, ekscytujących przygód i niezapomnianych wspomnień.

pożegnanie starego i wybór nowego

Do zobaczenia następnym razem

Pożegnania nie są ani przyjemne, ani trudne. To my nadajemy im wartość emocjonalną, odpowiadającą przywiązaniu i uczuciom do czegoś lub kogoś. To normalne, że nie chcemy opuszczać ukochanej osoby, ani nie chcemy wyjeżdżać z bezpiecznego i ciepłego miejsca. Często jest to jednak konieczne: nie dla rozwoju siebie, ale dla dobra życia w zgodzie ze sobą. Wiecie, że nie zawsze miejsce, w którym jest nam dobrze, służy nam i naszej duszy? Nieustannie przyjeżdżamy i odjeżdżamy, przychodzimy i odchodzimy, witamy się i żegnamy. Takie jest piękno natury, zapisane w cyklu życia i śmierci każdej istoty. Rodzimy się i umieramy, a wszystko pomiędzy tym jest kwestią naszych wyborów: lepszych, gorszych, zaplanowanych, spontanicznych, przemyślanych, impulsywnych… Po prostu decyzji, które w obliczu śmierci nie mają większego znaczenia, bo koniec końców liczy się, czy były one podjęte w zgodzie ze sobą?

Nie chcę, abyście mnie „dobrze zrozumieli” i „odgadnęli moją intencję”. Chcę natomiast, abyście dobrze zrozumieli siebie i poznali swoje potrzeby. Na tym polega piękno słów, że każdy rozumie je na własny sposób, przepuszczając przez sito swojego życia i doświadczeń. I uwierzcie, że choć napisałem w swoim życiu tysiące stron, pod którymi podpisałem się swoim nazwiskiem, to wciąż podczas pisania i publikowania towarzyszy mi ekscytacja oraz przyjemność, okraszona jednak wątpliwością, wyrażoną pytaniem:

„Czy to ma sens? Czy to komukolwiek służy?”

Nad tym potrzebuję jeszcze popracować, choć może tak ma właśnie być?

Tymczasem tym tekstem mówię Do zobaczenia, myśląc o tym, co przeżyłem „tu” i co przeżyję „tam”. Żegnam się z pewną rzeczywistością i z nadzieją witam nową. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jak pięknie ujęła to Wisława Szymborska:

„Każdy przecież początek

to tylko ciąg dalszy,

a księga zdarzeń

zawsze otwarta w połowie”.

Nie wiem, czy wrócę i gdzie będę. Nie wiem, jaki będę i czym się zajmę. Nie wiem, czy mnie zobaczycie i usłyszycie, bo nie wiem, jak długo będę żył. Wiem jednak, że tam, gdzie choć raz czułem dom, zawsze czuć go będę.

Dziękuję.

Wdzięczność to ochrona przed zapomnieniem dobra, którego doświadczyliśmy i doświadczamy. To, co jest, nie musi być zawsze. Każda rozmowa, spotkanie i spojrzenie może być ostatnim. I nikt z nas o tym nie myśli, dopóki się to nie skończy.

Nie spodziewaliśmy się, że po raz ostatni całujemy na dobranoc tatę i mamę w policzek, mając osiem lat, bo od jutra staniemy się na to, zbyt dorośli. Nie myśleliśmy, że ostatni raz widzimy i przytulamy się z koleżankami oraz kolegami na zakończeniu roku szkolnego, mimo że z ust padały tak bardzo solenne przyrzeczenia rychłych spotkań, nieprzerwanego kontaktu i trwałej relacji. Nie przyszło nam do głowy, że ten pocałunek, to ciepło obejmujących Cię ramion, to kojące głaskanie po włosach i jakże bezpiecznie Kocham Cię, wypowiedziane w świetle nocy przy dźwiękach cykad, wpadających przez otwarte okno razem z ciepłą, letnią ciemnością, będzie ostatnim nie tylko tego lata, ale i całego życia.

To wszystko mija. Pewne rzeczy są po raz ostatni.

Także te, o których myślimy, że będą na zawsze.

Zrobić inaczej

Przeszłość jest dobrą nauczycielką, dopóki pamięta się o powrocie do rzeczywistości na czas. W przeszłości tkwi odpowiedź na wiele pytań i rozwiązanie problemów, trawiących nas w teraz. Z przeszłości się uczymy, reflektujemy i wyciągamy wnioski, ale tylko w teraz mamy szansę cokolwiek zmienić, aby przyszłość nie powielała przeszłości, której nie chcemy. Życie jest rzeką, na którą składa się przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość jest łódką, którą sterujemy.

Lub nie.

Zależy, co wybieramy.

jak sobie radzić z przeszłością

Nie potrafię powiedzieć, czy czegoś żałuję, ale wiem, że pewne rzeczy zrobiłbym inaczej. Na pewno rzadziej słuchałbym innych, a częściej patrzył w swoje serce i tam szukał drogowskazu dla nastoletniego i dojrzewającego mnie. Więcej czasu spędzałbym z ludźmi, których kochałem i lubiłem, a mniej siedziałbym zamknięty w samotności na siłowni, do której zostałem zaprowadzony przez brak pewności siebie, niskie poczucie wartości i chęć bycia zauważonym.

Mniej czasu spędzałbym przed lustrem, próbując znaleźć idealne ułożenie dla moich włosów, ciągle wkurwiając się na niesforne kosmyki, wymykające się mojej artystycznej wizji. Częściej mówiłbym ludziom to, co do nich czuję i o nich myślę, zamiast czaić się i wiecznie analizować przyszłość. Po usłyszeniu prawdy, nie robiłbym urażonej dumy i nie miałbym spiętej dupy, tylko pokornie schyliłbym głowę i podziękował temu człowiekowi, że miał odwagę mi to powiedzieć. Gdybym wiedział, że czas z ukochaną osobą jest policzony i mija następnego lata, kończyłbym pracę wcześniej, częściej zabierałbym ją na wycieczki, kupiłbym psa i nawet nauczyłbym się pływać, abyśmy mogli razem iść na kajaki.

No i wafle ryżowe w czekoladzie – jadłbym ich znacznie więcej. 

🙂

Tak miało być?

Pewne sprawy można w życiu odwrócić i odbudować. Niektóre rzeczy, które się skończyły, mogą wrócić – w innej formie, ale to możliwe. Są jednak takie wydarzenia, które odeszły bezpowrotnie i nie mówię tylko o śmierci. To one prawdopodobnie ściskają serce najmocniej, bo dają świadomość, że cokolwiek wtedy zjebaliśmy i cokolwiek teraz chcielibyśmy z tym zrobić inaczej – po prostu nie możemy. I tutaj wkracza pani nauczycielka Przeszłość – wyciąga do nas rękę i z lekkim uśmiechem szepcze do ucha: Tamtego już nie zmienisz, ale wiesz, co możesz, prawda?

Im dłużej myślę o tym, co przeminęło i odeszło, tym częściej dochodzę do prostego wniosku: tak miało być. To banał – wiem o tym. To też pewien rodzaj dupochronu, mający za zadanie bronić mojej świadomości i mojego ego przed byciem pochłoniętym przez żal, poczucie winy i rozdrapywanie przeszłości. Niemniej szczerze wierzę, że w tamtym okresie życia podejmowałem decyzje, które były słuszne na tamten czas. I to oczywiste, że coś w ten sposób straciłem, ale byłbym idiotą, gdybym zapomniał, ile też innych cosiów wówczas miałem i zyskałem.

Kilka miesięcy temu zadałem sobie pytanie, dotyczące konkretnej sytuacji:

Jeśli wiedziałbym, jak się pewne rzeczy później potoczą, czy zrobiłbym coś inaczej w tym przypadku?

Bardzo szybko przyszła odpowiedź:

Nie, niczego bym nie zmieniał. 

Bo pomimo, że znalazłem się w pewnym momencie pośród chłodu, ciemności i smutku, wylądowałem tam właśnie dlatego, że wcześniej przez długi czas byłem w krainie ciepła, bezpieczeństwa, spokoju i miłości. Dlatego niczego bym nie zmienił.

Dlatego też czuję ogromną wdzięczność.

akceptacja nieuniknionego

Zauważyć siebie

Zanim posądzicie mnie o robienie publicznego rachunku sumienia albo modnego w mediach społecznościowych trendu: 10 rzeczy, które chciałbym wiedzieć, gdy miałem XYZ lat, uspokajam Wasze głowy, że nie będę tworzył własnej autobiografii, ani dzielił się mądrością dwudziestopięciolatka. Niemniej taka forma literacka obliguje do dzielenia się rzeczywistymi wątkami – często osobistymi. W przeciwieństwie do beletrystyki nie tworzę przed Wami świata, a jedynie go opisuję tak, jak go widzę, czuję, słyszę i przeżywam.

Pewne rzeczy w życiu zawsze będą ostatni raz i w wielu przypadkach zorientujemy się o tym, gdy będzie już po wszystkim. Bo, czy ktoś z nas myślał o tym, że pewnego dnia ostatni raz wyszedł na boisko grać w piłkę z kolegami i koleżankami? Bo, czy ktoś z nas myślał, że dzisiejsza zabawa maskotkami i zabawkami, jest ostatnią w naszym życiu?

Dorastamy, dojrzewamy, zmieniamy się.

Inni również. Podobnie jak świat, w którym żyjemy.

Niektóre rzeczy umierają. Inne się rodzą. W miejsce starego przybywa nowe. Już nie całujemy rodziców w policzek na dobranoc, ale robimy to wobec partnera lub partnerki. Nie słuchamy bajek, czytanych przez babcię, ale czytamy bajki swoim dzieciom. Nie bawimy się zabawkami, ale chodzimy do kina, gramy w gry planszowe i oglądamy spektakle w teatrze. Nie chodzimy do szkoły, gdzie poznajemy nowych kolegów i koleżanki, ale chodzimy do pracy, gdzie nawiązujemy relacje ze współpracownikami.

Nie jesteśmy tymi, kim byliśmy, ale dalej jesteśmy sobą. Choć zmieniają się warunki, rzeczy i czasy, nadal mamy siebie. Nasza ekspresja duszy, natury, osobowości, charakteru czy temperamentu (zwał jak zwał) może objawiać się w inny sposób, ale nadal jest ekspresją nas samych.

To są rzeczy niezmienne i stałe. Dla mnie to po prostu życie – zmienia się, czasami szturcha przyjaźnie, czasami przytula z miłością, a czasami podkłada nogi i patrzy z politowaniem na obite kolana z wyrazem twarzy, mówiącym: A nie mówiłem?

Cały czas jednak jest.

I za to jestem wdzięczny.

#kolejne artykuły